MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

XV

„Po damsku”

– Życie moje od kilku miesięcy się zmieniło – mówiła Zaza do Marynki w jednej z rzadkich chwil, gdy dom był bez gości i same nie śpieszyły w sąsiedztwo.

– Co ty mówisz? – zawołała żarłocznie Marynka.

Jedyną dziedziną, w której czuła szybki ruch myśli, to była dziedzina przygód, czy miłostek. Ileż one miały z Zazą wspólnych rozważań na ten temat! I jakie ta Zaza ma interesujące życie, pomimo że napozór nic się z nią nie dzieje, trwa przy mężu, a nawet chyba go nie zdradza.

– Powiedz, powiedz, co to jest? Właśnie widzę, że jesteś trochę zmieniona.

– Ach, więc to znać?

– Niby co? – Marynka była zaskoczona i doznała zawodu. „To znać” mówi się o kobietach przy nadziei. Czyżby Zaza... niesłychana rzecz!

Zaza z wyrazu zaskoczenia na twarzy przyjaciółki zrozumiała, co jej się roi.

– Ach ty! – zaśmiała się swym srebrzystym, niedbałym głosem – chodzi o rzeczy daleko ważniejsze. 

– Zakochałaś się?

– Nie. To jest – tak. Ale inaczej, niż bywa zwykle. I musi być inaczej, bo to jest...

– Kto to jest? – Marynka mówiła w największem napięciu ciekawości, do jakiego była zdolna.

– To jest cudzoziemiec – z pewną wyższością rzekła Zaza.

– Oo! tego jeszcze u ciebie nie było.

– Właśnie. I nie masz pojęcia, jakie to jest podniecające.

– Wierzę – Marynka otworzyła usta i nie zamknęła ich. Zostawiła dłuższy czas rozwarte.

– Dlatego ci mówię, że mi się całe życie zmieniło. Zaza była poruszona na dźwięk własnych słów. – Dotąd byłam bardzo zadowolona, no, wiesz, mam jednak łatwe życie.

– Można ci tylko zazdrościć, masz wszystko, co tylko kobieta może zdobyć.

– Pewno. Prawie wszystko. Powodzenie, pieniądze...

A pomyślawszy jednocześnie, że nie ma głośnego nazwiska i że to się łączy z szczególnym zamętem, jaki powstał w jej życiu przez zjawienie się na horyzoncie człowieka z wielkiego świata, skwapliwie dodała:

– Ludwik jest bardzo znany.

– Przemiły człowiek! Tak, jak on umie kobiecie okazać względy – to jest bardzo rzadkie.

– No, powiedzmy: „kobietom”.

Zaśmiały się obie.

– Kobietom! ale z tego możesz być tylko dumna. On ma wielkie powodzenie u kobiet, wiesz o tem?

– Wiem. I nawet...

Zaza skończyła bezwiednie:

– I nawet się dziwię.

Lecz Marynka, której Ludwik kiedyś w tańcu powiedział, że ona ma najwdzięczniejszy uśmiech, jaki u kobiety zdarzyło mu się widzieć – rzekła żywo:

– Daj spokój, gdy spędziłam zimę u rodziców Janusza, pan Ludwik bywał u nas i prawie się w nim kochałam. Jak on patrzy w oczy kobiecie, której mówi komplement! Co za temperament! Właściwie – Marynka pokazała wszystkie zęby w uśmiechu – to przypadek, że mama Domżalska zastała mnie w objęciach Zięckiego. Gdyby pan Ludwik nie miał już wtedy głowy zajętej tobą – to mogłaby mnie zastać z dzisiejszym twoim mężem.

– Co też ty mówisz – odparła Zaza, która słuchała jakby z wielkiego oddalenia, tak dziwne było dla niej zwierzenie Marynki.

– A tak, tak. Ale to już wszystko jedno. Mówmy o tobie.

Owszem, Zaza czuje potrzebę mówienia o sekretarzu. Dopiero gdy wypowie głośno część tego, co myśli, to tę resztę niewyjawionych, instynktownie ukrywanych wrażeń – oceni w pełni.

