MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

ROZDZIAŁ X

W SZPITALU

Pani Barskiej brakło tchu, gdy wróciwszy do domu w dwie godziny po odwiezieniu Zazy stanęła przed drzwiami męża. Służąca powiedziała jej, że pan spacerował niespokojnie po mieszkaniu, i rozumiała, że musi mu coś powiedzieć. Zapukała cicho i w tej chwili pan Barski, wyczekujący czujnie – otworzył. Przestraszył się trochę: niezwykła była bladość jego żony.

– Co się stało? Tak nagle? – pytał bezradnie, zmęczony wrażeniami tych godzin.

– Zaza będzie operowana. Ostry atak ślepej kiszki.

– Biedactwo! Ślepa kiszka! Była dziś bardzo mizerna.

– Tak – cicho odpowiedziała żona i połknęła ślinę czując okropną suchość w ustach.

– Kiedy to będzie? Chyba nie dziś?

– Powinno być dziś, ale nie – sama nie wiem, czy to lepiej – chcą jeszcze badać, chciałam zostać, nie pozwolili, ale ja i tak zaraz tam idę – rozwarła ręce ruchem rozpaczliwym i Barski zrozumiał, że przechodzi męczarnie.

Pani Barska nie mogła sobie wyobrazić takich katuszy.

Dziecko zostawione na łasce obcych ludzi, którzy będą ją krajać, tę młodą, dziecinną postać. Będzie się lała krew – będzie rana i ból. A jeśli śmierć?

Pani Barska nie była z tych, którzy ze strachu nie myślą o śmierci. Owszem, modlitwa często naprowadza myśl pojmującą, spokojną, na tory śmierci. Ona je znała, ale – Boże miłosierny – myślała o swojej śmierci, lecz nigdy, przenigdy o śmierci dziecka. Tego jednego objąć nie może wyobraźnia matki.

Odrzucała i teraz tę myśl, ale dygotała z przerażenia, w którym nie było ani przeczuć, ani płochliwości – tylko ogrom możliwego nieszczęścia.

Pan Barski widząc jej stan, sam wyczerpany, rzekł:

– Daj mi teraz iść do niej.

– Och, nie. Trzeba się zmieniać, żeby mieć siły –skłamała – dziś ja pójdę – jutro ty.

– Ale jeśli przyśpieszą tę... operację? – szepnął niepewnie.

– To ci dam znać.

– Rozumiesz... – spojrzał prosząco w jej oczy.

– Rozumiem, dam znać, śpij – i wyszła cicho.

Poszła wolnym krokiem do pokoju Zazy.

„Och, jak tu pachnie, dziecko moje jedyne” – suchy szloch ścisnął jej gardło i wyszła zaraz.

„Spokoju, siły, ślepa kiszka to jest prosta operacja”. „Ale dlaczego ten wygląd Zazy schorzały, okropny w tych godzinach? Te jęki podobne – Boże litościwy – podobne jękom kobiety rodzącej... Moje maleństwo!” – pani Barska miała ciężki, przyśpieszony oddech, pot wystąpił na jej czoło i z trudem ubierała się znów do wyjścia.

– Zamknij za mną drzwi, pan odpoczywa – powiedziała jeszcze do służącej i wyszła.

Gdy pojechała do szpitala, była dziewiąta wieczorem. W lecznicy mdło pachnącej czystością, właściwą szpitalom – stało dwóch lekarzy ubierających się do wyjścia: chirurg z młodym lekarzem.

Zobaczywszy wchodzącą panią Barską zniżyli glosy.

– Panie profesorze – szepnęła – tu jest moja córka... atak ślepej kiszki, czy... czy jest konieczna operacja?

– Córka? Kto to?

– Barska Zofia.

Chirurg spojrzał na nią i coś szczególniejszego ukazało się na mgnienie na jego dobrej, mocnej twarzy.

– To córka pani?

– Tak. I taka młoda.., dziecko jeszcze, nie ma dwudziestu lat...

Profesor chwilę patrzał na nią.

– Operacja jest konieczna – rzekł stanowczo. – Właśnie z nią mówiłem, chciała wiedzieć prawdę – uspokoiłem ją, bo się boi. Będzie dobrze. Jutro o 8 rano.

Pani Barska kiwnęła parę razy głową i bez słowa szła na górę.

Zaza była zgorączkowana, miała czerwone plamy na twarzy i na widok matki mówiła:

– No, pomyśl mamo! Nic nie rozumiem... bóle chwilowo minęły, ale były straszne, tu w prawym boku a później w lewym, i cały brzuch... okropność.

