XXVII

Otwarta trumna

Bogata trumna, ozdobiona srebrem, stoi w salonie na wysokiem podniesieniu.

Odbija się w lustrach niedbale zasłoniętych czarnemi kirami, błyszczy, jak odbijała się i błyszczała często w tym pokoju strojna postać Zazy – w sukni wieczorowej – śpiesząca gdzieś na zabawę. Wieleż to razy Ludwik patrzał w tem właśnie miejscu z zachwytem na nią i myślał sobie, że w niej, jak w lustrach, w których ją widzi, jest ciągły ruch i nieustanna zmiana! Że ona wypełnia sobą coś więcej, niż przestrzeń fizyczną, i to daje oślepiające wrażenie pełni i powodzenia. Tak myślał nieraz i patrzał na nią, nigdy nie mogąc dość się nadziwić, choć wiedział, że ona go nie kocha, i choć sam nie był zdolny skupić na niej swych uczuć.

Na otwartą trumnę, w której leży zmarły, nikt nie patrzy w tej chwili i nikt nie podziwia wieńców, kwiatów, świec i całego aparatu wyraźnie zaznaczającego się już pogrzebu „pierwszej klasy”.

Drzwi pootwierane, błoto na perskich dywanach, obcy ludzie, chodzący tam i spowrotem, czyniący naumyślnie przeciąg, zamęt i pozór pośpiechu wokoło doskonałej nieruchomości trupa...

Dom stał się odrazu obcy, cudzy. Zaza nie ma w nim żadnego znaczenia. Ale zmarły leży też jakby na uboczu od tych przygotowań i od tego karawaniarskiego obrzędu. Pachną kwiaty więdnące, sadza od świec – nikt tu nie cierpi – a księdza, który się wkrótce z namaszczeniem pomodli za zmarłego, jeszcze niema.

Zaza nie była przy trumnie, nie widziała twarzy nieżywego męża. Wie, że powinna być przy nim: nerwami czuje poprzez szereg pokoi, siedząc skulona w sypialni, że tam              jest przeraźliwa pustka i samotność u boku Ludwika. Ale nie może. Ciągle ktoś zachodzi do niej, odchodzi, widzi w jej postawie prawdziwą rozpacz i śpiesznie ją opuszcza, by iść na miasto i podzielić się ze znajomymi wrażeniami na temat smutku Zazy i rodzaju               śmierci Ludwika. Kto ją widział rano z twarzą przezroczystą, słaniającą się w odległym pokoju, mówił sobie: „Najwidoczniej czuwała przy nim całą noc. Jak ona wygląda, ona go jednak kochała!”.           

I nikomu, nawet ciotce Jackiewiczowej, przychodzącej po kilka razy na dzień, na myśl nie przyszło, że Zaza wcale nie widziała zmarłego.        

„I – umarł tak odrazu?”. Pytanie to słyszy Zaza wciąż od dwóch dni, rozlegające się w mieszkaniu głośno i swobodnie. Na jedną rzecz ma tylko ochotę: chciałaby uciec gdzieś i nie słyszeć więcej drobiazgowego roztrząsania o śmierci.         O śmierci, niemającej nigdy nic wspólnego z żadną drobiazgowością.       

„Umarł. Tak, umarł i leżał na polu jak łachman”.     

Czy cierpiał? Co pomyślał przed skonaniem? Pytań tych nie zadawała sobie Zaza. Ale wspomina nieustannie ów widok pola i nieba zasnutego ciężkiemi chmurami, kształt drzewa, które przyczyniło się do katastrofy – i widzi w tem wszystkiem jeden wielki symbol. Nie bólu, nie żałoby, ani znikomości, tylko – nędzy. Całej nędzy, z którą związała swe życie. A na nędzę zawsze Zaza była wrażliwa, toteż i teraz, choć to jest innego rodzaju niż znana jej gorzko życiowa nędza ulicy Hożej, ona obraża jej uczucia osobiste, rani jej dumę.

I sama nie wie, czemu tak się stało, że to, a nic innego dotąd, dało jej równie druzgocące, upokarzające poczucie, jakiego może nie zaznała jeszcze od dzieciństwa.

Przecież Ludwik zginął w katastrofie samochodowej, to się dość często zdarza. Lubił jeździć z nadmierną szybkością. Błoto... śnieg z deszczem nagle w pogodny od rana dzień. Fatalne nasze drogi! To wszystko jest takie proste. A jednak nawet śmierć matki nie zrobiła na nią takiego wrażenia, nie zraniła do tego stopnia jej ludzkich uczuć dumy, co śmierć męża.

„To pole... i ten kształt szary... ta plama nikła... to był on”.

Zaza cała dygocze fizycznie i ma ów widok ciągle przed oczyma.

Dziś jest trzeci dzień od śmierci Ludwika, za kilka godzin będzie pogrzeb. W mieszkaniu gwar, odgłos obcych głosów, pełno ludzi.

– Skąd ci krewni? – pyta siebie – czy oni istnieją tylko poto, by się zjawiać na pogrzebach i delektować rodzajem śmierci kuzyna?

Zaza cofnęła się od paru dni do sypialnego pokoju, tu przebywa cały czas, pozostawiając obcym, lub ledwo przez nią rozpoznanym postaciom resztę mieszkania. Gospodarowali w pokojach, słychać było głośne rozmowy, przesuwanie sprzętów, odgłosy szklanek drżących na tacach, bo w zmęczeniu przy krętaninie przed pogrzebem krewni i przyjaciele prosili często o szklankę wody i pili chciwie w nadziei, że ta woda zimna odświeży gardło wyschłe od nagłego strachu.