A przecież od czasu zjawienia się tego południowca jest coś nie w porządku w jej na pozór świetnem życiu. Nurtuje ją gniew czy bunt i zawiść. Dlaczego właśnie on? Dlaczego nikt inny dotąd nie odegrał przy niej tej roli? Oto dlatego, że względy, jakiemi się cieszy w towarzystwie warszawskiem sekretarz – są inne od tych, na jakie może liczyć Zaza! To ją drażni i to jej zarazem imponuje. Zazę ciągnie nieprzeparcie zawsze tylko to, co jej może zaimponować, i nigdy Ludwik nie wydawał jej się tak mało znaczącym człowiekiem jak teraz, gdy w myśli widziała stale sekretarza przy swoim boku. A to też nie było uspokajające wrażenie – bo ostatecznie poziom męża w pewnym stopniu staje się dla obcych mimowoli jej własnym poziomem.

– Widzisz, to jest dyplomata – rzekła, sumując w ten sposób wszystko, co było dla niej istotne.

– Dy–plo–ma–ta? – Marynka zapiała prawie z wrażenia. – Czy piękny? Po jakiemu z nim mawiasz? Ale chyba to nie jest Turek? Co? Ja Turków się boję. Pewnego razu w Wenecji jakiś Turek zaczepił mnie bardzo niestosownie. No, no to szalona historja! Poseł czy radca? Bo ja słyszałam, że z sekretarzami niebezpiecznie się zadawać. Młokosy i – niedyskretni – niedyskretni. No i co? No i co? Myślisz o rozwodzie? Pan Ludwik zazdrosny? Pewno cała Warszawa już o was mówi?

– Poczekaj, bo tak trajkoczesz, że myśli zebrać nie mogę.

„Cała Warszawa” – nie bez goryczy pomyślała Zaza. Ludwikowi się zdaje, że gdy pogra kilka razy na miesiąc w bridgeʼa z jakimś ministrem albo poflirtuje z jenerałową, to należy do wielkiego świata! Zaza dopiero teraz, śledząc życie sekretarza, widzi, ile jest domów, w których ten cudzoziemiec bywa gościem upragnionym, a oni nie bywali tam nigdy i nie będą. Co za skala towarzyska otworzyła się przed Zazą ku jej zgryzocie i rozdrażnieniu! Jeśli pomimo to zachowuje równowagę (choć właściwego sobie humoru nie może odzyskać), to dlatego, że wie: skoro tylko zechce, wyjdzie zamąż za sekretarza, a wówczas w tych salonach dziś przed nią zamkniętych – będzie otoczona i pierwsza.

– Nie myślę wcale o rozwodzie. Tymczasem bawię się, on jest warjacko zakochany. Kobiety w Warszawie psują go. Słyszałam o nim dużo, nim go poznałam. Widywałam na paru balach. Ma wygląd – no – wygląda wspaniale.

– Wspaniale? Jakto, dlaczego?

Zaza wzruszyła ramionami.

– Elegancja, ruchy, człowiek z wielkiego świata!

– Byłaś z nim gdzieśkolwiek sama?

Zaza pogroziła Marynce palcem.

– Widuję go w towarzystwie. Tańczymy. Mówi, że w jego kraju kochają na śmierć i życie, bardzo zabawny. Daje mi do zrozumienia, że mnie zabije, jeśli nie ulegnę jego miłości.

– Oo! Z tem uważaj. Czasem się słyszy o morderstwie z miłości wśród arystokracji. Tegobym się piekielnie bała. Brr!

I Marynka w pożerającej ją zazdrości na myśl o przygodzie Zazy z dyplomatą – doznała ukojenia. Ostatecznie lepsza głucha prowincja i nałogowy koniarz, niż splendor wielkiego świata i – mord.

– Jaki tchórz z ciebie!

Zaza była ubawiona i nie odrywała oczu od przestraszonej fizjognomji przyjaciółki.

– Tak, bałabym się piekielnie mężczyzny, który mówi takie rzeczy.

– A ja się bawię. – Zaza, mówiąc to, sama wiedziała jednak, że w przygodzie z sekretarzem było z obu stron napięcie miłości i ambicji większe niż to, jakie daje w wyniku dobrą zabawę.

– Jakżeż jabym go chciała poznać! – szepnęła Marynka, rozmarzona nowym, otwartym dla niej widokiem.

Zaza najpierw przesunęła wzrok po całej postaci Mailowej, jakby taksując ją na sposób nowy, potem powiedziała spokojnie:

– Nic prostszego! Przyjedź, zaproszę go i poznasz. Dobrze mówisz po francusku?

– Naturalnie. Nawet śpiewam piosenki francuskie – i zanuciła zalotnie: „Ce sont des cerises quʼelle mangeait – mon Dieu! mon ami!”.