Matka nie słyszała prawie, co córka mówi. Klękła tuż przy łóżku i doznała pierwszego momentu ulgi. Jest Zaza, jest! o Boże! wzięła jej rękę w swoją i pocałowała, a później gładziła ze słodyczą.

– Masz lekką rękę – szepnęła Zaza i chciała się uśmiechnąć, ale syknęła – będę operowana jutro, ale to już głupstwo wobec tego, co przeszłam.

Pani Barska uczuła zimno przejmujące w mózgu.

– No właśnie, najgorsze poza tobą. Żebyś tylko mogła zasnąć – wyszeptała opanowując gwałtowny ból serca.

– Zasnę, nawet mi coś dali na sen. Idź już mamo – powiedziała Zaza – jutro...

Pani Barska struchlała i przymknęła oczy, bo w oczach dziecka zobaczyła dziecinny, czarny strach.

– Jutro będę tu bardzo wcześnie – teraz nie chcę Ci przeszkadzać. Śpij, moja najdroższa.

Wyszła nie oglądając się wcale, a na korytarzu rozejrzała się za krzesłem. Nogi się pod nią uginały.

Gdy już siedziała, ukryła twarz w rękach. Stanęło przed nią całe życie – jak stanie w godzinie śmierci. I też widzi – jak zobaczy kiedyś – że wszystko nie miało znaczenia, ale ta miłość, ta rozpacz nie są daremne. Od nacisku bólu, od ciężaru miłości życie się skraca, serce pęka, ale coś jednak rośnie. Tytko w takich godzinach – rośnie na pewno. Pani Barska nie wie co, ale na dnie jej duszy, obok męczarni cicho tli się wiara.

Nie prosiła nigdy Boga o nic dla siebie. Nigdy, od dzieciństwa. To nie jest żadną zasługą – nie śmiała czy nie zdążyła. Raczej nie zdążyła...

Co życie jest warte wobec dziecka – wobec cierpienia tego dziecka!

Dziś błaga. Nie określa o co, nie mówi słów – tylko staje gdzieś daleko od tego korytarza, od mdłego zapachu szpitala i kładzie całą swą duszę, bez zastrzeżeń, na jakichś szalach, gdzie się waży. Waga będzie sprawiedliwa – pojęcia odmienne od tej świadomości nie szarpią duszy pani Barskiej – nie znaczy to jednak, by waga przyniosła ratunek. Nie wie nic, czy dziecko wątłe, drobne przetrzyma, wyżyje? Ale położyła już ciężkie serce macierzyńskie na tej wadze odwiecznej, najwyższej: czeka i czeka.

ROZDZIAŁ XI

FIOŁKI

Operacja się udała, ale były komplikacje i obawy: lekarze zachodzili częściej do pokoju Zazy niż do innych, mówili matce o jej wątłości i sercu słabym i – wiedziało się, choć nikt tego nie omawiał, że Zaza przeszła bardzo ciężką chorobę.

Wzrok nieruchomy – teraz jeszcze podobniejszy do ojca, powieki przykrywające prawie pół źrenic i głos zmieniony, głuchy. Ojca nie chciała widzieć za nic. Daremnie pani Barska, zdziwiona, mówiła jej i powtarzała o troskliwości, jaką okazał ojciec podczas tych tygodni.

– Wierzę – mówiła obojętnie – ale nikogo nie mam ochoty widzieć, tylko ciebie, mamo, toleruję i nikogo więcej.

Pani Barska uśmiechnęła się:

– Dobrze, dobrze – powiedziała, wesoło układając na stole listy i kwiaty, które nadchodziły ciągle.

– Loc bardzo się dopytuje, kiedy ciebie można odwiedzić.

– Pisał parę razy, wiem o tym – odpowiedziała Zaza i twarz jej pociemniała.

Matka ukradkiem spojrzała na nią raz i drugi.

– Tak – ten człowiek dużo miejsca zajmuje w życiu Zazy – ale co to wszystko znaczy wobec jej powrotu do zdrowia – wobec tego mleka, które pije chętnie, wobec godzin jedzenia; wobec jej uśmiechów, jeszcze rzadkich, ale które już są uśmiechami dawnej Zazy. Miły Boże! jak zechce wyjść za Loca, to dobrze, ona sama męża poprosi, by jej wszystko ułatwił.

