MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

VII

Człowiek południa

Panieństwo Zazy nie upłynęło jej wcale tak szybko, jak obecne trzy lata po ślubie. Po ciężkim ciosie, gdy Zbigniew Bobrowski zerwał narzeczeństwo, nie mogąc znieść wiadomości o przygodzie Zazy z malarzem, teraz miała wrażenie, że odpoczywa i odradza się.

Żadnych zagadnień, uczuć, napiętej ambicji, ani rozterek, teraz rozwijało się – w jej pojęciu – poprostu życie.

Kobieta wogóle łatwo przywyka do zbytku, ma poczucie, że jest do niego stworzona – a Zaza nie–tylko czuła się stworzona do zbytku, ale wiedziała dawno z niezachwianą pewnością, że zbytek się jej należy i że go zdobędzie. Oddychała więc teraz atmosferą zbytku w swem życiu, jakby najczystszem powietrzem. Miała silną wolę, nie rozmyślała nigdy nad przeszłością i naogół było jej bardzo dobrze.

Tylko że tegoroczna zima, jak powiedziała niedawno Ludwikowi, nie zapowiada się jej równie dobrze, jak dwie ubiegłe.

Ma mniejszą werwę – przypisuje to usposobieniu matki, bo choć widuje ją rzadko – Zaza ma ciągle coś pilnego do zrobienia na mieście – a myśli o niej mało, jednak matka jest jedyną pozycją w obecnem życiu Zazy, z którą ona się wbrew sobie nawet liczy. A matka była ociężała tego roku i zgaszona. Nie chciała jechać w lecie z Ludwikiem i Zazą nad morze.

– Zimno mi – mówiła w lipcu – zostanę w domu.

Została całe lato na Bagateli sama, a gdy Zaza z mężem wrócili w końcu września z Wiednia, przywitała ich z westchnieniem ulgi.

– Nareszcie – mówiła matka, która się nigdy na nic nie skarżyła – nie mogłam się was doczekać.

Zaza uważa jednak, że matka wygląda zdrowo, wprawdzie nie przygląda się jej długo, bo zawsze śpieszy się. Przed Bożem Narodzeniem bywała na Bagateli częściej, póki jeszcze sezon nie ożywił się  w pełni, ale od wieczoru Wigilijnego – a była teraz połowa stycznia – Zaza nie była u matki.

– Nie mogłam naprawdę, mamo – mówi w tej chwili przez telefon, choć matka nie robi żadnego wyrzutu i nie wymaga jej odwiedzin. – Przyjdź dzisiaj do nas. Dobrze? Co taki głos znudzony? Rozleniwiłaś mi się, mamo, a byłaś taka pracowita. Co za czasy!

Usłyszała śmiech matki w telefonie.

– To lubię, to twój dawny głos. No, przyjdź, przyjdź. Zobaczysz moją suknię balową, dziś wielki bal u Pilarskich, oddawna się o nim mówi. Mam cudowną suknię. O, wchodzi fryzjer, muszę kończyć. Czekam ciebie dziś koniecznie. Całuję.

Fryzjer stał już od chwili przed toaletą, rozłożywszy przybory, i patrzył z zachwytem na wchodzącą Zazę. Człowiek pracy ulega często dziwnej słabości w stosunku do leniwych i wesołych ludzi. Zazę lubili dostawcy, kupcy i służba.

Fryzjer wiedział już o dzisiejszym balu, bo fryzjer wogóle wie dużo, niedarmo praca jego wiąże się z gorączkowem podnieceniem pań, wybierających się na zabawę.

– Zrobimy dziś główkę „Lucienne”, pozwoliłbym sobie radzić. O, tu – przytrzymał rękę we włosach Zazy – ta linja pięknieby wyglądała.

I jednym tchem – jakby to leżało w planie jego zajęć, ciągnął: Ministrowa X wystąpi w sukni zielonej dziś na balu u państwa dyrektorostwa Pilarskich. Nie uważam tego koloru za szczęśliwie dobrany do jej włosów. Pani łaskawa, widzę, suknię ma białą, stworzony kolor do pani urody. Tak...

„Tak – pomyślała Zaza – mam urodę niewinną… Co też potrafi pleść taki fryzjer, aby dogodzić klientce…”

– Śpieszę dziś, panie Janie – powiedziała – niech pan stara się ładnie mnie uczesać.

– Będzie ślicznie – i zamilkł.

Zaza przebiegała myślą błyskawicznie po sylwetkach znajomych pań i widziała ich figury, przypuszczalne toalety, koło ich znajomych, powodzenie w salonie – cały ów splot możliwości, budzących zazdrość kobiety przed balem i po balu.

„Zaksowa jest ładna, ale jej brak wzrostu. Może i hrabina Ostałło dziś będzie. Ciekawam, jak ona wygląda! Jej syn gotów dla mnie stracić głowę. Może już stracił. To nic nie szkodzi – na balu dobrze wygląda, gdy się jest otoczoną. Ach, a czy też będzie ten piękny sekretarz, z którym tańczyłam już parę razy? Co? zdobyć go – to nie byle co!”

