MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

ROZDZIAŁ II

MATKA

                Pani Barska spotkała na ulicy męża i była zupełnie rozstrojona. Właśnie wychodziła ze sklepu, miała obładowane ręce, gdy nagle tuż przed sobą zobaczyła jego czarną, młodą głowę. Nim zdołała coś pomyśleć, uśmiechnęła się, bo się do niego dawniej zawsze uśmiechała, a on widząc to podszedł, zdjął kapelusz i patrzał na nią z bliska.

- Dobrze ci? - zapytał spokojnie - dziecko zdrowe?

                Wyglądał tak, jakby o niczym nie pamiętał.

 - Dziękuję, zdrowe - odpowiedziała i dopiero usłyszawszy swój głos zrozumiała, że nie powinna była tego mówić, i uczuła najpierw gniew a potem ból w sercu.

                Odwróciwszy oczy, bez słowa więcej, chciała go wyminąć, ale on wziął ją za ramię i z powagą powiedział:

- Poczekaj, właśnie chciałem pisać do ciebie. Powodzi mi się, chcę ci dopomóc.

- Zabezpieczyłeś mnie, nic mi nie trzeba - powiedziała głucho - odejdź.

- Ale chcę pomóc - powtórzył - myślę o was.

- Myślisz o nas? - zawołała ze zdumieniem pani Barska.

- Tak.

                Wtedy spojrzała mu w oczy i zobaczył w jej wzroku ów dzień. Ależ to było dawno - czy ona tego nie rozumie? Dusza się zmienia, sumienie zostaje to samo.

- I twarz się zmienia - pomyślał jeszcze, widząc zwiędłą postać swej żony.

- Czy... czy - zapytał - ...gdybym wrócił, przyjęłabyś mnie?

                Rumieniec niespodziewany, młody, zalał twarz pani Barskiej.

- Och, nie. Nie wiem. Skrzywdziłeś mnie strasznie.

- Tak - odrzekł cicho i spokojnie - dlatego...

                Poruszyła się przerażona. Od wielu lat jest pierwszy raz w rozterce. Może pierwszy raz w życiu. Nie wie, co się robi w takim położeniu. Czuje się głęboko skrzywdzona, a tu nagle myśli nie o swojej krzywdzie, ale o tym, aby przypadkiem jego nie skrzywdzić.

- Coś okropnego - szepnęła mimo woli. Pan Barski łagodnie powiedział:

- Jesteś zaskoczona. Pomyśl nad tym, napiszę do ciebie w tej sprawie. Do widzenia!

                I nim zdołała wyrwać rękę, pocałował ją, pochylając się dość nisko, ruchem człowieka dobrze wychowanego.

                Pani Barska po jego odejściu z początku miała tylko wrażenie sensacji. Ogromnej sensacji.

- Zaza się zdziwi. Co też powie na to!

                Potem wrażenie to minęło, a zaczął jej dokuczać ów na chwilę już doznany ból - świeży, niemożliwy do zagłuszenia niczym, fizyczny ból serca.

- Co to jest? - po dwudziestu łatach - skąd mnie to tak obchodzi? Co za kłopot, co za wielki kłopot.

                Gdy doszła zmizerowana do domu, spojrzała innymi oczyma na mieszkanie. - Jakbyśmy się tu zmieścili, w razie czego? Ciasno.

                Zaza wróciła późno. Pani Barska odgrzewając jej obiad była wyraźnie zdenerwowana.

                Zauważyła, że Zaza ma wypieki na twarzy i oczy błyszczące.

- Chora jesteś? - zapytała złamanym głosem. Zaza drgnęła i, nieprzyzwyczajona do takiego głosu matki, powiedziała:

- Ja czuję się doskonale, ale co tobie jest, mamo? Co to za głos grobowy?

- Mam zmartwienie.

                Zaza była głodna i za nic nie chciała wiedzieć o niczym przykrym.

- To trudno - powiedziała jedząc prędko - kto z nas nie ma zmartwień!

                Matka zaniepokoiła się.

