MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

XXXI

Lebioda

Zbigniew Bobrowski uchodził ogólnie za samotnika. Gdy sąsiedzi, a głównie sąsiadki Lebiody widywały go czasem w kościele, to myśli wszystkich stawały się odrazu rozproszone, życiowe, niezdolne do modlitwy.

Tymczasem on trwał przez cały czas nabożeństwa ze skupioną twarzą i oczyma zwróconemi na główny ołtarz lub spuszczonemi ku ziemi, niebaczny na wszystko wokoło.

Pewien niepokój czy ciekawość, jaką powszechnie budziła jego postać, wynikały z bliżej nieokreślonej siły, którą ten skromny człowiek całą postacią wyrażał.

Był niskiego wzrostu, miał małą, pokrytą wątłemi włosami, jasną głowę, której kształt budził odrazu głębokie poczucie jakiejś doskonałości. Wrażenia tego doznała kiedyś Zaza i pokochała go wielką miłością. Doznawali tego również inni: odrazu w stosunku do Bobrowskiego cofali się na jakiś stopień niższy od zajmowanego stałe. On tego nie widział, był skromny; pomimo to posiadał osobliwą pewność siebie, właściwą ludziom, których skromność wynika z przebywania myślą wśród rzeczy wielkich, a nie z obcowania z ludźmi zajmującymi znaczne stanowiska. Nie zaczepiał nigdy nikogo, nie pouczał i nie poufalił się – ale szafirowe jego oczy ocienione złotą rzęsą stawały się czarne, gdy słyszał rzeczy, wobec których protestowała cała jego moralna natura. I wówczas w tem czarnem spojrzeniu było takie pełne dumy cofnięcie się w głąb siebie, że nawet pewni siebie ludzie doznawali onieśmielenia. Nie dyskutował prawie wcale, mówił mało, ale gdy powiedział chłopu w polu, czy sąsiadowi na posiedzeniu: „to jest źle zrobione” lub „jabym postąpił inaczej”, to faktem jest, że on miał ostatnie słowo i nikt mu nie przeczył. A osiągają wpływ i zyskują autorytet tylko ludzie, którym nikt nie zdołał zaprzeczyć.

Zbigniewowi Bobrowskiemu aż zbyt mało chodziło o wpływ, a

le miał powagę i znaczenie w okolicy. Czy duży majątek przyczynił się do tego? Nie, wpływ jego byłby ten sam, gdyby naprzykład był pisarzem gminnym.

Lebioda nie była rodzinnym majątkiem, odziedziczył ją po dalekim krewnym, ale przydała mu się bardzo, gdy po zerwaniu z Zazą cierpiał jak człowiek ciężko ranny i zaszył się w drewnianym starym domku bez wspomnień.

Pani Maciejewska, przyjaciółka matki i dawna jego nauczycielka, mieszkała tu razem z nim i tęskniła do tamtych stron, do obszernego pałacu w Romanowie; nie mogła się oswoić z życiem na kresach.

Dziś właśnie rozpamiętywała urok parku w Romanowie i w Różance – a wróciwszy z skromnego obejścia i dość zapuszczonego ogrodu, westchnęła. Stanęła przy ganku, czekając na mleczarza i pocztę – bez gazet żyćby nie mogła i dziwiła się, że Bobrowski wita je obojętnie.

Ona czuła się zawsze o 10 lat młodszą, gdy czekała na pocztę, i zawsze spodziewała się listów, choć rzadko przychodziły do niej.

Dzień był ciepły. Kwiecień nastał suchy, bardzo obiecujący dla pól. Przy domu stały wielkie gminne topole, na których jesienią krakały wrony ku rozpaczy pani Maciejewskiej. Nieraz przez całą noc wicher targał gałęziami, że aż rozlegało się posępne wycie. Teraz zaś wyglądały niewinnie, łagodnie: konary nagie, bez liści, nieporuszane żadnym powiewem, pachniały już nawet wdzięcznie wonną topolową korą. Pani Maciejewskiej, czekającej na pocztę, wydały się te drzewa żywe i opiekuńcze: były mocno pochylone w stronę niskiego dworu.