Zazie na samą myśl o tem żywiej bije serce.

„Co za wygląd, co za ruchy. Jeśli mam do niego o co pretensję, to o to, że Ludwik wygląda przy nim na... no, lepiej nie wyszczególniać. Ale Ludwik ma też dobry wzrost – pociesza się zaraz – i powodzenie u kobiet. Wszystko dobrze. Tylko, żeby już był wieczór”.

Zaza niecierpliwie wyczekiwała wieczoru i balu, o którym od miesiąca dużo się mówiło w szerokiem kole znajomych.

Dyrektor Pilarski przeszedł różne koleje, zanim doszedł do tego, że mógł dziś wraz z żoną wyprawić we własnem mieszkaniu bal, na którym będzie nawet kilku ministrów i trochę dyplomacji. Zawsze postępując w doskonałem porozumieniu z władzą, był lubiany. Pochodzili oboje z żoną z ubogich środowisk rodzinnych – co im ułatwiało teraz wesołe używanie życia i robienie kariery. Nie mieli bowiem przesądów, ani odrobiny fanatyzmu w żadnym kierunku. Jedyną żywiołową niechęć czuli do ziemian, wynikała ona ze starych porachunków i była zrozumiała: zatargi oficjalistów i nauczycieli brzydko traktowanych po polskich dworach.

Natomiast mieli słabość do arystokracji, co jest dość powszechnem zjawiskiem... Każdego utytułowanego człowieka witali chętnie w swym domu.

Zaza z mężem przybyli niezbyt późno. Zazie chodziło o to, by w przestronnych jeszcze salonach dokładnie obejrzano jej tualetę. Suknia była cała biała, w kształcie kielicha kwiatowego, wymyślna i trudna, a napozór prosta. Zaza sama czuła podniecenie na widok swej postaci, odbitej w lustrach. Trzy wielkie brylanty, spuszczone na łańcuszkach nisko między piersi – migotały krwawo, a potem się kryły w fałdach sukni, drażniąc wzrok mężczyzn i budząc ich nagłą, dziką tęsknotę.

– Delicyjna – powiedział na jej widok jakiś starszy pan wzorowo ogolony, a Zaza musnęła wzrokiem gors jego koszuli z dwiema prawdziwemi perłami i była pewną, że to nie jest byle kto.

„Jakie też spinki ma dziś Ludwik? – pomyślała – nawet nie spojrzałam. Ach, napewno byle jakie.  Czy on rozumie, co to są perły? Tylko spinki z pereł są eleganckie, oczywiście. Zawsze mu to mówiłam”.

Witali się z gospodarzami. Oboje byli weseli, wypoczęci, bez żadnej tremy właściwej naturom, dążącym do innych zdobyczy niż te, jakie daje pieniądz. Państwo Pilarscy wiedzieli, że za chwilę wytańczą się do upadłego, zjedzą smaczną kolację, poflirtują w miarę możności w buduarze tureckim – i tem wszystkim uraczą nie tylko siebie, ale i gości. Taka była podstawa ich pojęć o gościnie...

Trzy salony obszernego miejskiego mieszkania oświetlone rzęsiście dawały odrazu obraz balu: z pośpiechem i bez przygotowań każdy robił to, co chciał, a muzyka, choć jeszcze nie do tańca, krzyczała dosadnie:

„Tempo… tempo… to jest cała rzecz”.

Z boku, na złoconej kanapce siedziała otoczona samymi panami młoda cudzoziemka, śliczna, ale uszminkowana jak stara aktorka. Umiała w taki sposób założyć nóżki, że pomimo długiej sukni każdy podziwiał kształt i kolor jej kolan. Czasem, jakby zaskoczona niedyskrecją atłasu, zasłaniała szybko odsłonięte nogi, a zaraz potem z całą przyjemnością powoli rozsuwała jedwab.

Panowie mówili jej, że jest urocza. I mówili na wyrywki rzeczy bardzo drażliwe, dla polskiego ucha wprost niestosowne. A ona śmiała się, pokazując ładne zęby, i ruchem ramion oraz połyskiem dziąseł wyraźnie napraszała się więcej tych dowcipów.

Z Zazą przywitały się uprzejmie, lecz chłodno. Zaza nie lubiła tych gremialnych podbojów.

– Zdobyć jednego, dwóch – pomyślała – ale tak bez wyboru, wszystkich – też gust!

A cudzoziemka, zetknąwszy się z pogardliwym odcieniem wielkich oczu – zatrzymała na mgnienie wzrok na Polce i zwierzyła jej oczyma, prosto, jak siostrze:

– Mam powody, mam, oh, żebyś wiedziała.

Zaza zrozumiała ten wzrok, błyskawiczną jasność odczuć daje bal: atmosfera nagich ramion i przejrzystych kształtów.