- A co, widzę, że ci coś jest. Co się stało? - Zaza wzruszyła ramionami.

- Nic, mówię. Jestem w doskonałym humorze. A leguminy dziś nie ma?

- Nie ma, wybacz, dziecko. Rzeczywiście... nie pomyślałam.

- E, to obiad się nie udał. Idę się położyć trochę. Byłam na dalekim spacerze. Jeśliby przyszła Marynka, to mnie obudź.

- Dobrze, dobrze, wyśpij się - powiedziała pani Barska niosąc pled za Zazą i czekając, aż córka się położy, aby jej szczelnie otulić nogi.

- Śpij... październik... już chłodno... miła jest drzemka poobiednia.

                Zaza nie odpowiedziała nic i zamknęła oczy podkrążone.

                Matka wyszła na palcach i ze zdziwieniem zauważyła, że nie może nic robić. Była na ogół pracowita, ale bezradna, jak większość kobiet mieszczańskich, zbyt prędko wprzęgniętych w jarzmo domu. Rozumiała pracę, wykonanie, ale nikt nie żądał od niej przez całe życie inicjatywy. Rola porzuconej kobiety była też na wskroś bierna. Odszedł - ona została, w tym samym domu, w tym samym ładzie.

                Córka mając lat 8 już zdecydowała podczas wojny światowej w 1915 r., gdy wszyscy namawiali na ucieczkę do Rosji - i stolica pustoszała w popłochu przed okrucieństwem Niemców, - że zostaną i zostały. Dzięki temu ocalało mieszkanie i kapitalik. Potem w ostatnich dniach jej młodości, a właściwie gdy miała już lat czterdzieści, ale jeszcze była ładna, starał się o jej względy pewien spokojny człowiek, znany od dzieciństwa, obiecywał przeprowadzić rozwód, byle się zgodziła wyjść za niego.

                Jedno powiedzenie córki: „Mamo, ależ to nie ma sensu” wystarczyło, aby pani Barska zbagatelizowała wierną miłość pana Zarzeckiego i zakazała mu wspominać o niej.

                Jakie łatwe było życie do tej chwili, choć nie było wesołe. Jakie łatwe. Nigdy nie stanęła niepewna przed niczym. Wiedziała, co ma robić, gdzie idzie i po co, i wszędzie celem jej każdego kroku była Zaza. Nigdy przez dwadzieścia lat krew jej nie uderzyła do głowy, tak jak dziś na ulicy.

                Już zwykłe: „Co też Zaza powie?” nie wystarcza. Ból trwał, choć nie wiedziała, skąd się wziął, bo już dawno przebolała swe nieszczęście. Bólu podzielić z kimś nie można, to jasne, o tym wie, a jak się go ma, to trzeba go nieść. A nieść, to znaczy rozstrzygać... bo stać z nim w miejscu nie podobna.

                Tak myślała pani Barska, mniej więcej, choć słowami nie umiałaby tego wyrazić. Ale było jej źle. Zarazem cicha pewność siebie kobiety, spełniającej pracę dnia i z natury wesołej - prysła. Czuła niepojętą pokorę oraz niepokój nie związany wcale z jej krzywdą. Wynikał on z narzuconego jej musu decyzji, a od decyzji jej może zależeć coś ogromnie poważnego: los cudzy.

                Siedziała w głębokim fotelu, wytartym, w pokoju stołowym, w którym lubił siadywać mąż.

„Tu czytał - mój Boże! - a teraz się w tym domu wcale nie czyta, on zawsze miał książki... Czy to możliwe, żeby to minęło dwadzieścia lat? Zaraz... był lipiec roku 1908... tak... to lat dwadzieścia... a gdzie też był podczas wojny? Czy walczył?”

                Pani Barska przesunęła ręką po oczach, bo widziała ciągle przed sobą głowę męża i myśl jej, od chwili zobaczenia go, wiązała jego osobę z wszystkim wokoło - a rozumiała, że to było szkodliwe.

- Chciałby wrócić - ? ale - ale dlaczego? po co?