Sama zawsze nosiła pocztę na biurko Zbigniewa. Ah, pięć lat temu, gdy był przez czas krótki zaręczony z Zazą, pisywał do niej do Warszawy. – Cóż to był za piękny moment w dniu, gdy w ślicznym domu romanowskim dostawał list od narzeczonej. Wówczas Zbigniew potrafił czekać na pocztę. Jakże długo w nocy siadywał przy biurku i pisywał do Zazy! Minęło to wszystko. On już się nie ożeni. Pani Maciejewska nie wie, czemu narzeczeństwo zostało zerwane – ale dygocze dodziśdnia z oburzenia na uwodzicielstwo Zazy, która najpierw zdobyła miłość tego wyjątkowego człowieka, a potem zrobiła coś takiego, że on się z nią nie mógł ożenić. Na myśl jej nie przychodzi, by w najmniejszym stopniu mogła istnieć wina Zbigniewa.

– Dawaj, dawaj pocztę – zawołała, zobaczywszy mleczarza, który pomimo kwietnia miał zgrabiałe od zimna palce i szedł ciężko, a trzymał niedbale pod pachą torbę.

– Dawaj! – powtórzyła jeszcze i chwyciwszy torbę, doznała wrażenia, że idzie od niej wyraźne ciepło, choć trzymał ją człowiek, który od czwartej rano marzł na koźle, nim przywiózł pocztę z miasteczka.

– Wiatr – rzekł mleczarek w formie przywitania.

–  A! Ciekawam, kiedy to u was wiatru niema – i wzruszywszy ramionami, niechętna dla uroków Polesia, weszła do domu i zaczęła z satysfakcją segregować pocztę.

– Dla Zbigniewa, same urzędowe. Jak ten człowiek może żyć bez przyjaciół, bez miłości! Coś strasznego. A to dla księdza proboszcza, zaraz mu poślę, będzie ucieszony, to list z Ameryki, pewno od tego szaławiły, którego wychowuje. Zawsze się coś dowie, pocieszy, może zmartwi, ale zawsze... ah, poczta, poczta! A dla mnie znów nic niema. To dziwne, dziś stanowczo powinnam mieć listy. No, jutro będą.

Zapukała do gabinetu Zbigniewa i widząc go siedzącego spokojnie nad rachunkami, – „człowiek młody, który mógłby codzień otrzymywać listy interesujące od kobiety” – pomyślała z pewną irytacją.

– Znów masz same listy z banków. Ty się wreszcie zrobisz skończonym materjalistą, jeśli tak dłużej potrwa.

Podniósł głowę ruchem spokojnym i patrzał na nią z uśmiechem, łagodnie.

– Toby było przestraszające – ma–te–rja–lista!

– No, właśnie.

– Hm, a coby na to poradzić? – Pani zawsze lubi na wszystko znaleźć sposób.

Pani Maciejewska już miała okulary na nosie i otwierała pisma z Warszawy.

– Tobie już nic nie poradzę – mruknęła, zagłębiając się w czytanie „Kroniki”, od której zawsze, pomimo kilkudziesięciu lat zawodu, spodziewała się, nowin.

Nagle krew uderzyła jej do głowy, a zaraz potem zrobiło się zimno w mózgu i w krzyżu.

– Rany Boskie! Byle się opanować i nie dać nic po sobie poznać.

Odwróciła nieznacznie rękę z gazetą, żeby Zbigniew nie widział jej, i powoli opuściła gabinet, ale w saloniku nogi się pod nią ugięły i musiała usiąść.

Umarł mąż Zazy. Zaza jest wdową! Czy ona nie czekała dziś poczty w wyjątkowem naprężeniu i czy nie spodziewała się ważnych wiadomości? Była ich zupełnie pewna! A pani Maciejewska zna Zbigniewa od dzieciństwa i choć nigdy ani słowa z nim o Zazie nie zamieniła – wie, że on jej nie przestał kochać, cała samotność jego życia świadczy o tem, i że to jest największa nowina, jaka mogła przerwać monotonność ich życia w tym domu.

Czuje się wzburzona i zarazem w nieokreślony sposób doznaje pociechy. Może opuszczą nareszcie te posępne strony? Może wrócą do Romanowa? Skądże! Kto wie? Pani Maciejewska jednego jest tylko pewna: Zbigniew wyjedzie zaraz do Warszawy, gdy tylko przeczyta tę wiadomość. Ona też wyjedzie do Warszawy. I może nagle, bez przygotowań, bez uprzednich planów skończy się to pięcioletnie odludzie i wygnanie? Ah! Żeby to się stało.