– To niepotrzebne – mruknęła Zaza, która nigdy nie śpiewała i z tego powodu obawiała się śpiewu kobiecego.

– Widzisz – ciągnęła – zastanawiam się. Z nim niema żartów. Zrobi wszystko, co tylko ja zechcę. Tylko że – cudzoziemiec! Ja nie mam żadnego fanatyzmu względem Polski, ale żyję tu, to mój teren. Czy ja wiem, co siedzi w naturze takiego południowca? Przytem – uśmiejesz się – wyobraź sobie, krępuje mnie...

– Pani Barska? Prawda?

– Tak – rzekła Zaza dość miękko, wdzięczna Marynce za to, że odgadła – zżymam się na mamę i na siebie, ale jak wspomnę jej minę, jej dziecinną ufność we mnie...

Znów wzruszyła ramionami, a Marynka, bardziej sentymentalna, odrazu miała łzy w oczach.

– Ja nie mam matki, ale rozumiem to.

Wtenczas Zazę ogarnęła irytacja.

– Ale to są bzdury. Mama życia nie rozumie i żyje poza niem. Jakby się dowiedziała, że Ludwik mnie zdradza (a napewno to mu się zdarza!), toby powiedziała: „trudno”, a jakbym odeszła od męża, toby się trzęsła, że to „zgroza”. Bóg wie co! Wszystko to bez krzty konsekwencji, jak całe jej życie. Nie, jeśli tylko zakocham się – to nic mama nie pomoże. Będzie miała „zgrozę”, a ja będę błyszczeć w salonach poselstwa. Zdaje się, że głębiej oddycham, odkąd obcuję z tym człowiekiem. To nie nasz partykularz! Tytułowanie, ukłony, karty! Ach, mam tego dość – mówię ci, duszę się!... Słuchaj – Zaza widocznie chciała się oderwać od przykrych rozważań – pocałował mnie raz tylko dotąd, ale... w sposób – ro–man –tycz–ny!

Ostatnie słowo wypowiedziała z uznaniem, choć dotyczyło zjawisk najbardziej przez nią lekceważonych.

– Ro–man–tycz–ny?... – Marynka szukała w myśli najniestosowniejszego widoku.

– Pocałował mnie – tu! – i Zaza wskazała lekkim palcem na broszę brylantową, spinającą kokardę na jej sukni przy małem wycięciu.

– To ty nazywasz romantycznie?

Obie zaśmiały się głośno, jak dzieci.

– Ha, ha, ha!

A w tej chwili z przyległego gabinetu rozległ się głos pana Maila:

– Ja tam munsztuku nie lubię, więc wziąłem ją na zwykłej tręzli, fulowała bez przerwy, ręce wydzierała ze stawów, ale – –

Zamieniły znaczące spojrzenia, potem Marynka wstała, mówiąc:

– Chodźmy. To ktoś przyjechał na obiad. Już jest pierwsza godzina. Ty wyglądasz ślicznie, ale ja się przejęłam tym dyplomatą i muszę poświęcić chwilę czasu mej tualecie. Może to Łaniecki?

Właśnie to był pan Łaniecki, ale sam, bez żony. Zaza widziała ze zdziwieniem podniecenie Marynki na jego widok. Starszy pan, siwiejący, dobrze ubrany. Ależ ta Marynka to flirciarka! Coby się z nią stało, gdyby zobaczyła głowę, jakby z bronzu wykutą rzymską głowę patrycjusza?... Sekretarz! To jest uroda męska i sposób zachowania, polor, ogłada – niema porównania wprost z tymi wiejskimi panami. Mail wygląda na drugorzędnego dżokeja, a pan Łaniecki ma kołnierzyk zbyt wysoki. Prawie taki wysoki, jak nosili panowie 20 lat temu – zna ich wygląd karawaniarski z fotografji! Niby nic – kołnierzyk! Ale właśnie kołnierzyk stanowi decydującą różnicę między człowiekiem idącym z modą, a – zaniedbanym.

I w pojęciu Zazy pan Łaniecki, znany z urody od czasów jej dzieciństwa, mocny brunet, jest nieinteresujący i zaniedbany. Mężczyzna musi dbać o każdy szczegół swego ubrania i wyglądu, tak robią dyplomaci i dlatego miewają nieporównane powodzenie...

Zaza patrzy na panów, na rumieńce i ożywienie Marynki, na stół nakryty dobrze ale w sposób niewyszukany – z pobłażliwą wyższością.