                Tu wspomniała zapytanie męża i głos jego, gdy mówił: „Czy dziecko zdrowe"? i jęknęła najpierw cicho, a potem się głośno i rzewnie rozpłakała.

                                                                             

ROZDZIAŁ III

ROZTERKI

                Pani Barska przez kilka dni nie zdołała mówić z córką o tym, co się stało. Była blada i rozdrażniona wewnętrznie, choć wrodzona łagodność jej charakteru sprawiała, że nikt nie ucierpiał z powodu jej rozterki i na nikim  nie usiłowała mścić się za nią.

                Zaza nic nie zauważyła; zresztą sama była przejęta swoją sprawą.

- „Los jest natrętny”- powiedziała Marynce - i tak myślała.

                Ale wszystko razem jej się podobało. Tylko trzeźwość, która leżała na dnie jej natury, kazała się zastanawiać: czy Loc chce z niej mieć kochankę? Jeśli tak, to jakie korzyści widzi ona dla siebie z tego faktu, jeśli do niego dopuści? Korzyścią dla niej była w równej mierze sytuacja życiowa, jak zadowolenie zmysłów czy nerwów. Może to ostatnie najbardziej. Bo równowaga Zazy, widoczna w kroku, postaci i śmiechu, była jednak równowagą nerwową, miłą w powodzeniu, ale niebezpieczną przy jakimś poślizgnięciu się. Sama zdawała sobie z tego sprawę, że choć było jej dobrze i nie napotkała dotąd w życiu żadnej zapory, choć brała wszystko lekko, nie mogła sobie dać rady z jednym: z obawą przed cierpieniem. Czy to był wóz, naładowany poćwiartowanym mięsem, ociekającym krwią, czy inne nieuniknione dla oka lub ucha zjawiska - zawsze reagowała na nie zbyt wrażliwie. Obrażała się o te widoki i nie mogła długo uspokoić, że bywa na nie narażana...

- „Otóż - jak będzie, jeśli ulegnę Locowi - z tą wrażliwością? W ogóle po co ryzykować? Jak to jest z tą miłością? Stanowczo za mało się orientuję, a wiem tak dużo”.

- Tak - rozmyślała dalej, przymykając oczy, aby myśl snuła się jaśniejsza - ale trzeba zacząć żyć prawdziwym życiem... Moja egzystencja dotychczasowa, to kpiny. Młodość mija szybko, ach, mama jak się starzała z dnia na dzień w moich oczach, w tych latach! a ma tylko lat czterdzieści parę. No, mama jest opuszczona, to może dlatego. Ale nie, Łaniecka jest co pewien czas uwielbiana przez męża i on na klęczkach prosi ją o wybaczenie i wraca idylla, wtedy ona promienieje, ale też to już nie jest młoda osoba. Cera! jaka inna niż kilka lat temu. Tak, tak, to tylko kilka lat... nie można o tym zapominać... i tylko w tych latach można mężczyznę związać z sobą na długo. Nie chodzi wcale o to, aby na zawsze, och, mnie nawet Loc się znudzi, ale na tyle czasu, na ile ja zechcę.

                Tu Zaza wyciągnęła ręce przed siebie i rozumiała, że jeszcze nie doszła do żadnej konkluzji, a czas jest coś postanowić. Loc ją pocałował i ona mu oddała pocałunek - coś ich łączy. Czy zacisnąć ten węzeł, czy go rozciąć?

                Z rodzajem fizycznej rozkoszy powtarzała sobie i jemu, że będzie tak, jak ona zechce.

W tych dniach zaczęła pierwszy raz w życiu zastanawiać się nad swym ojcem. Nie widziała go i nie czuła jego braku. Ale Loc zapytał ją, czy wie coś o nim, i postanowiła się od matki dowiedzieć.

                Pani Barska nie ukrywała przed córką nigdy, że mąż ją porzucił, i czasem spokojnie mówiła o nim i o przeszłości. Ale ze słów jej nie można było nic wywnioskować. Ani nie oskarżała nieobecnego, ani nie okazywała tęsknoty za nim. Zaza nie mogła sobie ojca wyobrazić. Właśnie teraz, gdy pani Barska borykała się z sobą po spotkaniu męża, pytanie Zazy zadane było w bardzo nieodpowiedniej chwili.