Jeśli z człowiekiem, mającym powodzenie nieprawdopodobne przez całe życie, zdarza się taka katastrofa, to można sobie wyobrazić – rozmyślali w popłochu krewni, ludzie skromni – co się im samym może przytrafić, też z dnia na dzień. Zgroza! Pojęcie przechodzi.

– Proszę o szklankę wody – mówił pan Jóźwiak przybyły aż z Białegostoku, który dowiedział się niewiadomo od kogo ale natychmiast – o wypadku i spacerował po mieszkaniu od rana. Wyszedł po papierosy, do fryzjera, i znów chodził z kąta w kąt, czekając na pogrzeb, i nie mógł sobie poradzić z nawałem wrażeń wywołanych nagłą śmiercią Białkowskiego.

– Przepraszam pana – zwrócił się do nieznajomego, który wzbudził jego zaufanie.

Tamten drgnął, bo pan Jóźwiak miał głos tubalny i zagrzmiał mu wprost nad uchem.

– Słucham pana. O co panu chodzi?

– No, bo to wszystko dobrze, ale kto będzie regulował należności kuzyna Białkowskiego? On był mi winien pieniądze.

Nieznajomy wzruszył ramionami z doskonałą obojętnością.

– Mnie tam zapłacą dziś jeszcze – mruknął.

– Coo?

Pan Jóźwiak otworzył szeroko oczy.

– Jestem urzędnikiem z zakładu: przyszedłem dojrzeć pogrzebu.

– Czy aby będą regulować – odezwał się jakiś głos cicho, lecz z naciskiem.

– I kiedy, co?

– A poco on pożyczał, bójcie się Boga, przecież to był bogacz w całem tego słowa znaczeniu.

– Mecenas Knot daje wszelkie gwarancje.

– Tylko, żeby nie sknocił.

– Daj pan pokój – Zaza usłyszała głos rejenta Jackiewicza i wydał jej się uspokajającym, rodzinnym głosem – czy Białkowski, nieboszczyk kogo zarwał? O co się pan obawia? I to odrazu, jeszcze przed pochowaniem ciała...

Kuzyn z Białegostoku odpowiedział coś, czego Zaza nie dosłyszała, ale ona ma poczucie, że w całem mieszkaniu unosi się – niewidzialna – aura przeszłości Ludwika, tajemnic jego, nigdy niewyjawianych, i grozi drugą katastrofą i nowem poniżeniem; że życie jej rozsadza i dom jej naszła siła nieznana, nietylko niszcząca, ale ohydna. I, że dopiero teraz – choć Ludwik umarł w sposób niby nic nieznaczący, przypadkowy – ona rozumie w zupełności, jasno i świadomie, czem było ich wspólne życie, ich małżeństwo. Zarazem cała pewność, spokój, trwałość i komfort związany z bogactwem Białkowskiego i Zazy używaniem tego bogactwa – rozsypuje się w proch, staje się nędzą. A jednocześnie grozi – i to czemś strasznem, ledwo przeczuwanem a dającem Zazie poczucie strachu dławiącego, trudnego do zniesienia, nieopanowanego. Z przerażeniem widzi nagle przypadkowość we wszystkiem, co stanowi jej życie i czem może jeszcze w przyszłości rozporządzać.

Jeśli z człowieka tętniącego wolą życia, biegnącego nieustannie do radości, zostaje tylko „to”, – z drżeniem powtarza sobie Zaza – to jakie znaczenie mogą mieć pragnienia, plany, upodobania jej własne? Żadnego znaczenia! A w takim razie co z nią będzie?

Zaza nie pomyślała ani razu o sekretarzu, który ją kochał. Poprostu, od chwili gdy zobaczyła martwe ciało męża w polu, zapomniała o istnieniu tego człowieka, jutrzejszego kochanka. Nie zastanawiała się też nad Ludwikiem, kochającym życie i wyrwanym nagle z jego kręgu. Zaza myśli o sobie i od trzech dni drży z zimna.

– Żeby już ksiądz przyszedł – mówi, patrząc na zegarek. – Żeby to już był koniec. Nie mogę! nie mogę!...

Zaciska obie ręce, drobne, tyle razy podziwiane przez mężczyzn. Ręce kobiety, która znaczy zawsze tak wiele...

Widziała dziś pana Pietrzaka, przyszedł zapytać Zazę, czy nie ma jakich szczególnych poleceń co do pogrzebu, i miał wyraz przerażenia w oczach. Ukrywał to, ale Zaza dobrze wiedziała, że to nie był żal czy smutek, tylko strach. „Zupełnie jakby to on zamordował Ludwika! Czego on się tak boi? Coś okropnego”.

W Ludwiku przecież nie było nic niezwykłego, był naturalny, zwyczajny, przeciętny człowiek – a śmierć jego; dom pełen ludzi niewiadomo skąd się zjawiających bez jednego odruchu żalu czy współczucia; ten rwetes; echa rozmów dochodzące wciąż do Zazy (gdyż nikt się teraz nie krępował) – wszystko to jest dla niej pełne niewymownej grozy i ohydy.

Pani Jackiewiczowa weszła po raz dwudziesty chyba od rana do pokoju Zazy.

Była głodna spowodu nadmiaru wzruszenia.