Dawniej same słowa: „dwór” i „na wieś” dawały jej ostre poczucie hierarchicznej wyższości, która wprost smagała jej ambicję. Jakże to dawno! Co za dziecinada.

Dom w Głazach, poziom rozmowy, ten skromny pokój stołowy – wszystko to jest dla niej dziś jakąś plebanją, która trąci myszką i jest zabawna, a stoi na uboczu do wielkiego szlaku...

„Jeszcze najlepiej się prezentuje Mail ze swojem koniarstwem”, tylko, że Zaza wietrzy w nim jakąś tajemnicę – pośledniejszego gatunku.

Marynka jest śmieszna! Zabiega o względy tego starszego pana, który był jej opiekunem. Co za zapał! I on na to reaguje. Wdzięczy się do niej. Tego jeszcze Zaza nie znała, by w jej obecności jakiś pan wolał inną kobietę od niej.

Po skończonym obiedzie podano kawę do salonu. Zapach kawy kobietom przypomina ulubionego mężczyznę, a mężczyźnie daje najmilszą nadzieję co do pewnej kobiety... Zaza, poczuwszy ów zapach, stwierdziła, że kawa jest mocna i dobra, a potem zaraz na smudze tej wschodniej odurzającej woni posłała myśl swą do sekretarza.

Nigdy do niego nie przemawiała tak ciepło, jak obecnie. Płonęłyby jego oczy, gdyby o tem wiedział.

„Już mam dość tego wszystkiego. Chcę życia! Nie chcę piąć się wgórę, ale chcę stać u szczytu. Ty mi to ofiarujesz. Przyjmuję ciebie. Będziesz mnie miał”.

A tymczasem do uszu jej, jak przez sen, dochodziły słowa:

– To był znany wypadek. Pierwsza jeźdźczyni u nas na wielką skalę. Ale po steeplu w Łodzi spadła z konia, złamała nos, pękła jej czaszka, i sparaliżowało ją częściowo. Ale też kobieta! Już jest zdrowa i dosiada konia jak i przedtem.

„Ah, tematy tego Maila! ciasny i uparty”.

Zdumiałaby się Zaza, gdyby wiedziała, że pan Mail, ilekroć zatrzymywał na niej wzrok, był miło uderzony czemś nieuchwytnem, co było w Zazie w jego pojęciu „z natury końskiej”.

Lecz on uwielbiał konie, toteż i na nią patrzał z podziwem. Wczoraj była bardziej ożywiona. Co jej jest? Aha! Trzeba się z nią przejechać konno.

Zaraz wstał i przysiadł się do niej.

– Pani jest odważną kobietą?

– Chyba tak.

– Właśnie widzę! Więc zaraz pojedziemy konno.

I spojrzał przez okno. Szeroko, na rozległem polu leżały szrony, błyszcząc w słońcu łagodnego dnia. Było cicho.

„Ach, czy może być większa rozkosz od jazdy konno w taki dzień!” – pomyślał i prawie, że się wzruszył oczekiwaną radością.

– Dobrze – odpowiedziała spokojnie Zaza i rzuciła wzrokiem na Marynkę. „Robię jej przysługę – zostanie sama z Łanieckim”.

Mail wydawał teraz szybko rozporządzenia. Zawołał stangreta przed dom, wyszedł do niego. Tłumaczył mu coś dobitnie. Potem wrócił do Zazy.

– Ma pani jakąś szeroką spódnicę? To proszę włożyć. I krótki żakiet. Pani woli po męsku czy po damsku?

– Nie wiem. A jak się ładniej wygląda?

– O! Po damsku to jest prawdziwa amazonka. Królewny włoskie, Angielki, infantki hiszpańskie – jeżdżą tylko po damsku.

„No, jeśli infantki hiszpańskie! – pomyślała Zaza z humorem.

– Po damsku, wolę po damsku.

Doskonale. Jest ciepło, niema obawy, by pani zmarzła.

Zaza poszła się przebrać. Marynka, której pan Łaniecki tłumaczył coś zbliska, dokładnie, rzekła niepewnie:

– Ja też pojadę.

I słuchała w dalszym ciągu, nie ruszając się z miejsca, tego, co jej mówił dawny opiekun.

Wkrótce przed domem stanęły trzy konie, dwa osiodłane po męsku, a klacz Łaska, złota kasztanka, pod damskiem siodłem. Pan Mail sprawdził popręgi.