- Moja mamo - rzekła Zaza przy rannym śniadaniu w tydzień po spotkaniu - czy ojciec żyje?

- Co?... A tak, tak, żyje.

- Widujesz go?

- Ja? Broń Boże - ach, to jest, owszem, niedawno...

Zaza nic nie zrozumiała.

- Aha, więc mama go widuje? To ciekawe! Więc czemu on tu nie przyjdzie? Jeżeli ty nie masz nic przeciwko temu, to ja tym bardziej. Bardzo proszę, to byłoby nawet interesujące. Pannie dwudziestoletniej rodzi się jej własny ojciec. Co za scena...

- Daj spokój, nie żartuj. Właśnie mam duży kłopot.

- Z ojcem? - śmiejąc się zawołała Zaza.

- Tak, z twoim ojcem - pani Barska westchnęła głośno, co jej się rzadko zdarzało.

- Wiesz, mamo, że nic nie rozumiem. Co to się dzieje? Minę masz niewyraźną i mówisz niejasno.

                Pani Barska przywykła od dawna do uznawania autorytetu córki, który był autorytetem młodości. Z ulgą zaczęła mówić:

- Widzisz, okazuje się, że twój ojciec chciałby wrócić do nas.

                Nie przyznała się do tego, że propozycja wynikła jakby przypadkowo, na ulicy. To ją upokarzało. W oczach córki, mającej właściwie decydować, nie chciała pomniejszać znaczenia sprawy.

                Zaza wybuchnęła śmiechem, który brzmiał czysto.

- Nie, to jest komedia! Mamo, czy ja dobrze słyszę? To jest komedia! Wrócić po 20 latach... do czego?

                To zapytanie było bolesne; pani Barskiej usta drgnęły.

- No - rzekła bezradnie - do domu...

- Do domu! - Zaza już się nie śmiała, w jej oczach zaświeciły iskry. - A czy takiemu panu, wracającemu do domu po 20- letniej turystyce, nie będzie przeszkadzała dorosła, przystojna panna w ciasnym mieszkaniu?

- Czy ja wiem - pani Barska zacisnęła ręce, nie bardzo słysząc, co córka mówi.

- I cóż myślisz mu odpowiedzieć? - pytała Zaza patrząc w oczy matce.

- Chcę wiedzieć, co ty byś chciała... Zazo. Wiesz, że wszystko... zawsze...

- „Wszystko”... , „zawsze" - przedrzeźniając odpowiedziała córka. - Właśnie, że chciałabym czegoś innego, chciałabym, żebyś ty wiedziała, czego chcesz, bo ja tu przecie nie będę wiecznie mieszkała. Masz ochotę na powrót ojca?

                Pani Barska była z pokolenia, które się rzadko zastanawiało nad swymi zachciankami. Na myśl jej nie przyszło od tygodnia, czy miała „ochotę” na powrót męża. Powaga sytuacji w jej pojęciu wynikała z czego innego: z obawy przed skrzywdzeniem człowieka. Cóż z tego, że on ją zawiódł i odszedł? Nie czuła się uprawniona do krzywdzenia go z kolei. „O to chodzi”. Ale jak to córce powiedzieć? Nie rozmawiały nigdy o sprawach zasadniczych, dwadzieścia lat minęło spokojnie i codziennie, nie było potrzeby nic roztrząsać i jakże to teraz wyrazić?

                To, że pani Barska w głębi czuła powagę położenia, nie znaczyło bynajmniej, by umiała kogokolwiek przekonać o tej powadze.

- Mnie nie zależy - powiedziała wreszcie wolno - na niczym już w życiu, poza twoim szczęściem, ale...

- Mamo, to patos i komunały! Dwie rzeczy nieznośne - przecież szczęście to jest słowo puste, nic nie znaczy; gdzie ty widzisz szczęście i po co używać takich słów?