– Baw się zatem – odrzuciła jej spojrzeniem złagodzonem – jeśli tem coś zdobywasz. Ja – mam inne sposoby.

I przeszła się po salonie powoli, wytrzymując spojrzenia mężczyzn i kobiet z pozorem zupełnej obojętności.

Wystarczyło jej tych kilku minut, odkąd weszła do salonu, by wiedzieć, że żadna z pań nie ma sukni, mogącej się równać z jej tualetą. To ją podnieciło więcej, niż własna uroda, niż ulubiony chłód własnego wypielęgnowanego ciała.

Otoczyli ją znajomi. Ale nim zaczęła rozmawiać, zagrała muzyka do tańca, i sucha, wąska twarz Zazy drgnęła od rozkoszy.

– Panowie, pokolei – powiedziała ze śmiechem, widząc wiele ramion otwartych, by ją prowadzić do tańca.

Pierwszy miał ją w ramionach miody dyplomata. Uważała to za bardzo właściwy początek – był najpiękniejszym chyba mężczyzną w Warszawie. Oczy południowca patrzały na nią z żarem, łudząco podobnym do miłości. Wszystko stawało się takie proste!

– Trzeba kochać – mówił jej bez słów, trzymając ją w objęciach na pewną odległość od siebie, z elegancją, i nie spuszczając z niej oczu.

– Tak – odpowiadała i przysunęła się do niego bliżej.

Kiedy mijali, kręcąc się wkółko, żonę cudzoziemca otoczoną panami (dziś dla odmiany nie tańczyła), Zaza rzekła:

– Jakaż ładna jest pańska żona.

A on pochylił się tuż do jej ucha i szepnął:

– Tak, ale mąż ją zdradza.

– O... z kim? – zaśmiała się.

– Z panią.

– Ze mną? Ja pana widzę trzeci raz w życiu.

– Zaszczyt to dla mnie, że pani pamięta dokładnie. Ale pani mi się śni. Ja panią kocham.

Wyborna francuska wymowa dyplomaty sprawiła, że Zazie słowa te, słyszane tyle razy, wydały się godne chwilowego uniesienia.

„Co za głowa, co za głos i co za akcent – pomyślała przymykając oczy – to jest szalony człowiek! Jednak u nas takich niema. Czy on może tak nagle mnie pokochać?”

A wzrok południowca mówił jej, że tak, że może, i że jej nie puści ze swego objęcia.

Gdy Zaza, leciutko zdyszana, zwolniła tempa, on szepnął z tkliwością, od której przeszedł ją dreszcz.

– Zmęczona?

Był blady, zatrzymali się zboku i podał jej ramię. Wyszli do innych pokojów i szli ciągle przed siebie. Minęli buduar turecki miło przyćmiony, ale pełen już par...

Bez słów szli dalej... Wyglądali na parę „ancien règime՚u”: ona z podniesioną głową, w białej sukni, której sam kolor onieśmielał – on wyprostowany, szczupły, we fraku niedawno zdobionym orderami na królewskim dworze w dalekiej ojczyźnie... Już jego król stracił koronę, a dyplomacja szybko zapomniała o tym królu. Ale ruch ramion, ręce, pochylenie głowy ku kobiecie – były jeszcze dworskie, zupełnie obce dzisiejszym przekonaniom i zamiarom młodego sekretarza.

Znaleźli się w pokoju, który był chyba garderobą. Uchylone szafy pachniały czystą, staranną brunetką (pani Pilarska miała czarne włosy), ale nie posiadały nic z tego zapachu pełnego poezji, jaki miewa pokój urodzonej blondynki.

„Ach – pomyślał południowiec – tylko tu, na północy, wobec tych złotych włosów i tych ciał przezroczystych można stracić w zupełności głowę”.

Potem spojrzał na Zazę. Miała cerę blondynki przy nieokreślonego koloru włosach. I zapach... zapach nieznany kobietom południa. Mirra? nie, gdzie tam. Tymianek, łąka i las. A przytem chłód. Ach, rozgrzać te chłodne, te anielskie ramiona...

Pochylił się nagle, objął Zazę rękami za gładkie, świecące ramiona i pocałował w tem miejscu, gdzie migotały drżąc brylanty.

Pocałował raz i drugi. Zaza zobaczyła tuż przy sobie głowę pokrytą tak czarnemi włosami, że budziły jakiś lęk – coś jak żywioł nieznany.

„Kochanek” – przemknęło jej przez myśl nie bez pewnej dumy, w zupełnem oderwaniu od całego jej obecnego życia.

Czuła się obca i inna w miłem własnem ciele. Niepojęte porozumienie i zaufanie powstawało między jej chłodnem, drobnem ciałem a żarem słów i głosu człowieka, o którym nic nie wiedziała prócz tego, że jest piękny.

Ale to piękno jego dawało jej jakąś szczęśliwość. Nie chciała jednak, by on wiedział o tem. Zawsze lubiła być wyrachowana.