– Nie nadęła się, co? – zapytał ze skupioną twarzą stangreta, a potem rozmawiał z nim i z chłopcem stajennym. Widać było, że to jest cała poważna narada.

Gdy Zaza zeszła w czarnym kostjumie, mówiła śmiejąc się:

– Brak mi czarnego kapelusza. O! Jest! Dobrze!

I włożyła na głowę męski kapelusz o szerokim rondzie, który znalazła w przedpokoju.

– Proszę tu. Pani postawi nóżkę na mojem ręku, na raz, dwa, trzy podskoczy pani dogóry.

Zaza była lekka i pojętna. Siedziała już na siodle, na którem postać jej zdawała się dziecinna, z jedną niezasłoniętą szczupłą nogą w strzemieniu.

– Trzymaj spokojnie – mówił pan Mail do stangreta i zaczął Zazę uczyć trzymania lejcy.

Jej drobna, giętka ręka trzymała prawidłowo lejce od tręzli i od munsztuka.

– Tylko nigdy nie wypuścić cugli z ręki, tego nie można!

Zaza rozkosznie się zaśmiała.

– Ja nigdy cugli nie wypuszczam z rąk! Jazda! Z prawej strony jechał pan Mail, z lewej stangret, wszyscy stępa.

– Łaska! Wieziesz panią! Rozumiesz? – głosem pełnym przekonania przemawiał właściciel Głazów.

Łaska rzuciła płomiennem okiem wbok, na swego pana, zastrzygła uszami i prychnęła, mówiąc wyraźnie:

– Rozumiem, wszystko w porządku. Tylko jechać, jechać, jechać...

Marynka z panem Łanieckim stali przed domem, z uśmiechem przyglądając się wyprawie.

Kapelusz zmienił do niepoznania wygląd Zazy. Miała teraz pozornie – coś antycznego, czego nie posiadała zupełnie w swej naturze: w nieśmiałym ruchu, jakim ujęła lejce, ze spojrzeniem spod dużego ronda wyglądała inaczej niż zawsze, i nibyto wdzięcznie zaskoczona.

– Ładna kobieta – rzekł pan Łaniecki, a widząc odcień niezadowolenia na twarzy Marynki, przysunął się do niej – jeszcze pamiętał zapach jej łez w dzieciństwie, gdy przygarnął ją w swym domu – i szepnął:

– Ty – cudna! Nie bój się niczego. Takiej, jak ty, drugiej niema!

XVI

„Rozumiem”

Zaza umówiła się z sekretarzem na spotkanie w Łazienkach. Najmniejszego wdzięku dla niej nie miały nagie drzewa i ten ogród leżący wdole, wilgotny. Było to nazajutrz po powrocie z Głazów.

Dzień był pochmurny, ale ożywiony łagodnym powiewem, miękki. Zaza widziała błoto pod nogami i pomyślała, że ani chwili dłużej czekać tu nie będzie.

Podniosła głowę rozdrażniona i – zobaczyła postać sekretarza, idącego krokiem lekkim, w którym jednak była uderzająca powaga.

Uśmiechnęła się i taką zastał ją cudzoziemiec. Wziął ją pod rękę i prowadził w głąb ogrodu jakby tak szli z sobą już oddawna.

– Straszne spotkania – rzeki tuż do jej ucha.

– Dlaczego, to tak mi pan dziękuje?

– Ukochana, jakże ja mam dziękować?

Zobaczyła wyraz jego twarzy pełen bolesnego upojenia.

– Nie chcę cię męczyć, ani straszyć. Ale tak dłużej być nie może. Patrz, idzie wiosna – podniósł głowę i wciągnął pełną piersią powietrze –ja już ją czuję. Ty nie? Ah, ty jesteś dziecko! Idzie wiosna i wyjedziemy. Pomyśl, ja rzucam wszystko dla ciebie, rodzinę, stanowisko, przyszłość. Mam biały dom nad morzem. Tam już od kwietnia woda oceanu jest ciepła, będziemy się kąpać w morzu. Będziemy razem. Ktoby cię tak wielbił jak ja, kto potrafi usłać ci kwiatami drogę? Zaufaj mi. Nie zawiodę cię nigdy.

– A – a żonie swej czy nie mówiłeś – kiedyś tego samego?

Z porywem dumy, głosem nabrzmiałym prawdą – szepnął:

– Nie! żonie nigdy tak nie mówiłem! Kochała się we mnie od dzieciństwa. Rodziny nasze pragnęły tego związku. Uprzedzałem ją, że jestem zły, lekkomyślny, że może być ze mną nieszczęśliwa – ah, Boże!