                Matka skinęła głową potakująco.

- No, dobrze, więc jeśli nie o szczęście, to o zadowolenie.

- Teraz to się może zrozumiemy. Więc co?

- Więc przychodzi mi teraz na myśl i dziwię się, że przedtem nie przychodziło, że jednak ojciec twój był człowiekiem wykształconym, że może pobyt z matką tylko i to taką, jak ja... czy ja wiem... chodzi o to, że może powrót ojca byłby korzystny dla ciebie, nawet życiowo, zawsze to człowiek z szlacheckiego środowiska.

- Jakiego? - krzyknęła Zaza.

- Słyszysz przecie. Szlachcic, majątek miał jeszcze na kilka lat przed naszym ślubem. Ma krewnych na wsi, mogłabyś jeździć... ja nigdy nie byłam - dodała bez goryczy. - Cóż, właściwie to był mezalians i za taki uważała nasze małżeństwo cała rodzina ojca. Nikt mnie nie odwiedził, jak zostałam sama, nikt nie pomógł. Uważali za rzecz naturalną, że odszedł ode mnie.

- I ty chcesz, żeby wrócił? - z pogardą powiedziała córka.

- Ach, Zazo! Mówię przecie, że ja nic nie chcę. Ale to nie jest byle jaka rzecz, nad tym się trzeba zastanowić, tu chodzi o...

- O co właściwie?

- No, o człowieka - z zakłopotaniem odpowiedziała pani Barska.

- On ciebie obchodzi? - zapytała Zaza.

- Trudno mi wypowiedzieć, co myślę - ze wstydem odpowiedziała matka - ale zrozum, że spotkało mnie coś ważnego i chciałabym, byś ty raczej zdecydowała.

- O jeżdżeniu na wieś na licytacje rodowych majątków?... O mamo, tak wyglądasz, jakbyś była zakochana, a po dwudziestu latach to jest ekstrawagancja, więc mów szczerze, o co chodzi?

- Chodzi o to, czy ci ojciec będzie przeszkadzał, jeśli wróci - brzmiała niespodziewana odpowiedź - bo jeśli nie, to może być, że ojciec wróci do domu...

- To się nazywa „niezwykłe zdarzenie, na ulicy Hożej” zawołała Zaza tonem sprzedawców gazet.

                Pani Barska, wbrew wszystkiemu, co czuła, roześmiała się, jak zawsze, gdy córkę coś bawiło. Zaraz chrząknęła, ściągnęła brwi, niezadowolona z siebie i rzekła:

- Pierwszy raz w życiu jestem w rozterce. Zawsze wszystko wydawało mi się proste. Ty tak łatwo bierzesz życie i ja do tego przywykłam, a to jest sprawa trudna.

- Był list od ojca?

- Był.

- Pokaż mi go.

                Pani Barska wyjęła z książki do nabożeństwa zmiętą, widocznie wiele razy czytaną kartkę w kopercie. Podała córce i wyszła z pokoju, jakby w odruchu delikatnym: pierwsze zetknięcie dziecka z ojcem powinno być sam na sam...

                Zaza czytała:

„Widziałem, Heleno, że Ciebie moja propozycja przestraszyła, ale pomyśl nad nią. Kobieta, dla której opuściłem Ciebie (tu pismo było drżące, co Zaza zauważyła od razu), umarła dawno. Żyję sam. Mam środki i chciałbym zapewnić dobrą przyszłość dziecku naszemu. Ono jest nasze wspólne i cokolwiek było między nami, ten fakt jest faktem. Ostatnie lata byłem chory i tak schodził czas, ale dawno już chciałem Ci zrobić tę propozycję i czuję potrzebę jakiegoś możliwego złagodzenia krzywdy. Obchodzi mnie ona tym bardziej, że nie mam wrażenia, abym miał długo żyć - jestem chory od dawna.

                Czekam Twej odpowiedzi i czekam decyzji w której, jak myślę, nie małą rolę odegra nasze dziecko.