Teraz zaczęła się dla starej nauczycielki gorączkowa obawa, czy Zbigniew, czytający głównie poważne artykuły w pismach, zauważy notatkę o katastrofie. Ona nie powie mu o tem zanic, ostatecznie – rozmyśla – starość ma swoje prawa: a do tych praw należy przedewszystkiem unikanie wzruszeń. Sama już jest wyczerpana, to był wielki wstrząs – nie myśli go powtarzać.

Ale jeśli on nie przeczyta, to kto ma mu powiedzieć? Czy ma się o tem dowiedzieć od obcych, w województwie może, w banku czy u sąsiada? Broń Boże.

To znów obraża macierzyńskie uczucia pani Maciejewskiej i dlatego jest ona w rozterce.

Gdy zasiedli do obiadu we troje z rządcą, który z nimi jadał – jedno spojrzenie na Zbigniewa wystarczyło pani Maciejewskiej. Wiedział. Miał nagle wychudłe skronie i zaciskał bezwiednie szczęki, jak ktoś zawzięty lub zaskoczony cierpieniem.

„Ah, on wciąż ją kocha – myśli rozrzewniona i zbolała pani Maciejewska – jak on dziś wygląda. – Dziecko moje, cóż ja ci teraz poradzę?" – i dopiero widzi, że stało się coś niezmiernie ważnego, niepokojącego, i że jednak jeszcze przed paru godzinami w tym domu był błogi spokój.

– Jabym chciała jechać do Warszawy – rzekła nieśmiało. – Wybieram się tak dawno, a to się już robi zupełna wiosna.

Zbigniew rzucił jej krótkie spojrzenie.

– Ja też niedługo jadę – rzekł.         

–  Pewno samochodem?

– Tak.

– No, właśnie, a ja wolę koleją – powiedział pani Maciejewska. Przepadała za jazdą samochodem, ale rozumiała, że Zbigniew musi być teraz sam.

– Pewno, że lepiej – rzekł powoli – ja może nie pojadę prosto do Warszawy.

Każde z nich mówiło z wysiłkiem, a rządca jadł dużo, chętnie, śpiesząc do pilnych robót polnych w czasie suchej pogody, wymarzonej w tym miesiącu dla rolnika. Ci państwo mówią o podróży. Dla niego podróż – to niedziela, ale – i to nie. Dla niego podróż – to każda czwórka koni, wyjeżdżająca z dziedzińca, orać, bronować, siać – dysponowanie ludźmi, końmi i ziarnem. To mi podróż: ten ruch bezustanny, wysiłek – wiatr wiejący w oczy na deszcz lub pogodę – to jest podróż i uciecha. Co mu tam po Warszawie.

Minął cały tydzień w atmosferze naprężonej i męczącej dla pani Maciejewskiej. Widywała Zbigniewa mało, wyjeżdżał do miasta, w pole, wzywał rządcę, rozmawiał z nim długo, prowadził gorączkowy tryb życia.

A w nocy w jego pokoju paliło się światło do świtu.

Na Zbigniewie wiadomość o śmierci męża Zazy zrobiła takie wrażenie, jakie czyni nagle wśród pustki czyjś wielki głos, wołający o ratunek. Zaza jest sama, w żałobie, Zaza... zupełnie sama – powtarzał wciąż.

I on, który przez pięć lat nie mógł jej nigdy w myślach zobaczyć – widział ją teraz odrazu wyraźnie, a widząc, rozumiał, że nie zmieniło się nic i że to jest ta sama kobieta, od której odszedł, kochając ją. I o ile możliwe było dla niego trwać bez niej w ciągu lat, gdy wydawała mu się – od samego wieczoru majowego w parku wilanowskim – daleka, zamglona, nieosięgalna, o tyle teraz było inaczej. Nie mógł biernie trwać. Zdawało mu się wyraźnie, że ktoś krzyczy o ratunek, i to wezwanie o pomoc, przychodzące ze świata, głuszy w nim nagle grozę wspomnień, odmienia go zupełnie. Ale skąd? – pytał ciekawie – skąd idzie ten głos? Nie wiem.

Nie wiedział, dlaczego prosty nekrolog z imieniem i nazwiskiem nieznanego mu, znienawidzonego człowieka – dwa słowa:  L u d w i k   B i a ł k o w s k i  i ów mały krzyż nad niemi – przewrócił jak huragan całe jego życie i spokój w samotności. I gorzej jeszcze, poruszył w naturze Bobrowskiego coś tak gwałtownego, tak przerażająco bolesnego – że to coś graniczyło z wyrzutem sumienia.