„Artysta... artyści są niewierni, ale – kto jest dziś wierny? ba, i nie dziś, lat temu dwadzieścia... co tam wspominać”.

Pani Barska czuje otuchę i rześkość. „Takiej kobiety jak Zaza się nie porzuca – ona ma to na czole: „szczęście”.

„Przyjdą dzieci, będzie dobrobyt i Loc jej nie porzuci. Ją mąż opuścił przed urodzeniem Zazy – na pewno potem by nie odszedł.

„Dobrze jest! Dni już rosną. Zaza za tydzień wyjdzie ze szpitala – jaki to będzie wesoły dzień! A potem prędko przyjdzie wiosna. I siły Zazy wrócą.

W tej chwili pukanie do drzwi odwróciło myśl pani Barskiej do rzeczy bieżących.

Wyszła na palcach na korytarz i zobaczyła strojnie ubraną Marynkę Sobierajską.

– Bardzo mi przykro – rzekła Marynka po przywitaniu – że pani mnie nie puszcza do Zazy. Jutro mój ślub. Chciałabym ją koniecznie zobaczyć.

Pani Barska z dobrocią, bez ciekawości, patrzała w oczy panny, której życie jutro się zmieni. Zawahała się.

– Zobaczę – rzekła – jeśli nie drzemie...

– Zazulo, czybyś nie zobaczyła chętnie Marynki? Tak prosi!

Zaza najpierw się żachnęła jakby z niepokojem, później błyskawicznie spojrzała na swe ręce, na kołdrę i stół z kwiatami. „Druhna... – pomyślała. Jaki ja czułam niepokój na myśl o dacie ślubu przyjaciółki! A to było przeczucie tych mąk w szpitalu! Żeby Marynka wiedziała, co ja przeszłam w pracowni! Jutro jej ślub. Nie zazdroszczę”.

– Niech wejdzie – powiedziała.

Człowiek zdrowy, nawet najpewniejszy siebie, czuje pokorę podchodząc do łóżka chorego.

Marynka weszła drobnym krokiem, z uśmiechem niepewnym i pocałowała Zazę w czoło, widząc od razu, że ma podkrążone oczy i poplątane kosmyki nad czołem – ani śladu ondulacji.

– To przygoda! – rzekła serdecznie – ale cicho. – Nic nie mów, nie męcz się.

„Przygoda” – pomyślała Zaza o Locu i nie mogła powstrzymać się od śmiechu.

– O, już się Zaza śmieje – powiedziała panna Sobierajska do pani Barskiej.

– Tak, już jest dobrze – odrzekła z błogim uśmiechem matka.

– Mów – szepnęła Zaza – jakże to będzie? – nic nie wiem, ładna druhna!      .

– No, właśnie, ogromnie żałujemy. – Janusz przepada za tobą, a mój teść, – ty jesteś niemożliwa...

Słaby uśmiech, ale już pewny zwycięstwa pokazał się na twarzy chorej.

– Gdzie wesele?

– U Łanieckich, obje te panie z moją teściową szaleją, przygotowania, obliczenia, zakupy. Ja się nie przejmuję.

– Pewno – mruknęła Zaza, ale nikt nie dosłyszał – co ty tam wiesz.

– Dużo osób?

– Hm, z pięćdziesiąt, z mojej strony nie ma prawie nikogo. Liczyłam bardzo na ciebie i na twoich rodziców.

Zaza pierwszy raz usłyszała to słowo „rodzice i pochlebiło jej ono, zabrzmiało komfortem.

– Wiesz – mówiła dalej Marynka ożywiona.—Może zaprosić Loca? Co? U państwa Domżalskich nigdy w życiu nie był prawdziwy artysta, to może im zaimponować.

„Ona mówi o artystach, – jak o rodzaju pieczywa" – pomyślała Zaza i nie była zadowolona.

– Nie – powiedziała. – Po co? To inny świat, ojciec się zdziwił, że ja kupuję w niedzielę ciastka mieszane; powiada, że to nie apetycznie, że trzeba podawać zawsze w jednym gatunku ciastka, no, pomyśl!

Śmiały się obie, a pani Barska patrzyła na nie, odnajdując znów ten ton, który panował na ulicy Hożej i z którym niewiele miała wspólnego, ale że był tonem nadawanym przez Zazę – więc przyjmowała go bez zastrzeżeń.

– A gdzie jedziecie po ślubie?

Marynka odpowiedziała niedbałym głosem:

– Ach, to obojętne, ja chciałam za granicę, więc jedziemy. Janusz myśli o Rzymie, w każdym razie jutro wieczorem wyjeżdżamy do Wiednia.