Całuję Twe ręce.             Leon Barski. ”

                Zazie zrobiło się gorąco. To pismo śmiałe, męskie, było interesujące - spotyka się z czymś nowym, niekoniecznie przykrym (zapamiętała doskonale zdanie: „chciałbym zapewnić dziecku dobrą przyszłość) i na co ona wpływu mieć nie może. Z czymś, co jest wyższe ponad nią. Co to?

- Och, to widać ojcostwo - szepnęła takim tonem, jakby kwalifikowała gatunki jabłek - więc

to ma swoje znaczenie, nawet gdy nie było żadnego związku między dzieckiem a ojcem? To ciekawe.

                I chciała biec zwierzyć się Marynce, jak to przywykła była czynić po każdej sensacji życiowej czy intelektualnej, ale pani Barska wróciła do pokoju i słabym głosem spytała, biorąc i starannie wkładając list do koperty:

- Więc co powiesz?

- No... pismo jest ładne... papier dobry. Widać, że jest bogaty, nie robi wrażenia złośnika. Można nawet zauważyć coś w rodzaju przeproszenia między liniami... Rzeczywiście jest nad czym pomyśleć. Czy ja wiem? - i wzruszyła ramionami, co oznaczało, że jest zaskoczona.

- Chciałabym też zobaczyć ojca, jak wygląda - dodała z ciekawością po chwili milczenia.

- Wygląda bardzo młodo, a mówi o chorobie - powiedziała zamyślona pani Barska. - Może go kiedy zobaczymy na ulicy - dodała nie przyznając się do tego, że od kilku dni chodziła ulicą Kruczą specjalnie tym kawałkiem, na którym spotkała męża.

                W kilka dni później zdarzył się drobny fakt, nic nie znaczący, który jednak zdecydował o całym dalszym życiu obu kobiet.

                W chłodny, zamglony ranek wyszły razem, nie przyznając się przed sobą, że myślą o tym samym.. Idziesz po zakupy? - zapytała Zaza.

- Jak zwykle.

- W jaką stronę?

- Tu, w okolicy.

- Podprowadzę cię.

- A nie wstydzisz się, że idę z koszykiem?

- Wstydzić się? - zawołała Zaza. – Przecież to nie ja go niosę!

                Matka się roześmiała i szły w milczeniu, razem wstępując do sklepów.

                Po półgodzinnych zakupach, podczas których Zaza ziewała głośno i rozmyślała nad tym, że przygotowywanie codziennego obiadu nie jest takie proste, jak jej się wydawało, i że jest nudne - skręciły na plac Trzech Krzyży.

                Nagle pani Barska chwyciła córkę za rękę.

- Co takiego?

-Patrz!

                Pokazała jej wysokiego pana o szczupłej głowie, który mijał plac idąc przed nimi.

                Zaza widziała go tylko z tyłu i podniecona, chcąc zobaczyć lepiej, pobiegła kilka kroków. Już miała go minąć, - nie traciła ani na chwilę z oczu jego kapelusza miękkiego, palta i butów, migających przy równym chodzie, gdy duży samochód stanął między nimi i musiała się cofnąć. W tej chwili zauważyła, że inna maszyna najeżdża na idącego miarowym krokiem Barskiego i, przestraszona, krzyknęła przeraźliwie.

                - Co ja robię? - pomyślała zaraz, bo nie pamiętała, aby kiedykolwiek w życiu tak krzyknęła.

                Pan Barski usłyszawszy krzyk stanął, samochód wyminął go, wtenczas on się odwrócił, jakby szukając wzrokiem tego, kto go ostrzegł. Minął obojętnie jej postać, nie spotkał się z jej oczyma wypatrującymi go z ukrycia wśród innych przechodniów. Ale Zaza obejrzała go doskonale.

                „Więc to jest mój ojciec - idzie sobie placem Trzech Krzyży, jest doskonale ubrany i obejrzał

się! Oczy duże, ale nie ładne, jakby puste. Cera niezdrowa, głowa szlachetna i młoda. Czarne włosy. Tak, brunet - no, no, no....”.

Matka nadeszła i Zaza pobladła spojrzała na nią.