Nagle, park wilanowski, wysoka aleja wydała mu się jedyną rzeczywistością życia, którą umysł jego może objąć. Oddychał jej zapachem. I w tej majowej woni widział Zazę odchodzącą wolno, równym krokiem od niego, który przecież odrazu chciał za nią biec! Zbigniew nie widzi twarzy Zazy z owym wzrokiem upadłym, mówiącym o czemś, czego znieść nie można... Widzi natomiast jej postać, jej wolę i przedewszystkiem – jej nieszczęście.

Wszystko to było wczoraj. Zbigniew nie czuje najmniejszego ciężaru pięciu lat ubiegłych w samotności. To było wczoraj, nie jest za późno, Zaza jest sama, a to wszystko było wczoraj. Gdzie się podziały ostatnie pięć lat?

I tonął w rozmyślaniu, w którem nie było planu, zamiarów ani sądów; godziny nocy szły wolno, on siedział wciąż w gabinecie, a gdy świt majowy najczystszym szafirem uderzył go w oczy, doznał uspokojenia.

„Oczy Zazy – pomyślał pierwszy raz nieustraszony – oczy Zazy podobne w kolorze do tego świtu... wzrok zhańbiony...”.

– O Boże – wzniósł zaraz myśl z uniesieniem, czując, że dzieje się z nim coś ważniejszego od samej miłości. Że ogarnia go  p r a w d a  w porywającem świetle dnia wschodzącego.

Że musi być nareszcie sobą, napozór innym, niż był dotychczas, a przecież tym samym ciągle, i – że to jest najgłębsza tajemnica.

Gdy dotknął jej w sobie – przeniknęło go drżenie…

– Boże – powtórzył w ciszy świtu i bezwiednie złożył obie ręce. Obiecywał czy błagał, sam nie wiedział. Ale czuł Boga nad sobą tak namacalnie żywego, jak nigdy dotychczas. I Bogu składał swą ludzką tajemnicę. Nie znał wahań, miał w tę noc nareszcie serce wypełnione po brzegi.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

„Co robić? Jak mu pomóc? – myślała pani Maciejewska. – Cóż ja znaczę – rozżalała się – trzydzieści lat żyję myślą o tym chłopcu. I nie znaczę dla niego nic. Cierpi, walczy widać – ale z czem walczy? Czyżby – o nieba – czyżby?”.

Myśl o Zazie nie opuszczała starej nauczycielki. Widziała jej wąską postać, spojrzenie ostre, wyniosłe, wspaniały szafir jej wielkich oczu i – czuła, że przy jej boku rozstrzygnie się wkrótce cały los Zbigniewa. Musiała siłą powstrzymać się od uwag, które przychodziły jej na myśl i zdawały się konieczne i celowe. Dlaczego on bierze taką małą walizkę? Przecież tu już nie wróci! To jest jasne – choć niewiadomo, skąd jej się wzięło to przekonanie.

Pani Maciejewska milczy jednak, a gdy Zbigniew, dostosowując swój wyjazd do pociągu, rzekł:

– Jedziemy. Odwiozę panią po drodze na stację...

Odpowiedziała z całą słodyczą:

– Nie, rozmyśliłam się. Zostaję.

Widziała już pociechę w tem wyrzeczeniu: sama dojrzy pakowania, bo nikt tego nie zrobi lepiej od niej. Nie wie, co będzie dalej: wygląd Zbigniewa blady, surowy, nie wróży nic dobrego – ale napewno oni niedługo opuszczą Lebiodę.

I ledwo Zbigniew wyjechał, zasiadła do pisania listu do niego. List ten musiał mieć pozór swobodnej pogawędki, a ma zawierać ważną wiadomość. Nada go ekspresem, jest pilny.

Nim mleczarek rozgrzał się po rannej jeździe, wiedział już, że zaraz pojedzie po raz drugi do miasteczka.

– A, żeby ją jasne – mruknął bez zapału i szedł do dworu po list.

Gdy go trzymał w zgrabiałych palcach, rzekł: – Chyba mróz idzie – ziąb.

Pani Maciejewska machnęła ręką i odeszła.

XXXII

Przed świtem

Zbigniew Bobrowski wjeżdżał już na przedmieścia Warszawy. Podróż trwała zaledwie 8 godzin, minęła pomyślnie, ale on miał wrażenie, że przybywa z bardzo daleka i że ma za sobą ogromną, męczącą drogę.