– Nie można – szepnęła, odsuwając jego głowę od siebie tak lekko, że mógł to wziąć za pieszczotę.

Wtedy na dźwięk jej zachrypniętego głosu stracił resztę panowania nad sobą.

– Słuchaj – powiedział – oszalałem. Mam żonę dobrą i cudowne małe dzieci. Rzucę wszystko dla  ciebie. Chcę tylko ciebie. Takiej drugiej niema na świecie. Chcę ciebie...

Zaza ochłonęła. Tęsknota, rozpacz jego głosu budzi w niej jakieś odległe wspomnienia. Nie wie ściśle, jakie – ale nagle otrzeźwiała. Mówił za głośno, jakby się gniewał. Czy on zawsze w miłości jest taki gwałtowny?

Ona lubi spokój... Może poprostu to kwestia nerwów – nie śpieszyła nigdy do miłości... cóż dopiero do zdrady... ma czas. Dla niej urok życia polega na tem, że wszystko – jest stale przed nią.

„Kochanek – pomyślała znów, tylko spokojniej. Może być... on jest wyjątkowo piękny – ale to zawsze trochę śmieszne, taki pasjonat. W jego ojczyźnie podobno zabijają z miłości? Ja – chcę żyć.”

Leciutka pogarda dla siebie samej za niewykorzystanie podobnej okazji sprawiła, że podniosła na niego wzrok prawie pokorny.

– Kocham ciebie – powtórzył twardo, surowo. Zaza widzi z podziwem, że dla tego światowego człowieka ginie wszystko, gdy namiętność go pochłania.

– A... karty? – zawołała żartobliwie, przypominając sobie ruletę, w którą do świtu zabawiają się w pewnem poselstwie – a wino? ja żądam miłości wyłącznej...

– I taką miłość dajesz? – tchnął jej prosto w usta, trzymając wciąż jedną rękę na jej nagiem ramieniu.

– Taką miłość może kiedyś dam – bezwiednie odpowiedziała Zaza i uczuła nagle smutek.

Podniosła się na palcach, cudzoziemiec był znacznie od niej wyższy, i położywszy mu obie ręce na piersiach – chciała go lekko pocałować.

On cofnął się gwałtownie, z niepohamowanem oburzeniem.

– U nas się pocałunków nie rozdaje, jak jałmużny. Ty nie wiesz, co to jest miłość. Odejdź.

– Dziękuję panu, już nic nie potrzebuję – odpowiedziała Zaza, widząc nagle, że ktoś wchodzi. Odwróciła się, szukając lustra. Sekretarz niepewnie stał, patrząc na nią, a potem odszedł do salonów.

Zazie wybuch jego wydał się interesujący. Ludwik mówił nieraz, że w niej jest pycha. Pewno – więc jakże nie ma lubić dumy ona, która ceni własną pychę?

A w głosie cudzoziemca, we wzroku, w całej postawie – poprzez światowe opanowanie – błysnęła wyniosłość i duma człowieka południa.

VIII

Na mieście

Nazajutrz Zaza obudziła się wcześnie i zaraz pomyślała o matce. To się nieraz zdarzało, że wyrzekłszy się jakiejś przyjemności świadomie – myślała, że dla matki jej się wyrzekła. Tak było i teraz w stosunku do sekretarza. Dlaczego zatrzymała się w pół drogi? Namiętność jego jest pełna świeżości i uroku, można jej się poddać – czemu tego nie uczyniła?

Ostatecznie być trzy lata żoną Ludwika i nie zdradzić go, to jest śmieszne. Wiedziała dobrze, że byłaby mu jeszcze milszą, gdyby ją czuł luźno tylko z nim związaną...

I jak zawsze, gdy bieg jej życia nie był tak zdecydowany, jak bieg jej myśli – zżymała się na matkę, widząc w tem jej winę.

– Ah, mama nie narzeka niby nigdy, ale te miny! te oczy ofiary – widziałam je już kiedyś – i dziękuję. To pewne, że mama mi przeszkadza w życiu swobodnem, którego chcę.

Dawniej było inaczej. Jako panna, Zaza czuła zupełną wolność, a teraz hamuje ją coś nieokreślonego i męczącego, co ją wiąże jednak z panią Barską.

– Może to choroba mamy? Mówi, że jest chora. Ale ja uważam, że nic jej nie jest, bo wygląda doskonale. Wogóle mama młodnieje, a ja się starzeję. Trzeba napisać do sekretarza.

I wyskoczyła z łóżka – duży pokój, cały zasłany perskim dywanem, zalany był słońcem w tej chwili i pełen tak licznych drobiazgów kobiecych, jakby tu nigdy nie bywał mężczyzna. Zaza pilnowała skrupulatnie, by Ludwik nie zostawiał tu nic ze swoich rzeczy, i już – od jakiegoś czasu, miała osobną sypialnię. Włożyła czarne, japońskie kimono, haftowane w zielone smoki, i wyglądała w niem jak dziecko.