- To ty krzyknęłaś?

- Ja. Myślałam, że go przejedzie...

                Pani Barska uśmiechnęła się kiwając głową.

                Zaraz potem Zaza pożegnała matkę i szła do Loca. Wiedziała, że go o tej porze nie zastanie, ale sam widok pracowni działał na nią dobrze, a czuła się wzburzona, choć sama nie wiedziała czemu.

- Biegłam placem jak wariatka i krzyknęłam. - Co mi się stało?

                Nie mogła zapomnieć twarzy ojca, oczu nieruchomych. Pierwszy raz w życiu widziana twarz w przelocie - stała przed nią wyraźna i wymowna - ale co wyrażała? Zaza nie wie.

- „Taka twarz, jak gdyby się nigdy nie uśmiechał. Co też Loc na to powie? Może się go poradzić w sprawie ojca? Nie, lepiej nie. Będzie mu się zdawało, że już mną rządzi. Nie trzeba”. Sama ona zdecyduje, tylko musi troszkę poczekać, bo jest rozstrojona. Ale w każdym razie nowina nie jest zła. „Brunet z pieniędzmi”, to jej Cyganka dawno przepowiadała.

                Uśmiechnęła się.

                No, o zostaniu w tym mieszkaniu nie byłoby mowy. Wszyscy ich znają i takiej komedii nie można urządzać. Prawda, że w kamienicy już nie ma nikogo, kto by pamiętał ojca w tym mieszkaniu - ale zawsze... Trzeba by było zupełnie inaczej. Nowe życie... ba, ba. To może być ciekawe. Ale Loc?...

Uczuła niepokój. Dotąd wszystko szło, jak chciała i było dobrze. Żadnego nacisku, żadnego przymusu. Jeszcze czego! Kto mógł decydować przy huku armat, mając lat 8, że zostanie w Warszawie - to może i swą osobą, to jest duszą i ciałem rozporządzać, skończywszy lat dziewiętnaście. Tego nikt nie zmieni. A jeśli ojciec zechce?

                „Czy ja wiem, co to jest ojciec w domu? Matka, wiem, to jest tylko ułatwienie, ale ojciec? Otóż właśnie nad tym się trzeba zastanowić, co mi po ładnym mieszkaniu i nawet co po sukniach kosztownych (już widziała siebie w tualetach pierwszorzędnych), jeśli będzie ucisk i niewola? Tego bym już nie zniosła.

                Dochodziła właśnie do czerwonego domku, gdy u furtki zobaczyła zajeżdżającą taksówkę i Loca wysiadającego szybko.

                Ucieszyła się. On wyciągnął obje ręce.

- Boginko! o tej porze! Co za niespodzianka.

                Zapłacił i, zwrócony rozjaśnioną twarzą do niej, wziął ją wpół i prowadził przez marny ogródek do pracowni.

                Gdy znaleźli się sami w pracowni i Zaza zdjęła płaszcz, przesiąkły wilgocią, zobaczyła przez duże okno, że nagły podmuch wiatru zrzuca z jedynego kasztana w ogródku resztę liści drżących, żółtych i drzewo jest nagie i czarne.

                Wzdrygnęła się i zarzuciła pierwsza ramiona na szyję Loca, mówiąc:

- Wie pan, zdaje się, że się w panu kocham. Dobrze mi tu.

                On całował ją, ale wyraz ust posiadał gorycz, której Zaza nie widziała.

                Tego samego dnia pani Barska, nie radząc się Zazy, co było wyjątkową w ich pożyciu samodzielnością, napisała do męża. Pisała ten list okrągłe trzy godziny. Kreśliła, darła, była blada i zlana potem.

                Wreszcie list był gotów i wyglądał tak, jakby nie mógł być inny i jakby nie miał wcale poprawek. Prosiła, aby przyszedł się rozmówić, bo córka nie ma nic przeciwko jego powrotowi. O sobie nic nie donosiła, ale list był pełen prostoty, więc Barski nie mógł przypuszczać, że czyni to z zawziętości za przeszłość.

Additional information