MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

ROZDZIAŁ I

CÓRKA 

- Czy narzeczony Marynki jest... brunetem? - zapytała pani Barska marszcząc brwi.

Stojąca przed nią córka trzepnęła się obu rękami po wąziutkich biodrach i wybuchnęła śmiechem.                                      

- Mamo! jaka ty jesteś śmieszna. O Boże, żebyś ty mogła zobaczyć swoją minę w lustrze! Ten mars na czole… nie, jeszcze życie jest coś warte, póki są takie czoła jak twoje. Ha, ha, ha! Moja biedna mamo…  czy brunet, ha, ha, ha!                                     

                Pani Barska udawała też wesołość, ale w istocie była zmieszana. Proste zapytanie, odpowiadające obawom kobiety doświadczonej - widać było dziś rażące... Zawsze w takich wypadkach cofała się w głąb siebie, skromnie, nie było mowy, aby chciała walczyć o swe przekonania. Najpierw dlatego, że przyjaciółki jej córki oraz Zaza były wysportowane i szczupłe, a ona była otyła, co uważała za upośledzenie duchowe, a po wtóre, że ona przeszła wojnę, której one prawie nie pamiętały, a wobec wojny, nawet dla kobiet siwych, wszelki problemat moralny na pozór maleje...

                Córka śmiała się długo. Lubiła własny swój śmiech, bardziej wyzywający niż najtajniejsze jej myśli.

                A matka lubiła patrzeć na dołeczki, które się wówczas robiły na jej policzkach, i na błyszczące, choć nierówne zęby.

                Panna Zaza niedbale objęła matkę, jak kolegę, i zapytała:

- Więc może zechcesz mi objaśnić, co to znaczy „brunet”? czy to ma jakie znaczenie jeszcze inne, ukryte, że ciebie niepokoi, i czy aby - to nie oznacza czegoś nieprzyzwoitego? To by było straszne… tego bym nie zniosła!

                Pani Barska roześmiała się. Miała podobne do córki błyszczące zęby, młode jeszcze, choć usta otaczały zmarszczki.

- Widzisz, ja się zawsze trochę obawiam brunetów...

- Miałaś jaki wypadek kolejowy? Porwanie? Wymuszenie? - zapytała Zaza z powagą w głosie.

                Pani Barska - mrugnęła, a potem odpowiedziała.

- Co?? Nie...

                I zapatrzyła się gdzieś w przestrzeń, na chwilę zapominając o obecności córki. Zobaczyła nagle coś sprzed lat dwudziestu - na miesiąc przed urodzeniem tego wesołego dziecka. Zobaczyła tak wyraziście, tak ostro, że nie mogła oderwać oczu. Wszak patrząc, widziała jednocześnie jedynego człowieka, którego kochała i który żył w tym samym mieście, w rodzinnej dla obojga i ulubionej Warszawie.

                Mąż porzucił panią Barską, będącą przy nadziei. Chorobliwa wrażliwość, związana z jej stanem, sprawiła, że gdy mówił do niej spokojnym głosem ostatnie słowa, w tym samym pokoju, w którym ona siedzi teraz, - widziała i czuła to jedno tylko, że on ma czarne, prawie krucze włosy i że jest śniady. Że jest brunet. Odtąd nigdy nie mogła się wyzbyć przekonania, że pigment wpływa na komplikacje erotyczne.

                Po chwili westchnęła i spojrzała na swe dziecko. Jakże jej nie psuć zachwytem, choć ostrzegają ją, że źle na tym wyjdzie. Często oczu nie mogła oderwać od tej wąziutkiej postaci, od oczu szafirowych, od ust złośliwych, wymownych.

- Wychodzisz? - zapytała.

- Wychodzę i nie czekaj na mnie z obiadem. Idę pozować Locowi.

                Pocałowała matkę przelotnie i wyszła lekkim krokiem.

                Pani Barska wychyliła się przez okno, na ciasną ulicę Hożą, by śledzić długo za sylwetką córki. Szła pewnie, zwinnie, czasem poprawiała beret na głowie. Mężczyźni się za nią oglądali.

                Gdy znikła na placu Trzech Krzyży, pani Barska wróciła do zwykłych zajęć domowych, bez których już pewno żyć by nie umiała. Wyszła po zakupy, rozłożyła je w kuchni, przygotowała, sprzątnęła trzy małe pokoiki, ubolewając co dzień nad brakiem lokatora, o którego postarać się nie potrafiła przez siedem ostatnich lat, gdy było im już ciężko.

- Marynce się udało - myślała o przyjaciółce córki - taka partia! Ciekawam, czy też to brunet? Może Zaza - nareszcie?

                I myśl, rozproszona pracą fizyczną, nie wysilała się konkretnie, ale serce biło możliwościami.