Mówiąc to, stanął bardzo blady i patrzał jej w oczy.

– Czy ty wiesz – rzekł głucho, innym zupełnie głosem, a widział przed sobą żonę i jej krzywdę – że jeśli będziesz mnie zwodzić, droczyć, to ja...

– A czy ja cokolwiek obiecywałam – proszę sobie przypomnieć.

– Zazo! Sama twoja obecność, spojrzenie, uśmiech jest więcej niż obietnicą, jest wyznaniem. Czy ty myślisz, że ja ciebie nie znam? Widujemy się od niedawna, ale znam ciebie i czuję tu – położył rękę na sercu, a Zazę ruch ten prawie, że rozśmieszył. – Kochasz mnie? – i słowa te wydały się Zazie pierwszy raz cielesne, nieodwołalne, decydujące.

– Myślę, że kocham – odparła, nadsłuchując w głębi siebie jakiegoś innego głosu, który się wcale nie rozlegał...

– Ah – wykrzyknął – ty! Ty chcesz z miłością igrać, bawić się?

Zduszonym głosem dodał:

– Nie – wolno. Sama powiedziałaś mi raz, że pocałunek wiąże. Bałaś się go, a dziś –

Rodzaj drżenia przeszedł po ramieniu mężczyzny i Zazie udzieliło się gorączkowe usposobienie.

– Straszliwa powaga jest w miłości, rozumiesz? – rzekł wyraźnie i zawrócił z nią ku bramie ogrodowej.

– Rozumiem – odparła mimowoli, nie poznając siebie.

– Czy ty wiesz – uniósł się nagle, bo nie mógł dalszego biegu swej myśli wyjawić, gdyż była zbyt gwałtowna – że ja mógłbym ciebie zabić, zabić, gdybyś mnie teraz zawiodła?

Zaza milczała.

Gdzie się podział spokojny, świetny dyplomata, z idealnym przedziałem na włosach zaczesanych gładko i z rękami elegancko złożonemi, gdy słucha kobiety w salonie? Bywalec, flirciarz i miłośnik hazardu przez całe długie noce zimy warszawskiej?

Bladość nadała jego owalnej twarzy wyraz zmęczenia, a w zmęczeniu odpadała cała gładkość pozoru i układu, wyzierała ostra, głęboka namiętność. Wyostrzony był nos z  r z y m s k i m wypukłym garbem; broda ścięta na nagle wychudzonej twarzy; ostra była linja brwi czarnych, nastroszonych w tej chwili i trochę rozwianych.

„Jak on się zmienił” – pomyślała Zaza, patrząc w podziwie.

– Milczysz? Tak, powtarzam ci, mógłbym ciebie zabić, gdybyś mnie zawiodła, i...

Zaza nadstawiła uszu zaciekawiona.

– I miałbym do tego prawo.

Powiedziawszy to, jakby słowa te kosztowały go zbyt wiele – westchnął.

– Rozumiesz?

– Rozumiem – cicho powtórzyła Zaza i pojęła, że już jest jego kochanką.

Lecz zrozumiawszy to, w naprężeniu rozmowy – zaraz zapragnęła odpoczynku.

„Nie można żyć w takim nastroju, przecież nie stało się żadne nieszczęście, jeśli się nawet kochamy!"

Z ulgą zobaczyła skromną bramę królewskiego ongiś ogrodu i postawiła nogi na pewnym, gładkim chodniku.

– Pan jest bardzo gwałtownym człowiekiem.

Mówiąc mu „pan”, doznawała drażniącej przyjemności. Już tylko to małe słówko zostało z dawnego ceremonjalnego stosunku. Używać go będzie tak długo, jak zechce, dla sztucznego podtrzymania dystansu.

– Tak, wiem, że jestem gwałtowny – odpowiedział i jeszcze był blady, nie mógł ochłonąć od wrażenia, podczas gdy Zaza czuła się tak swobodną, jaką nie była od kilku miesięcy.

– A teraz dokąd pójdziemy? – zapytała po chwili z ożywieniem.

Cudzoziemiec mrugnął parę razy oczyma, z wysiłkiem wracał do rzeczywistości. Gdy zobaczył Zazę tuż przy sobie i we wzroku jej dostrzegł upragniony oddawna wyraz – to się z radością pogrążył w rzeczywistości na nowo.