Ale w tym samym pokoju, jeszcze nieubrana, pisała list następujący:

„Kochany Panie (po francusku), pomimo wszystko był Pan wczoraj miły i czekam Pana dziś (przekreśliła) – jutro o piątej popołudniu. Pocałunek kobiety nie jest nigdy jałmużną, tylko wielkim darem. Tak.

Wyrazy przyjazne

                                                      Zaza Białkowska.”

– No, to nazwisko wcale nie odpowiada treści listu. To już mój los. Albo to mieszkanie.., jakie też się wyda takiemu dyplomacie?

Zaraz przeszła się w rannych pantofelkach i kimonie po wszystkich pokojach.

– Bogato, tak, bogato i nic więcej – uczuła gniew i nawet złość taką, jaka ją nieraz ogarniała. Było to coś jakby bolesne, wewnętrzne upokorzenie.

– Mama chciała postawić jeszcze dwa lustra w salonie, jak u fryzjera. Ja się za mało domem zajmuję. Kolor tego obicia jest dobry. „Vieux rose”. Do tego trzeba dać jutro białe kwiaty. Może parę tuberoz? on jest z kraju tuberoz. Ale jak mu zapachnie tu jego krajem, to ja mu nie potrafię się wyrwać...

Myśl o sekretarzu podniecała ją, a myśl o matce, mężu, domu – drażniła. Jakże w tych warunkach nie uciekać od nich – do obcych, do rozrywki? I tak było zawsze.

Ludwik napozór nic od niej nie wymaga – ale ona nosi jego nazwisko, mieszka w jego mieszkaniu i tego się ukryć nie da. To jest swego rodzaju znamię. Dobrze, że taki cudzoziemiec nie odróżnia polskich nazwisk i nie wie, że Białkowski nie znaczy nic, ale to poprostu nic – razem ze swą 100–konną maszyną i wspaniale ubierającą się żoną! Razem ze swem bogactwem.

O tem lepiej nie myśleć. Zaza wzdryga się i zawsze odrazu potrafi odwrócić myśl do czegoś weselszego. Staje przed wielkiem lustrem – patrzy na swe odbicie.

– Tak – mówi sobie – ale mnie zobaczył trzy razy i nie mógł zapomnieć. Ja jestem Barska, a nie Białkowska. Właściwie ja jestem Zaza, tylko Zaza...

– Proszę panią do telefonu – powiedziała pokojówka, stając w drzwiach.

Przy telefonie stal wygodny fotelik. To był pomysł Ludwika, który lubił przez telefon nieraz prowadzić długie rozmowy bardzo osobiste z kobietami.

Zaza siadła i była pewna, że usłyszy głos cudzoziemca.

– Hallo, tak. Właśnie o panu myślałam. – Czy dobrze? to się pan dowie jutro, bo posyłam panu zaproszenie. Pisałam do pana od rana... – List ten będzie zachowany jak klejnot? No, dobrze, tylko że pan lubi klejnoty oglądać zanadto zbliska – moje brylanty jeszcze drżą z oburzenia. – Chłód? Zapach? u mnie jest pełno kwiatów zawsze, to może dlatego. Tak. – Nie, dziś w żaden sposób nie mogę

I nagle, miękko:

– Dobrze, dziś o piątej czekam.

Podniecała ją myśl o znaczącej wizycie tego człowieka z wielkiego świata i wolała nie czekać tak długo.

„Ani jednego kwiatu w całym domu – że też ta służba o niczem nie pomyśli” – zadzwoniła.

– Dlaczego to wazony są puste? – zapytała wyniośle.

– Puste? – pokojówka nie rozumiała pytania i patrzyła niepewnie w oczy pani.

– No, puste – z irytacją powtórzyła Zaza – wazony są nato, żeby miały kwiaty. Jakże można tak się zaniedbać. Pójdziesz zaraz do kwiaciarni, wiesz gdzie? i każesz przysłać kwiatów za 100 zł. Białe róże, tuberozy i różowe goździki. Rozumiesz? Aha, jeszcze mogą być czerwone cyklameny. Powiesz, że to dla mnie i żeby przysłali natychmiast.

Służąca oszołomiona powiedziała:

– Słucham – i zaczęła sobie powtarzać wszystko, co usłyszała, żeby nie zapomnieć. Ale właśnie Zaza zawołała ją znów i pokojówka uczuła rozpacz.

Aha, o piątej będę miała gości. Podacie z Janem herbatę w buduarze. Pamiętaj – rzekła z naciskiem – nie w salonie, tylko u mnie. Jak zwykle, babka, keks, grzanki.

Zaza poszła się ubierać i dwa razy jeszcze zadzwoniła na pokojówkę, zmieniając postanowienia co do sukni. Nie była dziś zdecydowana.

– Daj kostjum szafirowy – powiedziała wreszcie. – Popołudniu się przebiorę.