- Ach, ta mama - mówiła tymczasem Zaza, zaszedłszy do ślicznego pokoju Marynki Sobierajskiej na Piusa - nie masz pojęcia, jaka komiczna: niepokoi ją, czy twój pan Janusz nie jest przypadkiem brunetem...

                Obie śmiały się. Marynka miała leniwy sposób słuchania i widać było, że pozostaje pod wpływem Zazy.

- Gdzieś ty go właściwie poznała? - zapytała Zaza głosem, który można było różnie rozumieć.

- Na dansingu, w Europejskim - powoli odpowiedziała panna Maria Sobierajska i sięgnąwszy do bombonierki poczęstowała przyjaciółkę, a potem wybierała i jadła ze smakiem, jedną po drugiej, pomadki.

- Widzisz - mówiła po chwili milczenia - gdy rodzice umarli i rada opiekuńcza umieściła mnie w tym wygodnym pokoju przy Łanieckich, to najpierw, z rozpaczy, marzyłam tylko o tym, aby wyjść za mąż. Byłabym wyszła za byle kogo, aby się z tej samotności wyrwać. Ale nikt się nie zjawiał. Za mną się na ulicy nie oglądają, jak za tobą!

                Zaza parsknęła krótkim śmiechem, w którym był triumf.

- Czy uwierzysz, że zaczęłam już kokietować Łanieckiego? Z początku się wstydziłam, ale później, widząc, że on i tak zdradza żonę i szuka coraz to innej kobiety, pomyślałam, że nie ma w tym nic złego.

- Nooo... - przerwała Zaza - złego, nigdy... ale chodzi o to, że mieszkasz u nich i Marynia Łaniecka zaopiekowała się tobą, gdy byłaś w żałobie.

- Toteż ja ją bardzo lubię, ale ty wiesz, że oni prawie nie żyją z sobą. Nie skrzywdziłam jej zresztą, nie podobałam się panu Karolowi, to było najdotkliwsze.

- Nie może być? - z zaciekawieniem powiedziała Zaza, zmieniając pozycję na fotelu, gdzie siedziała z podwiniętymi nogami.

- Naprawdę. Flirt nasz nie postępował, a wtedy to jest nudne.

                Zaza śmiała się głośno.

- Nie postępował! Pyszna jesteś! To rozumiem. A ty czego chciałaś?

                Błękitne oczy Marynki, skromne w kolorze, zatrzymały się na czymś zuchwałym...

- Ja?... ja chciałam...

                Jedno spojrzenie rzucone na Zazę wystarczyło jej, by nie skończyć. Zaza zrobiła grymas zbyt

znaczący, właściwie niestosowny.

                Zamyśliły się obie. Wiedziały tak wiele, prawie wszystko, ale nie rozumiały niektórych rzeczy. Głównie nie rozumiały, dlaczego się podobają tym a nie innym mężczyznom, a o zrozumienie tego chodziło im najbardziej. Wszak to była sprawa całej ich przyszłości.

- Kiedy wasz ślub? - zapytała Zaza mrużąc oczy.

- Za dwa miesiące, pan Janusz chce jak najprędzej...

- Wierzę - mruknęła Zaza i zapaliła nerwowo papierosa.

                Marynka mówiła znów, biorąc pomadkę do ust.

- Jest zamożny, przystojny chce mnie właściwie nie wiem czemu, bo przecież ja grosza nie mam... ale...

                Zaza obrzuciła wzrokiem jej doskonale zarysowaną sylwetkę oraz rozwiane włosy.

- Ale bez zapału myślę o tym wszystkim. Nie jestem zakochana.

- Och, zakochana! Gdzież ty widzisz małżeństwa zakochane?

- Czasem widuję - nieśmiało odpowiedziała przyjaciółka.

                Zaza machnęła ręką.

- Głupstwo. A gdzie będziecie mieszkali?

- Nie wiem. Pan Janusz nie chciałby, żebyśmy mieszkali u jego rodziców, choć mają ogromne mieszkanie i pragną tego. Mnie wszystko jedno... ale wolałabym może osobno.

- Naturalnie, trzeba mieć swój dom własny.

                Mówiąc to Zaza zacisnęła usta, rozwarta nozdrza i miała ostry wyraz twarzy.

- Za dwa miesiące! To zabawne - powiedziała. - Chyba zaprosisz mnie na wesele?

                Marynka aż wstała i całując Zazę powiedziała:

- Jakże mogłaś wątpić. Ale nie wiem, jakie to będzie wesele, kto je będzie wyprawiał?

- Łanieccy. Muszą. Podobno jest parę tysięcy po twoich rodzicach, to trzeba wydać, a zrobić prawdziwe wesele.

                - Może być. Pewno, że masz rację. Zawsze to na rodzicach Janusza zrobi wrażenie, a taka uboga panna, jak ja, musi jakoś się stawiać.