Zaza w tej nowinie dojrzała tylko kontrast ze swym położeniem.

– A ja tu – westchnęła.

– Za kilka dni będziesz w domu. Napiszę do ciebie. Teraz już muszę uciekać, na dole czeka Janusz.

– Pozdrów go. I nie pijcie za wiele, bo u państwa Domżalskich...

Ale Marynka zamknęła jej usta pocałunkiem.

– Cicho, nie obmawiaj mego domu rodzinnego. Wiesz, że ja nie piję.

– Tak, ty tylko jesz... – rzekła Zaza obrzucając wzrokiem zbyt ciężką postać przyjaciółki, z której jednak niespodziewanie wykwitły prześliczne ramiona...

– No, pisz, pisz, na nie byle co się decydujesz! Pierwsza z mej paczki – i Zaza wzruszyła półżartobliwie ramionami, a Marynka zawołała:

– Przepowiadam drugie wesele w tym roku, twoje. Zobaczysz. A przedtem ja ci udzielę rad, no, no – dodała nie bez dumy, bo wyższość Zazy pod każdym względem była dla obu oczywista.

Zaza kiwnęła głową nic już nie mówiąc, zmęczona, a Marynka wyszła i, dziwna rzecz, nie pozostało po niej śladu.

– Jak weszła, to już gdzie indziej śpieszyła, a jak wyszła, to była od razu za granicą – z irytacją szepnęła Zaza.

Pani Barska troskliwie zasłoniła okna, wyniosła kwiaty na korytarz i szepnęła:

– Zdrzemnij się, ona siedziała zbyt długo. Ja jestem na korytarzu.

I spacerując wzdłuż długiego korytarza, przez całe dwie godziny, mówiła ciągle w myśli:

–– Śpij dziecko, śpij – odpocznij.

Zaza była najpierw rozdrażniona. Nie przywykła do tego, aby ktoś szedł na zabawę, gdy ona leży i to jeszcze z bolącą blizną. Życie nie jest od tego, aby – nam po łbie chodziło. Nie była usposobiona do rozważań filozoficznych na ten temat, choć i z tymi rozważaniami dałaby sobie radę. Oby tylko przybyło jej trochę sił, to znów opanuje sytuację. Ostatecznie: „przygoda”. Marynka dobrze powiedziała, ale nie wie jaka... „Tylko, tylko – Loc zapłaci za tę przygodę”.

Wycieńczenie, słabość, rozdrażnienie nerwowe sprawiało, że nie potrafiła oddzielić fizycznych cierpień pooperacyjnych – od sprawy z Locem, która zdarzyła się bezpośrednio przedtem, a stanowiła kulminacyjny punkt jej przeżyć dotychczas.

W szpitalu zaczęła się gwałtownie bać śmierci, ale pierwszy lęk w życiu uderzył w nią nie tu, lecz w pracowni wobec ich wspólnej tajemnicy. Zaczęła Loca nienawidzieć.

Dopiero teraz, leżąc nieruchomo, zaczęła go winić o wszystko. Zdawało się jej, że własny slaby puls, że palące ją szwy w ranie, noce bezsenne – że wszystko zło, które przyszło na nią obecnie, z nim się wiąże i on będzie za to przed nią odpowiadał. Jednocześnie mściwość jej w stosunku do malarza ciągle rosła.

Teraz zmarszczka pokazała się na jej czole i razem z nią ogarnęła ją senność.

„Później, później wszystko się załatwi, mądrzej i prędzej niż dotychczas”.

– Jest ojciec w domu, nie jest już sama... sześć pokojów... Komfort... Nie jest źle. Tylko trzeba sił.., Miłość? Nie, nie było miłości nigdy, ach, nigdy, ani krzty, i to widać często tak bywa.

Byt mężczyzna zakochany i w ogóle mężczyzna.

Oo!... spać. Zamyka oczy podkrążone, napiętnowane czymś niepokojącym na tak młodej twarzy. Ma rysy ostre, twarz drobniejszą niż dawniej i usta za wąskie.

A na czole – jak mówiła pani Barska – obok zmarszczki pierwszej – ma napisane: „Szczęście”. Nic jej nie grozi – sama znów tym przekonaniem oddycha.

Zasnęła głęboko i śniła jej się wiosna. W jakimś nieznanym ogrodzie tarasy, trawa świeża i fiołki, fiołki, fiołki.

Additional information