O godzinie dwunastej była na ulicy. Jakże ona lubiła tę Warszawę ranną, teraz gdy mieszkała w okolicy Alei Ujazdowskich i szła lekko spacerem do matki na Bagatelę, ubrana tak, że mało kto wytrzymał, by się za nią nie oglądać.

– Dobre miasto – mówiła sobie z nagłem ożywieniem w tej chwili na myśl o wizycie sekretarza – w którem się ciągle idzie wgórę! Mijała właśnie jedną wielką żydowską kamienicę, na którą w dzieciństwie patrzała z podziwem. Jeden z piękniejszych domów w Alejach.

– Jeśli tylko żyd zechce sprzedać, to Ludwik kupi tę kamienicę – powiedziała sobie i uczuła coś w rodzaju wdzięczności dla męża.

Spotykała co chwila znajomych. To jest ta błoga dzielnica warszawska, w której ludzie, żyjący z sobą towarzysko, mieszkają blisko jedni drugich i widzą się nietylko w salonach, ale i na ulicy.

Idzie pani Domżalska. Dla Zazy to był już inny świat, dawny i niższy nieporównanie od tego świata, w którym ona żyje. Ale przez wzgląd na wspomnienie, że z ulicy Hożej chodziło się do państwa Domżalskich prawie jak do znakomitych ludzi Zaza zatrzymuje się.

Pani Domżalska dobiega pięćdziesiątki na chudo, co niezawsze jest dla wyglądu dobre.

– Zaza! zawsze ta sama! – mówi pani Domżalska, która nie mieszkając w okolicy Alei, robi tu tylko wypady dla badań tualetowych i dawno Zazy nie widziała.

– Właśnie, że zupełnie inna! – śmieje się Zaza i pyta: – Co słychać u Janusza?

– No, przecież wiesz, ożenił się niedawno i bardzo dobrze. Ale mieszkają osobno, nie u nas.

Pani Domżalska urządziła kiedyś młodej parze – synowi i synowej – gniazdko w swym domu i źle na tem wyszła. Zastała synową w kilka miesięcy po ślubie w objęciach dyrektora Zięckiego i synowa nie okazała wcale skruchy. Inna rzecz, że młodzi wygrali na tej przygodzie, każde z nich pobrało się ponownie, zachowali stosunki przyjazne, i Marynka, przyjaciółka Zazy z czasów panieńskich, mieszkała obecnie na wsi, z drugim mężem.

– Nawet niedawno Janusz z żoną byli u nich – śmieje się pani Domżalska.

Zaza nie widzi w tem nic dziwnego, ale los Marynki interesuje ją zawsze.

– Więc Janusz nie ma do niej pretensji?

– O co? To było takie niedobrane małżeństwo! Już to był taki okres warjackich zręczyn – pani Domżalska robi w ten sposób poufałą aluzję do przeszłości Zazy.

Lecz Zaza odchyla głowę, patrzy zimno na panią Domżalską i żegna ją, mówiąc:

– Pani bardzo mizernie wygląda, trzeba na siebie uważać. Zajdę do państwa kiedy – dodaje protekcjonalnie i odchodzi.

Pani Domżalska chwilę stoi na miejscu. Zaza to jest teraz wielka dama. Pewno. Może się obraziła? Ale o co? Nie ma pojęcia! Zawsze ma słabość nieprzepartą do ludzi bogatych i niczem nie chciałaby ich dotknąć. Ona też lubiła wówczas, gdy im się świetnie powodziło, żeby jej schlebiano. To jest takie naturalne... Teraz jest im coraz ciężej, wszystko się kurczy, mąż jakoś niedołężnieje, ale zawsze miło spotkać osobę, której się tak fantastycznie powiodło jak Zazie. O zazdrości niema już mowy – jest za wielki dystans między niemi.

Z westchnieniem pani Domżalska rusza z miejsca. Długo jeszcze patrzy na oddalającą się, lekką postać Zazy, która dla niej, spokorniałej przez wiek i przez kryzys – jest uosobieniem największej świetności.

Zaza chwilę szła chmurna i pochłonięta czemś do głębi. Minęła w zamyśleniu dom matki na Bagateli i zawróciła po pewnym czasie.

– Ah, to baba! – syknęła wreszcie i wraz z tyj epitetem zwróconym do pani Domżalskiej – uspokoiła się.

Mieszkanie na Bagateli mało się zmieniło od śmierci ojca Zazy, pana Leona Barskiego, który tu  nagłe umarł lat temu pięć. Ale pani Barska dokonała w tem mieszkaniu bardzo wiele. Objawił się w niej dosadny mieszczański zmysł organizacji, który był połączony z niegasnącym podziwem dla codziennego obyczaju męża – spokojnego, bez wymagań, ciężko chorego, a potrzebującego do ostatnich dni piękna w otoczeniu. Ona też zaczęta tego piękna potrzebować i tworzyła je pocichutku i skromnie. U pani Barskiej od kilku lat już jadało się świetnie, służba była sprawna i pogodna. Kwiaty, podlewane zawsze przez samą panią domu, wyglądały tu na okazy rzadkie, a były to zwykłe, doniczkowe kwiaty warszawskie. Kwitły dłużej niż u znajomych, nierzadko kwitły powtórnie i to takie, o których mówiono, że kwitną tylko raz.