– Możebyś co zjadła? – zapytała.

– O, nie – tylko kiedy to już będzie, moja ciociu?

W głosie Zazy drżała bolesna niecierpliwość.

– No, zaraz, zaraz. O dwunastej eksportacja. Teraz będą trumnę zamykali – pójdziesz tam oczywiście?

I westchnęła.

Zaza nie odpowiedziała nic i słyszała z drugiego pokoju:

– Proszę pana, zrobić taki majątek z niczego, to trzeba było mieć nielada głowę.

– I to uczciwie, w tem jest rzecz. Uczciwie!

– No, tego to pan nie wie.

– Płacze? płacze przy trumnie? O, to mi się nie podoba. Bywają z tego paskudne sprawy!

Głos zniżył się i Zaza nie usłyszała nic więcej, ale serce jej zabiło.

Pani Jackiewiczowa siadła, wstała, znów siadła i powiedziawszy:

– Zaraz wrócę – wyszła.

Nie minęło parę minut, gdy przyszła i była bardzo zmieszana.

– Zazo, jakaś osoba chce ciebie koniecznie widzieć.

– Nikogo nie przyjmuję.

– Ale trzeba, trzeba – pani Jackiewiczowa ścisnęła gorączkowo rękę Zazy – ona... prawie że się awanturuje... nie można...

Coś we wzroku ciotki sprawiło, że Zaza zgodziła się nadspodziewanie łatwo.

– Niech wejdzie. Dobrze.

– Czy... mam zostać?

Odruchem Zazy było – prosić o pomoc i – o opiekę. Bała się. Mieć choćby świadka tej niespodziewanej rozmowy. Kobieta jakaś? Ah, przy trumnie zmarłych kobieciarzy zjawiają się nieraz tajemnicze kobiety i jękiem swym wydzierają zmarłemu jego długoletnią tajemnicę, odwracają uwagę rodziny od trosk o duszę a kierują natrętnie do nałogowych spraw martwego już ciała.

Zaza wzdrygnęła się i wzrok jej padł właśnie na wchodzącą. Była to typowa, zaniedbana i wynędzniała piękność proletarjacka warszawska. Ubrana w sposób świadczący prawie o ubóstwie, ale spokojna i jakby fizycznie świadoma swej rasowej polskości.

Na widok Zazy twarz jej pokrył rumieniec.

– Musiałam przyjść... Pani jest w ciężkiej żałobie, ale mnie chodzi o...

– Kto pani jest? – zapytała Zaza. – Ja pani nie znam.

I wiedziała już, że bała się właśnie tego, co nadchodzi.

– Ja? – wahanie, wstyd i zarazem czysta duma pokazały się na drżących ustach młodej kobiety. – Ja jestem jego żona, jego żona – powtórzyła z przeciągłym jękiem.

Zaza struchlała.

– Nie – wymówiła twardo – ja jestem jego ślubna żona. Dlaczego pani mnie chce oszukać?

Kobieta załamała ręce, gnąc się cała, jakby od nadmiaru krzywdy.

– W kościele był nasz ślub! Jeszcze nie był bogaty... Miał lat dziewiętnaście, potem porzucił. Jeszcze miał sklepik na Wspólnej. Obiecywał wrócić, czasem coś dał. Wiedział, że mogę go do sądu podać. Moja krzywda... i papiery bodaj fałszywe... bo jak on mógł... drugi raz w kościele? drugi raz w kościele!

Zaza słuchała z twarzą doniepoznania zmienioną. Wytarła chusteczką czoło pokryte momentalnie kroplami potu i dwukrotnie powtórzyła:

– Cicho, na Boga, ciszej.

Kobieta mimowoli skinęła głową na znak zgody i przełknąwszy łzy ciągnęła:

– Tyle lat! czasem już nie wiedziałam, gdzie go szukać. Ach, jak ten człowiek potrafił się kryć! Ile on już mieszkań miał w Warszawie! Ale zawsze myślałam: o dzieciach nie zapomni.., bodaj o tem...

Zaza powtórzyła:

– O dzieciach? Jezus Marja!

Oto stoi przed nią prawdziwa, ślubna żona Ludwika Białkowskiego. Ślub Zazy był nieważny. Oszukał ją. Żył w przestępstwie, które jej groziło hańbą. Pieniądze wydawane przez nią, całe bogactwo należało się nie Zazie, tylko jego dzieciom. Miał dzieci! Ile ich miał? w jakim są wieku?

I znamię ojcostwa, jedno z najgłębszych znamion na świecie, pokazało Zazie – na mgnienie – Ludwika w świetle powagi, której nie widziała w nim nigdy. Niemniej przeto życiowo klęska, jaka ją wraz ze zjawieniem się nieznanej kobiety spotyka, jest druzgocąca. Ale nie jest ohydna.

Strach minął. Już jej nie grozi tajemnica – przynajmniej wszystko wie jasno.

I nagle Zaza doznaje pierwszej chwili uspokojenia od śmierci Białkowskiego. Przechyla głowę wtył, opiera ją o poręcz fotela i przymyka oczy, widząc przed sobą coś sprzed wielu lat. Mieszkając na ulicy Hożej z matką, była pewnego razu w lombardzie, gdzie pani Barska odbierała klejnot rodzinny Barskich, zastawiony pierwszy raz spowodu choroby Zazy w dzieciństwie. Przy Zazie stał wówczas wychudły robotnik i też wykupywał swój zastaw. Była to ślubna obrączka i Zaza doskonale pamięta, że gdy ją wziął w rękę – ręka ta zadrżała, wsunął na palec szybko a potem spojrzał z dumą i radością, ukradkiem, na czekających w kolejce. Cóż to było za spojrzenie! „Ah – pomyślała sobie wówczas piętnastoletnia Zaza – duma ze ślubnej obrączki na twarzy wynędzniałej. Czy ja kiedy zaznam tej dumy?".