– Pójdziemy – rzekł, odzyskując dawną postawę – na śniadanie.

– Właśnie to samo myślałam – wesoło zawołała Zaza – ale dokąd? Warszawa nie jest duża.

– Boisz się? – zapytał miękko.         

– Zdaje się, że boję się, pierwszy raz w życiu ale – pana...

– Moje życie! – wyrzekł przez zęby i potrząsnął głową przecząco, jakby wprost pojęcie jego przechodziło to szczęście, które go z Zazą czeka.

„Trudno – duma Zaza bez najmniejszego popłochu w sercu – tak musiało być. Czy mogłabym odrzucić naprzykład klejnot, gdyby mi go ofiarowywano na klęczkach? Nie. Poco?”. A w tym człowieku, w jego sposobie, w jego pasji i w jego dumie jest coś, co Zazie wydaje się podobnem do drogiego kamienia. Można mieć gmach z brukowca, wielki gmach. Jej życie dotychczasowe było właśnie czemś  w tym rodzaju. A można dostać do ręki tylko jeden szmaragd lub szafir indyjski i uważać go za wspaniałą koronę na głowie.

Czyż ona nie tęskniła zawsze do piękna? Czy nie oceniała go w pełni? Czy można zdobyć w życiu coś pochlebniejszego i bardziej olśniewającego, niż miłość tego człowieka? On stoi u szczytów towarzyskich, na których ona – kłamać nie lubi, więc kończy myśl: na których ona jeszcze nigdy nie stała.

Naturalnie – małżeństwo. Ludwik zgodzi się na rozwód. Zapłacze temi samemi łzami, jakie mu ciekną ciurkiem z oczu, gdy się zaśmiewa – ale się zgodzi. Niechby tylko spróbował jej utrudnić! Wtedy ona tam, gdzie trzeba, przedstawi jego sprawki, a skoro tylko się niemi zainteresuje, łatwo stwierdzi, że jest ich bezliku.

„Kobieciarz – myśli Zaza pogardliwie o swym mężu, idąc przy boku znanego na całą Warszawę Don Juana – Ludwik ciągle się durzy! Jak dzieciak! Co to za mężczyzna? Ach, trzy lata, trzy lata życia zmarnowanego. Odejść szybko od tej przeszłości i pogrążyć się w nowem życiu jak w falach oceanu, o którym sekretarz mówił”.

– Teraz jeść! – rzekła półgłosem, kończąc swe rozważania. Sekretarz tymczasem przez te parę minut objął myślą wiele spraw, ale każda wydała mu się nierealna i uspokajająca wobec własnego, dojmującego pragnienia.

Toteż, chociaż szli Alejami Ujazdowskiemi, gdzie w każdej chwili mogli spotkać znajomych – przycisnął jej ramię do siebie i rzekł z zachwytem:

– Pierwsze śniadanie we dwoje. A przed nami całe życie! O Zaza! Zaza!

Skręcili w boczną ulicę i prowadził ją do restauracji, znajdującej się w cichym zakątku miasta. Na myśl im nawet nie przyszło, że robią coś kompromitującego. Każde z nich od szeregu lat robiło zawsze to, na co miało ochotę, i uchodziło im to bezkarnie – skądże dziś, gdy są uszczęśliwieni, ma być inaczej!

W brzydkim gabinecie rozchodziła się woń jedzenia przyrządzanego starannie i smacznie.

– Jeść! – powtórzyła Zaza, a sekretarz zaczął zamawiać potrawy i nie potrafił tego robić inaczej, jak z pewnem skupieniem. – Wino? Tak, wino białe, ale tylko to – wymienił markę – i wyjąć z lodu na chwilę przed podaniem. Aby nie było zbyt zimne!

Starszy kelner słuchał tego znanego cudzoziemca z całą uwagą. Na panią starał się nie patrzeć, bo odrazu zmiarkował, że to „jest dama” i mogłoby to ją krępować. Toć on ma już takie doświadczenie, że prawie nie potrzebuje rzucać spojrzenia na wchodzącą parę. Ot, tak „przemkną się”, a on, sam nie wie po czem, wnioskuje, może po zapachu? Ale odrazu wie wszystko, co dotyczy każdej pary, zajmującej osobny gabinet. I rozległa ta wiedza nie komplikuje mu nic w głowie, jak bywa niekiedy z wiedzą: przeciwnie, upraszcza znakomicie jego pogląd na świat...