Odbyt ją tym samym samochodem, którym kiedyś z rodzajem obłędu w sercu – pędził z Wilanowa do Zazy. I kiedy nagle kazał jechać do hotelu, nie zaś do mieszkania na Bagateli, gdzie ona – nieszczęsna (wzdrygał się) czekała go. Dał jej odejść – po wyznaniu. Zawsze zgroza na to wspomnienie jest tak ostra i świeża – jakby to się stało wczoraj. Jak on mógł zrobić coś podobnego!

Ah, nietylko zrobił to, ale pozwoliwszy jej odejść, nie wrócił do niej nigdy. A ona czekała.

Czuł każdym nerwem, wiedział napewno, że czekała.

I w prostym tym fakcie, że odszedł – widział wówczas i widzi teraz największe nieszczęście, jakie człowieka może spotkać. Bo cóż może być straszniejszego, jak postąpić wbrew swej miłości, wbrew szczęściu, do którego wyrywa się dusza i ciało? I postąpić tak, żeby nie czując żadnej dumy ze swego postępku, złamać dobrowolnie życie kobiety upragnionej i własne? To jest straszliwe – nic gorszego być nie może. Więc w człowieku jest coś silniejszego od głosu duszy – jakby silniejszego od prawdy samej? Jakże – to?

Przecież prawdą była jego miłość i ta prawda wybucha dziś po latach – a co się z nią działo wtedy – gdy śpiesząc do Zazy z Wilanowa, nie mogąc doczekać się jej widoku, nagle kazał skręcić nie na Bagatelę, lecz do hotelu, i nie zobaczył Zazy już więcej? Co to było? Jak to się mogło stać?

I patrząc teraz w głąb siebie – czuł się mocny, nie bał się głosu własnych instynktów – rozróżniał je i dawał im spokojnie to miejsce w sobie, jakie zajęły w tragedji jego młodości: w zerwaniu z Zazą.

A dziś? Żywiołowy instynkt opiekuńczy, jeden z najsilniejszych instynktów mężczyzny, wybuchał w nim na myśl o Zazie samej, w żałobie – skrzywdzonej kiedyś przez kogoś, skrzywdzonej później straszliwie przez niego samego.

– Wdowa – mówił sobie w przerażeniu, zapominając, że słowo to znaczy: „wolna” – wdowa! To dziecko – samo. O Boże!

Któż ma przy niej stanąć dziś, jak nie on, który miał być jej opiekunem, a nie był nim, bo ją opuścił. I nie istniała dla niego obawa o to, czy ona się zgodzi, czy nie odrzuci dumnie jego – który ją upokorzył najcięższem kobiecem upokorzeniem?

Widział siebie przy niej, tak koniecznie i naturalnie – jak jeszcze niczego w życiu sobie nie wyobrażał.

A choć wzruszenie, targające całą jego naturą, kierowało wszystkie myśli w przyszłość, a te myśli były podniecające i budziły otuchę – to jednak ilekroć spojrzał wstecz, na swoją dotychczasową samotność i na życie Zazy, to cierpiał. Żywość i świeżość tego cierpienia, każdy szczegół przebytej męczarni – rzecz dziwna – dawał mu jednak poczucie takiej pełni i takiego spokoju w miłości, jakich nie doznawał dawniej za swego błogiego napozór narzeczeństwa z Zazą.

Gdy wysiadał z samochodu, spotkał sąsiada z dawnych stron, z okolic Romanowa.

Wchodzili razem do hotelu.

– A to miłe spotkanie – mówił ziemianin wysokiego wzrostu głosem tubalnym – dawno pan nie widziałem.

A spojrzawszy na Bobrowskiego w pełnem świetle hallu, dodał:

– Ależ pan zmizerniał. Ho! ho!

– Postarzałem, co? Już czas – mówił spokojnie Zbigniew i przesunął ręką po twarzy, czując od wczoraj własne wychudzenie.

– Zejdzie pan zaraz na kolację? Zobaczymy się?

– A która to godzina? A tak, ósma. Już ósma.

W oczach jego mignął niepokój, który sąsiad zrozumiał po swojemu.

„Patrzcie – pomyślał – wygląda na świętoszka, a w tej chwili śpieszy do kobiety. Dlaczegoby nie? Ja sam to lubię, ale poco udawać świętego? Jakie on wybredne miny robił, gdy mu się opowiadało dobrą anegdotę. Już to ja go zabawię dziś przy kolacji. Powtórzę mu...”.