Pani Barska uśmiechała się błogo, gdy ktoś mówił o tych dziwach jej pokojowej oranżerji. Zięcia lubiła między innemi za to, że zwracał uwagę na jej doniczki.

– Jużto zawsze jestem spokojna o mężczyznę, jeśli on lubi kwiaty. Nie może być zły taki człowiek – mówiła sobie pani Barska, zapominając przytem, że mąż ją nauczył od pierwszych dni po ślubie lubić kwiaty i że w nim kochała właśnie ów rodzaj dobroci, który pozwala człowiekowi opiekować się, pomimo swych trosk – każdą rośliną.

Zaza weszła do salonu i zastała matkę przebierającą palcami zeschłe liście paproci, stojącej przy fotografji ojca.

Zawsze jakiś blask padał na twarz pani Barskiej, gdy niespodziewanie zobaczyła córkę.

– Zazulo, tak wcześnie, co się stało? Po balu...

– Wyspałam się – odpowiedziała Zaza, całując matkę lekko w oba policzki.

– A wczorajszy bal? Udany? – bez zapału pytała pani Barska, która żyła w odległości od światowego życia córki.

– Wspaniały. Nikt nie miał takiej tualety jak ja. Byłam otoczona.

Chciała mówić więcej, ale cóż matce można powiedzieć?!

– Nawet odrzuciłam jedne oświadczyny, mając mamę na względzie! Aha!

– A Ludwik? – bezwiednie zapytała pani Barska.

– Też się doskonale bawił! – mówiła Zaza z ironją, ale pani Barska tego nie spostrzegła.

– No, to dobrze. A mnie, wyobraź sobie, śniła się dziś jakaś podróż, duża, w wygodach. I że mi brak pledu, więc muszę go kupić. Co? Wiesz, ja rzeczywiście nigdy nie miałam swego pledu. Tak się złożyło.

Zaza roześmiała się głośno.

– Mama i pled! do pledu pasuje pośpiech, ubranie w kratkę, cygaro. A do mamy – tu znów musnęła jej policzek swemi ustami – pasuje włóczkowa pelerynka.

– Jakbyś zgadła –– śmiała się pani Barska – zobaczyłam wczoraj na wystawie nowy ścieg, śliczny, i robię ci różową pelerynkę. Pamiętasz – dodała cicho – kiedyś miałaś taką, nosiłaś ją... było ci w niej bardzo ładnie.

– Nie chcę żadnej pelerynki – powiedziała prędko Zaza – ale pojedziemy zaraz po pled, mam i tak parę sprawunków, to mamę zabiorę.

Kazała pokojówce zatelefonować po samochód a widząc zawsze świeży wygląd dawnej pokojówki z Różanki, Stefci – powiedziała:

– Jedno ci się chwali, mamo, żeś nigdy w mojej młodości całej nie narzekała na służbę! Nie znoszę tego.

– Jakże miałam narzekać, jak nie miałam dawniej służącej? – pani Barska mówiła ze śmiechem.

– Aha, prawda. Zapomniałam. Nie mogę zrozumieć, jak można żyć bez służby. Ale praczka przychodziła, co? pamiętam.

– A tak – z pewnem rozmarzeniem odpowiedziała pani Barska – bardzo dobra praczka. Ale już umarła, dwadzieścia lat prała u nas na Hożej.

– A no, właśnie! I też mama nigdy na nią nie zrzędziła. No, jedziemy, jedziemy. Ja mam dziś masę  roboty.

– Co takiego? Jak ja lubię, jak ty pracujesz.

Zaza zagryzła usta.

– Ach masę roboty, goście, sprawy różne, Ludwik chce kupić kamienicę, żebyśmy mieszkali we własnym domu.

– Tak, to jest miło. Żeby jeszcze z kawałkiem rodu.

– Poco? Przecież ja nie będę sadziła kwiatów.

– Prawda! Ty tego nie lubisz, ale jabym ci pilnowała ogródka – powiedziała matka z twarzą jasną.

„A ciekawam, gdzie jabym się podziała z pięknym sekretarzem – pomyślała Zaza, ale nie powiedziała nic.

Wkrótce potem jechały samochodem i mijały plac Trzech Krzyży. Wówczas pani Barska rzekła:

– Wstąpmy na chwileczkę do kościoła.

– Oh, mam tyle do roboty. – Zaza uczuła rozdrażnienie – ja... nie mogę.

– Wstąpmy – powtórzyła prosząco pani Barska.

Zaza kazała szoferowi stanąć.

– To idź, mamo, ja tu poczekam. Nie mogę tak wychodzić co chwila, przecież jestem zmęczona po wczorajszym balu.