I oto niedbale nosiła potem zbyt luźną obrączkę, co zawsze martwiło panią Barską. A okazuje się dziś, że nie miała do niej prawa. To prawo posiada jedynie stojąca przed nią matka jego dzieci.

I Zaza, lekceważąca tak wiele, zdolna do pogardy, pełna żywiołowej dumy nie lekceważy sobie w najmniejszym stopniu ani tej kobiety, ani tej nowiny. Nie dlatego, żeby pragnęła bronić swej pozycji życiowej i, że boi się skandalu publicznego oraz piętna ośmieszenia na sobie. Nie – tylko dlatego, że się wzruszyła niespodziewanie i to jej dało ulgę, za którą chce okazać wdzięczność... Wzruszyła – sama nie wie, czem. Może tem, że jednak w Ludwiku było kiedyś coś lepszego i ona tego nie znała? Założył skromne ognisko rodzinne, wziął żonę, którą chyba kochał, bo przecie mu pieniędzy nie wniosła... I dziś ona płacze, po tylu latach, jakby go jeszcze kochała. Miłość! więc bywa czasem prosta miłość?

– Wszystko zrobię – szepnęła – wszystko...

Mówić było jednak trudno. Każde słowo upokarza głęboko, znów pokazuje pustkę zupełną. Tylko już nic nie grozi. Ta kobieta cierpi – to widać, ale nie chce Zazie szkodzić.

– Dziś jeszcze nic nie wiem, co on posiadał – wymówiła, wzdrygając się na określenie „on” o zmarłym, – ale majątek jego, jeśli go ma... będzie... dla dzieci...

– Ja nie chcę wiele – Jezu! ale troje dzieci... w biedzie. Toć przecie obiecywał i kochał te dzieci.

„Kochał. To dobrze, że kochał! Może był choćby przez czas krótki dobrym ojcem, nie to, co mój ojciec! Co za los! muszę przyznać Ludwikowi jakąś wyższość nad moim ojcem, choć trudno w to uwierzyć. Ale jak on to wszystko załatwił, jak on się nie bał? Ufał jej – widać musiała być dobra kobieta”.

Spojrzała w oczy przybyłej.

– Teraz...

– Tak, pójdę, pójdę. A pani wie? – zalała się łzami – to był mój... jeden jedyny... ja nigdy innego nie chciałam. Jeszcze go chyba kocham! Jak wyczytałam o tej śmierci, to nim krzywdę dzieci wspomniałam, to mi serce się ścisnęło, żeby go aby zobaczyć: czy zakrwawiony? jaki też jest? nie z ciekawości... nie...

Kończyła szeptem, bo ją też kosztowało każde słowo.

Zaza zapytała gorączkowo o adres, spoglądając na drzwi, za któremi wzmagał się gwar głosów.

– W kościele? – powtórzyła jeszcze w zdumieniu – ślub w kościele?

– Tak, tak, i mnie świadkowie namawiali...

Dreszcz wstrząsnął Zazą. „Może Pietrzak wie o tem, że – ona jest nieprawą żoną! że była inna, pierwsza? Cóż, dziś to jest takie częste. Ale nie w kościele”.

I Zaza, nieznająca moralnych zasad, niezastanawiająca się nigdy nad niemi – czuje jakby namacalnie przerażenie matki, któreby ją ogarnęło na wiadomość o przeszłości Ludwika. I coś ze zgrozy matki, z jej czystego spojrzenia na zło i dobro przenika Zazę mimowoli i znów ją wzrusza. A jednocześnie sam widok tej kobiety z każdą minutą staje się trudniejszy do zniesienia.

– Zazo! – powiedział ktoś z drugiego pokoju i Zaza rzuciła wokoło rozpaczliwe spojrzenie, jak osoba, niemogąca już znikąd znaleźć ratunku.

Drzwi otwarto szeroko, weszło wiele osób, i kobieta z ludu wyszła cicho, niepostrzeżenie. Obie spojrzały jeszcze sobie prosto w oczy i poczuły zimną, mocną ufność.

Pan Jackiewicz mówił, biorąc Zazę pod rękę i często mrugając oczyma:

– Będą zamykali trumnę. Chodźmy.

Szła z nim odurzona, bezmyślna. Zamieniła przed chwilą tylko kilka słów, a zdaje jej się, jakby walczyła długo (nie wie, o co?) w najwyższem natężeniu. Słania się prawie. Widzi nieposkromioną ciekawość w oczach ludzi. Jest już tłok. Głównie w oczach kobiet jest natarczywa ciekawość.

Stanąwszy w otwartych szeroko drzwiach pokoju żałobnego, zatrzymała się i odetchnęła głęboko.

– Zaraz – szepnęła – zaraz.

– Słabo ci? – zaniepokoiła się ciotka – możliwe, naturalnie...

I zaczęła płakać.

– Nie – nic mi nie jest.