I obmyślając, co mu powtórzy, pojechał windą do swego numeru. Potem zjechał do restauracji i daremnie rozglądał się za Bobrowskim. Nie było go na sali.

– No, no, w gorącej wodzie kąpany, będę miał co opowiadać. Bobrowski! Patrzcieno!

Z takich krótkich spotkań sąsiedzkich w Warszawie często idą na prowincję powtarzane z sercem lekkiem nowiny – i czasem przynoszą nieszczęście spokojnemu sercu kobiecemu. Ale bez nowin na wsi niema życia. Z takim samym zdrowym smakiem powtarza się:

– „Pada, panie” – jak:

– „Zdradza ją, panie” – choćby „jej” nie zdradził ani razu...

Zbigniew w numerze swym siadł ciężko w fotelu, spojrzał na zegarek jeszcze raz i – walczył z sobą.

Jak postąpić. Pisać? Uprzedzić, że jest? O, nie – pisać nie można. Przecież właśnie listem zadał jej cios ostatni. Samo pismo jego – zacisnął szczęki właściwym sobie ruchem – jest dla niej wspomnieniem okropnem.

Spojrzał na telefon. Mógłby zaraz usłyszeć jej głos. Nie – nie chce. Musi ochłonąć. Wali mu serce, jak szalone, na samą myśl o jej głosie. Ma w tej minucie wrażenie, że można umrzeć ze szczęścia – a z cierpienia się nie umiera. Nigdy nic podobnego nie czuł.

– Może dlatego – uśmiecha się nikłym uśmiechem – bałem się zawsze szczęścia – bo ja się poprostu szczęścia bałem – to jest fakt. Odkąd siebie wspomnę, zawsze radość i powodzenie budziły we mnie nieokreślony niepokój. Dziś nie mam go. Ale zato mam poczucie, że mógłbym umrzeć lada chwila. Jakaś pełnia życia, która nie dopuszcza już nic, ani kropli – bo grozi katastrofą.

– Dziwne uczucie...

Zadumał się nad głosami, idącemi z głębi, jak tylko można się zadumać naprzykład nad muzyką. Zupełnie zanika granica między tem, co stworzył w męce ktoś inny, a tem, co w głębi naszej natury powstaje z nas samych – wśród tajemnego wesela.

– O życie! – wzruszył się wreszcie, gdy zaczął doznawać odprężenia – o Zazo!

Była już dziesiąta wieczór. Nie jadł nic i nie pamiętał o głodzie.

– Dobrze, że minął ten czas niewiadomo kiedy. – Już nie trzeba się zastanawiać, czy pójść, czy telefonować, czy pisać.

I z niewymowną słodyczą w sercu, szepnął bez wahania:

– Śpij, dziecko. Dziś nie trzeba ciebie wzruszać.

– Jutro rano...

Nie potrzebował kończyć myśli.

Nic na świecie nie mogło go tkliwiej wzruszać od jutrzejszego ranka. Drżał.

– Teraz spać. Jutro trzeba być spokojnym i mieć siłę. Zaza w żałobie. Zaza wdowa.

Widział kolor jej sukni, choć zupełnie nie rozróżniał jej twarzy. Pamiętał, że kiedyś zachwycił się jej urokiem, ale uśmiech jej, wyraz oczu, głos? Nie widzi, nie słyszy.

Takto cierpienie litościwie wypala w sercu zakochanego najpierw to, co byłoby dla niego jedną otwartą raną. – „Można odejść od kobiety, kochając ją – rozmyśla Zbigniew – ale gdy mężczyzna widzi z oddali oczy kochanki, patrzące wprost na niego, głos jej, którym go wzywa – to nie może się oprzeć, musi do niej wrócić. – Ja nie słyszałem ani razu. Przez pięć lat – nie widziałem jej oczu, uśmiechu, ale i tak wracam. Jestem, jestem – o Boże! – daj mi doczekać do rana”.

I Zbigniew Bobrowski zasnął późno w nocy i we śnie dopiero odpoczął. Widział przy sobie Zazę i przepraszał ją. Na jawie nie zrobi tego nigdy, ale teraz we śnie czyni to całą duszą i dopiero to błaganie o przebaczenie, o niepamięć okrutnej przeszłości – daje mu równy, głęboki oddech.

Serce, od kilkunastu godzin bijące w sposób, który skraca życie – uspakaja się powoli.

I właśnie w tej samej chwili gdy Zbigniew zasnął, Zaza obudziła się nagle w nocy.

 

Additional information