- Właśnie. Wesele robi nastrój, tego się nie zapomina i ludzie pamiętają o domu panny młodej, to jest coś, co ona wnosi... Wesele jest konieczne!

- Ja też tak myślę.

- Więc wesele! Oznaczcie wcześniej datę, a zrobimy odpowiedni huczek i będzie zabawa. Ja

dopomogę; liczcie na mnie.

- Dziękuję - powiedziała Marynka - a dokąd tak spieszysz?

                Zaza stała przed lustrem, układając z powagą loczki wokoło twarzy.

- To tajemnica.

- Tajemnica? - złożyła obje ręce – powiedz - to tak miło zdradzić tajemnicę.

- Ale może być niebezpiecznie…

- Powiedz! Zlituj się, bo nie będę miała spokoju. Twoja tajemnica to nie byle co. Ty tak jasno mówisz o wszystkim!

- Wiesz, kto to jest Loc?

- Ten, który żył z Zawiejską?

- Tak.

- Wiem, naturalnie, kto by o nim nie wiedział.

                Zaza spojrzała z bliska w oczy Marynki, które zalśniły.

- Więc... on jest malarz.

- I maluje ciebie?            

- Jakbyś zgadła - powoli odpowiedziała Zaza - maluje mnie.

- A... aa? - wymamrotała Marynka.

- Właśnie, że a a a a - zawołała ze śmiechem Zaza i pocałowawszy mrugającą oczyma przyjaciółkę wybiegła na ulicę.

                Owiało ją ciepło. Październik pachnący jeszcze bogactwem plonu był na przemian we mgle i w słońcu łagodny, nieszkodliwy. Czasem liście, trzymające się niepewnie na drzewach, szeleściły oschle, ostrzegawczo - ale niebo było błękitne i trawa nietknięta przymrozkami.

                Zaza szła piechotą daleko, na kraniec miasta. Krok jej wyrażał radość życia i nie mógł oszukać nikogo: takim krokiem idzie kobieta tylko ku mężczyźnie.

                W spojrzeniu zatrzymujących się przechodniów widać było zazdrosne pytanie:

- Jak wygląda ten, do którego tak śpieszysz?

                Zaza rozumiała ten wzrok i patrząc na mężczyzn - mówiła im oczyma rzeczy drażniące o nieznajomym... Każdemu mówiła co innego. Blademu studentowi, śpieszącemu na wykład, wyraziła szybko, że bywają zawody w życiu i że ona, taka młoda, już cierpi...

                Przechodzący wytworny starszy pan okazał zachwyt, więc mu podziękowała całą ruchliwą swą twarzą, przez mgnienie oka robiąc nadzieję, że go spotka jeszcze, że to nie może być przypadkowe widzenie...

                I tak szła, grając na nerwach przechodniów, krokiem lekkim, ubawiona.

                Za Belwederem skręciła w dół, ku willom rozrzuconym na ubogich polach.

                Zbliżając się do domu, gdzie ją oczekiwano, rozglądała się coraz rzadziej i twarz miała skupioną. Przed małą furtką, przy czerwonym domku uderzyło jej mocniej serce i zdziwiła się, bo co dzień powtarzało się to samo, choć nie myślała jednocześnie o niczym wzruszającym.

                Przystanęła, spojrzała w lusterko, upudrowała twarz i weszła swym zwykłym, posuwistym krokiem.

                Otworzywszy drzwi frontowe własnym kluczem, znalazła się zaraz w dużej pracowni o przesianym świetle północnym, pełnej obrazów i nieładu, ale pustej. Loca nie było.

                Zrzuciła beret, potrząsnęła głową i położyła się na niskiej kanapie.

- Co z tego będzie? - zaczęła trzeźwo myśleć - dotąd jest zabawnie, ale jeśli przypadkiem się zakocham?

                Poczuła jakby tuż przy sobie - choć Loca nie było w pokoju - głowę szczupłą i rysy cienkie, rzeźbione jego niezwykłej twarzy.

- Z Zawiejską postąpił okropnie, to był znany skandal – brr! gdyby tak ze mną? No, ale przecież mnie nie może porzucać, bo jeszcze mnie nie ma. Ba, ba... ale nie jest daleko... nie jest daleko...

                Patrzała, paląc papierosa za papierosem, na smugi dymu i na rozwieszone obrazy, a potem zaczęła się niepokoić trochę, czemu Loca nie ma.

- ...„Obrazy! Czy on jest artystą. Gdybym wiedziała na pewno, że on jest artystą, że go czeka sława. Jakby mi to uprościło plany i sposób postępowania. Najmniejszych wahań bym nie miała. Nawet radość. Ale jeśli to będzie cale życie ten Mokotów, ten śpiew ślicznym barytonem... (ach, co za głos ma ten człowiek...) wśród obrazów malowanych w sadzie z kapustą?... 0, już idzie.