Zaza z sekretarzem jedli chętnie, długo i ze znawstwem. A kiedy przy czarnej kawie cudzoziemiec  rzekł z gorącym uśmiechem:

– Malaga! Do kawy dajcie malagi – to Zaza uczuła zażenowanie. Prosta, o tęsknem brzmieniu nazwa wina przesycona była w tej chwili jakąś jawną intencją, zdradzoną w głosie mężczyzny.

– Nie będę piła malagi – zaraz powiedziała Zaza i twarz jej pokrył rumieniec, rzadki na gładkich policzkach kobiety, która nie znała prawie wzruszeń.

Chciała ten rumieniec ukryć i wstała. Upadła jej przy tem malutka chusteczka, więc sekretarz zerwał się, widząc ją u nóg Zazy.

A pochyliwszy się dotknął lekko ustami, jakby z wyraźną prośbą o wybaczenie, jej małej nogi w ślicznym pantofelku.

„Co on robi! – pomyślała Zaza – tegoby chyba ani Ostałło ani Ludwik nigdy nie zrobili! To jest jakaś adoracja!”.

Zobaczyła skruchę w spojrzeniu wrażliwego cudzoziemca. Darowała mu odrazu.

W instynktownem porozumieniu nie robili żadnych planów, nie dotknęli jednem słowem tego, co ich czeka.

A jednak po godzinie spędzonej w brudnawym restauracyjnym gabinecie – zdawało im się, że łączy ich wspólność doskonała, niezawodna, najlepsza rękojmia przyszłości. Nie upatrywali źródeł jej w winie, kawie czy owocach, ale widzieli w niej coś ważniejszego od duchowych przeżyć – mianowicie w tej zgodnie odczuwanej wspólności widzieli – P r z e z n a c z e n i e. Czemże jest przeznaczenie – dumali prawie jednocześnie i w zachwyceniu – jeśli nie dostosowaniem kroków swych do woli, która potrafi służyć żądzy? I co ma większe znaczenie w życiu nad potęgę żądz?

„Wszystko będzie dobrze – myśli Zaza i we wzroku jutrzejszego kochanka widzi tę samą ufność. – Wiem, czego chcę – cóż lepszego być może? Męczyłam się od kilku tygodni. Ani się domyśla pan Mail ze swojemi Głazami, jak mi się przysłużył. Tam dopiero zrozumiałam, czego chcę, i że chcę naprawdę. Reszta – to już głupstwo!".

Położyła rękę na ręku sekretarza, mówiąc:

– Wszystko będzie dobrze!

Kiedy w odpowiedzi chciał ją pocałować i zobaczyła tuż przy sobie wyschnięte, czerwone usta, cofnęła się, mówiąc prosząco:

– Nie. Tu – nie. Nie można się w tym pokoju całować – tu jest tak brzydko!

„Oh – pomyślał z rozkoszą – drugiej takiej kobiety niema na świecie”. Ileż on Polek i cudzoziemek całował w tym gabinecie lub w lokalach podobnych. Bywały damy. Ale pierwszy raz widzi taką wybredną kobietę, jakąś wspaniałą w każdy odruchu woli czy ambicji. O! bo Zaza ma szaloną ambicję. Sekretarz widzi to, zna się na ludziach. Nie darmo jest dyplomatą: właściwie, to na szachowaniu ludzkich ambicyj polega całe zadanie... Ale tutaj sekretarz nie zdradzi nic nikomu: płonąca w oczach Zazy ambicja mieni się kolorem miłości. Ona sama nie odróżnia jej. On też udaje, że nie widzi: kocha ją.

– A gdzie? – szepnął.

– Przyjdź do mnie dziś wieczorem.

I sekretarz z głosu jej poznał, że Białkowski ego niema w Warszawie.

– Wolałbym gdzieindziej –

— Wyjedziemy – rzekł z trudem, odrzucają nagle głowę, jakby mu było ciasno w tym pokoju Wyjedziemy zaraz jutro.

– A dziś? – Zaza pochyla głowę z uśmiechem.

– Dziś?!

– Przyjdziesz?

– Przyjdę, bo nie może być inaczej.

A jakby to było wszystko, co mogli sobie narazie powiedzieć – opuścili dość śpiesznie restaurację.

Starszy kelner tylko na mgnienie oka spojrzał za nimi. Wszystko wiedział. Wzruszył ramionami – podbiegł z serwetą pod pachą, udając młodość, do nowej, wchodzącej pary.

Additional information