Zbliżyła się do trumny i z nagłem uderzeniem serca – patrzy:

Zmarszczki, które poprzecinało na młodej jeszcze twarzy Ludwika długie a niewybredne używanie – znikły. Była to gładka, zmieniona, trochę spuchnięta twarz spokojnie śpiącego człowieka. Nie wyrażała ani cierpienia, ani szczególnej pogody.

– Miał dzieci – mówi sobie w duchu Zaza, jakby to była najciekawsza rzecz, jaką można o nim powiedzieć. – Może pomyślał o nich w ostatniej chwili?

Tu Zaza pochyliła się trochę nad twarzą zmarłego i mówi mu bez słów, pierwszy raz przyjaźnie:

– Nie bój się. Ja ich nie skrzywdzę. Mnie strasznie skrzywdzono.

XXVIII

Wyprawa

Ciotka Jackiewiczowa siedziała naprzeciwko bladej Zazy w stołowym pokoju u Białkowskich. Była godzina jedenasta rano. Od tygodnia, to jest od dnia katastrofy, ciotka sprowadziła się tutaj, a Zaza, patrząc na nią, doznawała pewnego uspokojenia. Była ciotce nawet wdzięczna za obecność, choć nie potrafiła tego wyrazić. Pani Jackiewiczowa siłą rzeczy stawała się teraz jedyną opiekunką młodziutkiej wdowy. Stefan Barski po ostatniej rozmowie z Ludwikiem nie pokazał się więcej w Warszawie, i jasne było dla rodziny, że nie może zajmować się niczem, pogrążony w swej ruinie. A z panią Jackiewiczową nastąpiło to, co często się zdarza w podobnem położeniu: znalazła w sobie odruchy uczuć nieporównanie szlachetniejsze od żywionych przedtem wobec bogatej siostrzenicy, która nie okazywała ciotce dotąd żadnej sympatji.

Poprostu, pod wpływem śmierci – w odstępie miesiąca czasu – matki i męża Zazy, wydało się cioci Geni, że Zazie grozi nadal coś tak strasznego..., że jej samej – bodaj że nic nie grozi... Jakby istniał jakiś podział nieszczęść tego rodzaju, że gdy jednego powala, to drugiego tem samem obdarza...

I ciotka była wzruszona. Z tego powodu na śmierć Ludwika nie spojrzała, jak patrzy przeciętnie jeden człowiek na śmierć drugiego, to jest jako na przebłysk grożącego jemu samemu niebezpieczeństwa. Przejęta była tem, że Zaza w jej pojęciu została skrzywdzona ponad miarę i ponad wszelkie zrozumienie, i ciotka nie mogła się wobec tego uspokoić. A ten niepokój uszlachetniał ją w miły sposób i znów powiększał jej wzruszenie.

– Wiesz, dzieciątko, – rzekła teraz, wytarłszy nos mocno, bo miała oczy pełne łez i czuła katar – że my powinnyśmy gdzieś wyjechać. Wiosna idzie. Dokądbyś tak chciała pojechać? Powiedz.

Zaza milczała dłuższą chwilę, patrząc przez okno na chwiejące się jesiony w ogrodzie naprzeciwko.

– Drzewa jeszcze czarne – powiedziała głuchym głosem, nie myśląc nic.

– E, to ci się tak stąd wydaje. W kwietniu drzewa już są bardzo ładne, lada dzień się zazielenią.

– A gdzieby można pojechać o tej porze? – Zazy głos zdradzał obojętność.

Ciotkę ukłuło coś w serce. Trzydzieści dwa lata mieszka w Warszawie z coraz mocniej duszącą ją pętlą miejskiej ciasnoty. Ojciec sprzedał majątek, umarł, stosunki wiejskie kurczyły się z roku na rok, od wojny światowej nie było ich wcale. Nie jeździła już na wieś. Tęskniła – a nie potrafiła inaczej tęsknić jak w gniewie i w pogardzie. Dokuczała mężowi, który nie pojmował jej rozdrażnienia. Ach, ile razy roiła sobie przez te lata, „gdzieby można pojechać”, i – nie jeździła nigdzie.

– Może do Zakopanego – rzekła nieśmiało, gdyż nie była tam dawno i nie wiedziała, jaką zastaną pogodę.

– Dobrze – zgodziła się niespodziewanie Zaza – jedźmy.

Ciotkę rozrzewniła łatwość, z jaką Zaza przyjmowała jej ofiarę.

– Ciociu – Zaza złożyła obie ręce, a panią Jackiewiczową uderzyła chudość i wyraz zdręczenia tych małych rąk – o jedno tylko poproszę. Ciocia się zajmie wszystkiem, dobrze?

– Tak, tak, bądź spokojna.

I z ciężkiem westchnieniem podnosi wzrok na ciotkę. Z wyglądu skromna, trochę śmieszna i zawsze pełna próżności postać wydaje jej się miła, nawet interesująca. Nos jej błyszczący posiada jakąś przychylność dla spraw świata, zasobne ręce nie wyrzekają się niczego, obfita postać jest dobrze odżywiona – wszystko razem jest dziwnie uspokajające, życiowe, budzące oddźwięk potrzeb bieżących. Odrywa wyobraźnię od śmiertelnego widoku grobu i trumny.

– Kochana ciocia – szepnęła Zaza i nie wiedziała, skąd jej się to wymówiło pierwszy raz w życiu.

Ciotka uśmiechnęła się.

– Mój Boże – rzekła nieokreślonym tonem – a ja lubię pieniądze i jestem rachunkowa! Wszystko będzie dobrze. Pojedziemy od dziś za tydzień.