                Od furtki rozlegał się głos męski, nucący znaną piosenkę ulicy.

                Zaza chciała wstać, ale namyśliła się i pozostała w tej samej wygodnej pozycji z papierosem w ustach.

                Loc wchodząc zobaczył ją zaraz i uśmiech w kątach ust, znaczący, przemienił jego twarz.

- Witaj bogini! - rzekł zamiatając kapeluszem podłogę.

- Kurz - powiedziała widząc ten ruch Zaza i z uśmiechem podała mu obie ręce... - Nie lubię czekać i zawsze myślę, że usłyszę nie wystarczające usprawiedliwienie...

- Słowem, brak ufności? - zapytał trzymając jeszcze jej ręce w swych dużych, niekształtnych rękach.

- Coś w tym rodzaju...

- Ostrzegam przed tym. Jest to odruch najtrywialniejszego filisterstwa. Ostrzegam poważnie.

- Dlaczego pan się spóźnił?

- „Pan? Zawsze będę „pan? - zapytał pochylając się nad nią.

- Zawsze, póki ja zechcę.

- Bogini, bogini, nie baw się ogniem, bo jesteś maleństwo i spłoniesz.

                Mówił żartobliwie, rozkładając paletę, pędzle i przygotowując farby.

- Zaczynamy.

                Zaza weszła za parawan i po chwili wyszła boso, szczelnie w szal owinięta. Ręce nagie, odkryte ramiona i plecy były stokroć bardziej dziecięce od jej dojrzałych ust i oczu.

                Loc patrzał na nią długo.

- Ile to bogini ma lat? Zawsze zapominam.

- Skończę dwadzieścia, a pan? - powiedziała wyzywająco.

                Potrząsnął głową i posmutniał.

- Ja? Czy ja wiem? Matka umarła tak dawno! Ona liczyła moje lata. Nikt mnie od dawna nie pytał o to, ile mam lat. Ale pewno przeszło czterdzieści... Jeśli pani chce, mogę ją adoptować.

- Jeszcze się waham - powiedziała przeciągle, patrząc mu w oczy.

- Wie pani, że spóźniłem się z radości.

- Dlaczego? Radość tu czekała na pana i nie należało o tym zapominać.

                Loc wyglądał tak, jak gdyby chciał rzucić paletę i poskoczyć do niej, ale się powstrzymał. – Z miłością - rzekł cicho - trzeba jak z jedwabną przędzą powoli… powoli...

                Zaza uczuła zażenowanie i poruszyła się na wysokim stołku, na którym siedziała ze spuszczonymi bosymi nogami.

                Loc patrzał jej w oczy a ona nie chcąc, aby odgadł jej myśli, powiedziała prędko:

- Więc jaka radość?

- Czeka mnie sława.

                Zaza drgnęła i nadstawiła uszu.

- Sława? Naprawdę?

- Napisali o mnie entuzjastyczną krytykę i nawet nie wiedziałem o tym. Pani Ofelia Załęska, która zawsze wie wszystko, wezwała mnie, dała dobry cocktail i obiecała poparcie. Mam robić portret jej i nawet prześlicznej Krystyny Koreckiej, będącej w pełni rozkwitu.

                Zaza zacisnęła usta usłyszawszy to nazwisko.

                Ten świat ludzi o pełnym powodzeniu, o których się słyszało wiele - budził w niej głuchy gniew.

- Podobno matka tej pani umarła z rozpaczy, że córka nie chce jej widywać. To ta Korecka?

- Plotki! To jest bardzo interesująca, piękna kobieta - mówił Loc patrząc z uśmiechem na Zazę.

- Och, piękna! Przecież ona musi mieć już 30 lat i zmarszczki.

- Nie boginko, nie. Zmarszczki się miewa dopiero w moim wieku. Popatrz...

I rzuciwszy paletę, zbliżył się do niej i przesunął po swej pooranej twarzy jej drobną rękę.

- Zmarszczki i sławę. Widzisz, boginko.

                Zaza gładziła swobodnie jego twarz, widziała z bliska nos o nozdrzach ostro wykrojonych, oczy podłużne z długą rzęsą i usta wąskie.

                Serce jej zabiło i znów nie rozumiała dlaczego. Ale Loc wiedział. Uśmiechnął się i szepnął jej wprost do ucha.

- Zmarszczki i sławę... a miłość… powiedz mi co o miłości… dziecinko.

I pocałował ją prosto w usta.

  • Izabella_Lutosławska
  • Izabella_Lutosławska_-_Wolikowska
  • Izabella_Lutosławska_w_kapeluszu

                              

Additional information