– Zaraz wrócę, zaraz – pani Barska zniknęła w mrocznej głębi kościoła, a Zazę uderzyło pierwszy raz od wielu lat, że matka ma jeszcze taki lekki chód i małą, zgrabną nogę.

Wkrótce wróciła i podała Zazie rękę zmoczoną w święconej wodzie. Zaza zrobiła nieokreślony ruch, mający przypominać znak krzyża, i mruknęła:

– No, teraz po ten pled przed wielką podróżą.

W eleganckim sklepie, gdzie Zazę witano z głębokiemi ukłonami, pani Barska zaczęła powoli i uważnie wybierać pledy. Dotykała twardą ręką gatunku wełny, rozróżniała wartość i zastanawiała się nad ceną.

Wreszcie, kładąc rękę płasko na pledzie najwyższego gatunku, powiedziała delikatnym głosem:

– Naprawdę, że tylko ten jeden mi się bardzo podoba.

– Ile kosztuje? – Zaza zwróciła się do subjekta.

Ten wymienił wysoką cenę.

– Poco mamie taki drogi pled? – zapytała ziewając Zaza i nie miała nic na myśli, ale pani Barska  odrazu się zawstydziła.

Rzeczywiście poco jej starej, chorej, taki zbytek! Co za dziecinada, ale to wszystko sprawił ten dziwny sen. Ona zawsze sobie sny jakoś tłumaczy i nie potrafi ich lekceważyć. Gdy zobaczyła we śnie, że jej brak pledu – to postanowiła go mieć.

– Za drogi – powiedziała ze słabym rumieńcem na twarzy.

Zaza nie zauważyła tego, pochłonięta myślą, robi się późno, a musi odpocząć przed wizytą sekretarza.

Pani Barska około pół godziny wybierała pled i kupiła ku zgorszeniu subjekta jeden z tańszych.

– Wystarcza, zupełnie wystarcza – powtórzyła takim tonem, jakim się mówi o czemś, co ma starczyć na krótko.

Potem Zaza kazała stanąć przed sklepem z czekoladkami. Tu skolei pani Barska została w samochodzie, a Zaza wybierała z uwagą i skupieniem najlepsze cukierki warszawskie.

Była już godzina druga.

– Moja mamo, odwieź mnie prędko do domu, a potem może sobie mama jechać, dokąd chce. Nie proszę dziś na obiad, bo mam gości o piątej, a przedtem muszę się przespać.

– Naturalnie. Śpij, dziecko. – Tyle razy mówione w dzieciństwie z czułością słowa, zawsze były miłe pani Barskiej. – A jeśli już rzeczywiście samochód wolny, to pojechałabym na Annopol. Byłaś tam kiedy?

– Czyj to majątek?

– Majątek! Straszna nędza warszawska tam się gnieździ! Prawdziwa hańba, że coś podobnego... Ach, żebyś tam ze mną kiedy pojechała!

– Dobrze, dobrze – z niecierpliwością odpowiedziała Zaza, wypatrując przez okno, kiedy dojedzie przed swój dom. – Nareszcie – dowidzenia. Koło siódmej samochód mi potrzebny, odeślij. Jutro może wpadnę. Ale nie. Raczej pojutrze. I pelerynki mi nie rób, nie znoszę włóczkowych robótek, pamiętaj!

Wpadła szybko do mieszkania. Ludwika nie było, jak to dobrze. Często po jakimś balu, na którym nadskakiwał którejś z pań – nie wracał cały dzień do domu, by dać Zazie czas do wybaczenia mu. Ale jej to było tylko na rękę i na myśl jej nawet nie przyszło zapytać kogoś ze służby, czy sprawdzić, o której wrócił dziś rano i czy wogóle nocował w domu.

„Wróci na kolację albo zatelefonuje, żebyśmy się gdzieś spotkali. To bardzo dobrze.

Ledwo stanęła w hallu, poczuła zapach kwiatów.

– No, Kazia nabiera rozumu, wazony nie są już puste – i weszła do salonu.

Białe róże dodawały wdzięku tym ciężkim meblom. A tuberozy? a! jaka sprytna Kazia, tuberozy – w buduarze.

Tylko jest ich za dużo – i zadzwoniła.

– Nie trzeba tyle pachnących kwiatów kłaść razem – powiedziała do pokojówki – wynieś gdzieś te dwa wazony. A ten zostaw. I podaj mi zaraz coś do zjedzenia do łóżka. Co jest na obiad?

– Widziałam indyka.

– To dajcie kawałek czarnego mięsa, jarzynę i borówek. Leguminy nie chcę. I Czarnej kawy.

Rozbierała się szybko i kładła do łóżka z tą łatwością szczególną, jaką mają do tego kobiety prowadzące życie bezczynne i z natury leniwe.

Zjadła parę kęsków i powiedziała do służącej:

– Zasuń zasłony i obudź mnie o wpół do piątej. Za chwilę spała w szerokiem wygodnem łożu z jasnego mahoniu.

Additional information