– Dopiero?

Zazie czas dłużył się i choć nie przyznawała tego – bała się obecnie swego mieszkania.

– To i tak jest prędko! Mam wiele rzeczy do załatwienia. Ty też musisz mieć kilka czarnych tualet, nie pojedziesz przecież do Zakopanego w tej jednej żałobnej sukience, co? – powiedziała pani Jackiewiczowa z powagą.

Zaza zastanowiła się dość trzeźwo.

– Pewno. Rzeczywiście... Mam tylko dwie wełniane czarne suknie. Ale ja nie będę po sklepach jeździła.

– Nie potrzeba, z każdą rzeczą przyjdą do ciebie – nie bez chełpliwości za Zazę mówiła ciocia Genia.

– Nawet telefonować nie będę.

– Ja zatelefonuję. Wszystko ci przyniosą, zmierzą, zrobią naczas. A jakie ty masz futro poza tem lekkiem z szynszylami?

– Czarnego nie mam nic więcej –

— Hm, jakby tobie było ślicznie w rysiach. Cóż, możebyś sobie kupiła dachę?

– Czarna dacha jest obrzydliwa. Zresztą, ciocia mówi, że idzie wiosna.

Tu Zaza uśmiechnęła się blado.

– Wiosna, wiosna – mruknęła ciotka, cała pochłonięta myślą o podróży – ale tam w górach dmucha.

I pomyślała o własnej garderobie, po raz drugi w czasie rozmowy odczuwając czynioną dla Zazy ofiarę.

– A potem – powiedziała Zaza – zaraz zmienię mieszkanie.

Pani Jackiewiczowa, która uważała życie w mieście za nieustanną walkę z urojonemi czy rzeczywistemi przeszkodami – zdrętwiała. Oczywiście Zaza zechce wrócić na Bagatelę. Wielki Boże! Pierwsze dobre mieszkanie od 32 lat i trzeba się go wyrzec. Cóż ona zawiniła w tym splocie nieszczęść Zazy, że musi płacić dotkliwie?

Zobaczyła dalsze swe życie w czarnym kolorze, – jak je widziała już tyle razy, i wszystko odrazu przypisała miastu.

– Ale chyba nie myślisz zamieszkać zagranicą? – zapytała, szukając bezwiednie ratunku.

– Zagranicą? Nie, skądże, lubię Warszawę –

I Zaza podniosła ku oknu wzrok dziecka, szukający gdzieś niedaleko pani Barskiej, choć w sercu nie czuła nic.

– Więc pocóż zmieniać mieszkanie? Czy może być w Warszawie milsza ulica od tej, na której mieszkasz?

Ciotka wymówiła to łagodnym głosem, obawiając się jednocześnie, że Bagatela może się bardziej podobać...

– Tu nie zostanę – odpowiedziała stanowczo Zaza, a ciotka, nie chcąc przedłużać niepewności, wyrzekła z godnością:

– To wróć na Bagatelę. My się usuniemy, jeśli nie zechcesz zamieszkać z nami.

– Na Bagatelę? – z jakąś tęsknotą w głosie wymówiła Zaza. – Skądże? Nigdy!

I zacisnęła obje ręce, milcząc długo.

Pani Jackiewiczowa dopiero teraz rozrzewniła się w sposób doskonały nad sieroctwem Zazy...

„To coś, okropnego – rozmyśla – wyraźnie unika wspomnień a wygląda na półżywą! Co z nią będzie? Tańczyć w żałobie też nie będzie mogła, ostatecznie toby ją rozerwało. Co my będziemy robić w tem Zakopanem?”.

I patrzała przed siebie zatroskana, a Zaza, widząc jej zadumę, wstała i wychodząc z pokoju mówiła:

– Moja ciociu, tydzień, to już najdalszy termin, który cioci daję. Dziś jaki mamy dzień?

– Wtorek. Tydzień temu...

Zaza syknęła, przerywając:

– Nie! Wyjedziemy wcześniej, w przyszły poniedziałek. Jeśli ciocia ma jeszcze coś do załatwienia, to proszę nie zwlekać.

Ciotka zerwała się nadspodziewanie sprężyście.

– Oczywiście! Pewno! A to dopiero! – odparła. – W niedzielę nic się nie załatwi. No, najpierw twoje sprawy.

Potem przez godzinę słychać było jej głos przy telefonie. Podniecenie naturalne przed daleką podróżą sprawiło, że do szewca mówiła o potrzebie płaszcza dla Zazy, a krawcowej o niepokoju głębokim w związku z aurą kwietniową w Zakopanem.

Po paru telefonach pani Jackiewiczowa zrozumiała, że wszystko jest proste i łatwe, gdy się ma pieniądze – nie trzeba było wymagać, prosić, żądać, desperować – wszystko będzie naczas dla pani Białkowskiej.

Zaza przeszła do sypialnego pokoju i tam znów siadła ciężko i pozostała dłuższy czas bezczynnie.

„Jak to dobrze, że myśmy nie mieli wspólnej sypialni – pomyślała – musi być przykry widok tego drugiego łóżka pustego. Pusto... Pusto... boję się! Boję się od pierwszej chwili, gdy zobaczyłam ten dziwny kształt tam w polu. To był on – Zaza jeszcze dygocze cała na to wspomnienie. – Ah! I ten strach odebrał mi jedyny ratunek mego życia.  Sekretarz! Nie mówiliśmy nic potem – nic, ale wiem, że go straciłam.

Tu siłą powstrzymywała bieg myśli, jakby słowo: „straciłam” było ponad jej siły i budziło jeszcze echa inne, dawne i rozpaczliwe.

– Stra-ci-łam – powtórzyła powoli – ależ skąd? Dlaczegoby tak miało być... Zresztą co mnie wszystko obchodzi? Wszystko jest takie zamglone.  Ratunek! Poco mi ratunek? Chciałabym się wyspać – tego bardzo pragnę. Źle sypiam, to jedno mi naprawdę dokucza.

I zamknęła oczy, przytulając głowę do poręczy fotela...

W tym samym dniu Zaza poszła do „tej kobiety”. Z największym wstrętem i wysiłkiem, upokorzona do głębi. Musiała jednak iść – w obawie przed niewiadomem. Wyszedłszy z domu, już myślała, że ją śledzą, że ktoś napewno patrzy na nią i zrobi z tej niespodzianej wyprawy użytek, przerażający dla niej i hańbiący ją. Szła piechotą przez cały czas na odległy, ubogi kraniec miasta. Nawet szoferowi taksówki nie chciała powierzyć adresu, będącego dla niej źródłem jątrzących myśli i czarnych obaw.

Gdy szła zmęczona i blada do domu wskazanego przez nieznajomą w dzień pogrzebu Ludwika, chwiała się prawie. Pierwsze instynktowne wrażenie podziwu i jakby współczucia nad powagą ojcowskiej tajemnicy Ludwika minęło. Miała znów dla zmarłego, jak miewała dla żywego męża, pogardę, a do tego dołączała się paląca krzywda i wstręt fizyczny tak dotkliwy, że pierwszy raz poniżał ją we własnych oczach. Ona, ona była – drugą! Tamta robotnica była pierwsza, i jej zwiędła, ale jeszcze wyraźna uroda nosiła ślady dumy. „Żona Ludwika!”. Jego ślubna żona!

A czem jest Zaza? Wielki Boże! można było być od biedy żoną Ludwika – tak ją wielbił spoczątku – Zaza pamięta to! Ale nie być nawet żoną jego i nosić nazwisko bezprawnie i drżeć o to, by inna nie odebrała jej tego, co sama uważała skądinąd za nędzę: mianowicie prawa do związku z Białkowskim – to było straszliwe, druzgoczące upokorzenie.

Jednocześnie Zaza też widzi, że nie jest tak wyzbyta przesądów, jak jej się dotąd zdawało. Określenia używane przez nią z całą swobodą i humorem, dotyczące współczesnych małżeństw, ich praw i bezprawia teraz stają się dla Zazy pustym dźwiękiem, a obchodzi ją wyłącznie sprawa własna i jej ostra drażliwość. Daremnie stara się przekonać siebie, że to wszystko nie ma znaczenia, że dziś ludzie porzucają się i wiążą bez prawa i prawo ich wcale nie ściga; że zna trzykrotne mężatki i nie widziała, by im ktokolwiek uchybił w towarzystwie, owszem, widziała je otoczone pochlebstwem, jeśli z jakichkolwiek życiowych względów zasługiwały nato...

Miała wokoło wiele przykładów, mogących ją uspokoić, a nie znajdowała w sobie nic, prócz najgłębszego przerażenia wobec faktu, że nie ona, lecz inna była prawą żoną Ludwika Białkowskiego. Czy był to tylko lęk o skandal, albo liczenie się z opinją w związku z człowiekiem, którego nazwisko nosiła? Nie, napewno nie. Z opinją nie liczyła się nigdy i całe jej cierpienie nad swym losem w dzieciństwie wyrażało się w dumie i niezależności wewnętrznej. Więc co powoduje nią teraz? Dlaczego jest w popłochu, po prostu w popłochu? – Zaza pyta o to sama siebie – i nie wie.

A to, że nie wie, ona, która zawsze oddychała przeświadczeniem, że wszystko wie i rozumie, drażni ją i osacza nową tajemnicą.

Szła nieznanemi ulicami, z oczyma spuszczonemi, gotowa krzyknąć nagle ze strachu na myśl, że ją zobaczy ktoś znajomy. Ale nie waha się, musi iść i dojdzie. Rozmówi się z „tą kobietą”, a potem wyjedzie. Wyjazd też wydaje jej się przykry i niepotrzebny, nawet czemś niekreślonem grożący – ale – wyjedzie.

„Żeby mama wiedziała – wzruszyła się – żeby mama wiedziała, co się stało!”.

Na myśl o zgrozie, jakąby okazała matka, Zaza czuła swe własne przerażenie bardziej zrozumiałe i mniej niespodziane, pomimo że ono odpowiadało raczej naturze pani Barskiej, jej poglądom, niż naturze i przekonaniom samej Zazy.

„Czyżby mama zdołała mi wpoić coś, o czem sama nie wiem? Czyżbym ja się po prostu bała całej tej historji za – mamę?”.

„Kto wie. Nie wiem nic. W każdym razie ledwo żyję. Przyszło na mnie coś najgorszego. Nie czuję już dumy, bez której życie wydaje mi się pozbawione uroku i prawie sensu. My obie – ta kobieta z ludu i ja – związałyśmy swe życie z tym człowiekiem!".

I choć znała dobrze Białkowskiego i nie miała żadnych złudzeń co do jego wartości, dopiero teraz, gdy ją oszukał, skrzywdził, naraził na nieobliczalne następstwa swego podwójnego życia – wydał jej się naprawdę przestępcą. Poczucie zupełnego rozbicia życia i pustki ostatecznej wiązało się z jątrzącą pewnością, że nigdy więcej nie okaże mu swej pogardy czy mściwości – bo go już niema! I wiązało się z czemś gorszem znacznie dla niej: z bezwiednym podziwem dla jego ojcostwa, z zaskoczeniem, nawet z pewnem poufnem zażenowaniem, ogarniającem ją wobec faktu, że inna kobieta stworzyła mu rodzinę, gdy ona nigdy nie chciała dać mu tej rodziny!

Uczucia szarpiące Zazę, idącą wolnym krokiem na sam koniec ulicy Wspólnej – były złożone: jedne świadome i mściwe, inne instynktowne i raczej smutne, a wszystkie upokarzające ją jakiemś najgłębszem kobiecem upokorzeniem, kiedyś już w czemś nieuchwytnem w podobny sposób zaznanem. Mianowicie wówczas, gdy zerwał z nią narzeczony, gdy ją porzucił Zbigniew Bobrowski.

Zazie, zbliżającej się do domu, w którym mieszkała „ta kobieta”, zrobiło się gorąco, choć chmury zasnuwały niebo i wiał przykry, ostry wiatr. Spuściła woalkę na twarz, mruknąwszy do siebie:

„Tylko tego mi brakowało w mojem życiu”.

I zapukała mocno do stróża. Czekała dłuższą chwilę, podczas której słyszała głośne bicie własnego serca.

– A pani do kogo? – usłyszała nieufnym tonem zadane pytanie stróża, oglądającego ją od stóp do głów. Widział doświadczonem okiem, że pomimo żałoby strojna postać nie odpowiada ubogiej dzielnicy i tylko coś niezwykłego może ją tu sprowadzać.

Zazie nie mogło przejść przez usta nazwisko.

– Taka tu mieszka... uboga kobieta z trojgiem dzieci – tak?

– Wdowa?

Zaza przełknęła ślinę.

– Nie wiem – powiedziała pogardliwie wbrew woli – może i wdowa. Ma troje dzieci...

– O jej! dzieciów to u nas nie brak. Sama biedota w kamienicy, to wiadomo.

– A nie będzie to Białkowa? – usłużnie krzyknęła z dalszej izby jakaś kobieta, aż Zaza zdrętwiała.

Stróż patrzał i nieufność jego wzrosła, co znów Zazie, pomimo wszystko, dodało sił.

– Którędy? – zapytała nieokreślenie i jeśli kiedy w życiu odczuła potrzebę modlitwy, to właśnie w tej chwili. „Boże – mówiła w duchu – Boże!” z żywiołową rozpaczą, która jest na granicy pokory, będącej już czystą modlitwą.

– Proszę – rzekła kobieta łagodnym głosem – ja pokażę. Może pani chce jej pomóc? co? Przydałoby się! to jest nieszczęśliwa kobieta.

– Pomogę – bez tchu szepnęła Zaza.

– To dobrze. I jak to nieraz Pan Bóg ześle pomoc, kiedy się człowiek najmniej spodziwa! Ona to już wogóle często płacze, ale temi dniami to żal było patrzeć. Dzieci i ona to tylko jeden płacz. O, te drzwi. Białkowa! dobra nowina! Otwórzcie! Białkowa!

I zaraz dyskretnie z cichym uśmiechem odeszła, ale się raz i drugi obejrzała na Zazę.

„Dobra nowina!”.  Zaza stoi przed zamkniętemi drzwiami i ma wrażenie, że się dusi. Tętna jej biją głośno, w uszach szum i suchość w gardle prawie bolesna. Co ona powie? co zastanie tutaj? nic nie wie. Puka cicho po raz drugi.

Wreszcie drzwi otwarto i na progu stanęła ta sama spokojna, więdnąca postać ładnej robotnicy, która przyszła do Zazy w dzień pogrzebu Ludwika.

– Białkowa? – wyszedł z ust Zazy zdumiony szept, i zacisnęła usta, nie mogąc mówić nic więcej.

– A, no – cicho również odpowiedziała tamta – a jakby to pani wyglądała, żeby nie zmienione nazwisko?! On sobie wszystko umyślił i mówił, że wróci. Ale nie wrócił!

Odrazu czerwone jej oczy napełniły się łzami i mówiła odtąd, płacząc stale, spokojnie i obficie niekończącemi się łzami. Najpierw rzekła:

– Niech pani siądzie.

A widząc śmiertelną bladość na twarzy Zazy, powtórzyła:

– Niech pani siądzie. Pani zmęczona. Ja sie nie dziwie...

I potrząsnęła głową z ciężką, kamienną rozpaczą.

– Ja sie nie dziwie.

Zaza rzuciła wzrokiem dookoła, widząc z ulgą, że izba jest pusta.

Pierwszy raz odetchnęła głębiej.

– Dzieci, jak to dzieci, na podwórzu. A starszy w szkole.

Westchnęła.

– Dziesięć lat! Ojca tak dobrze, jakby nie znał. A czasem to mi brał te fotografie i przypatrywał sie i mówił: tato a tato.

Zaza z drżeniem patrzyła na ruchy rąk kobiety, która ze ściany zdejmowała obrazek i wycierała go fartuchem z kurzu, nim podała Zazie do zobaczenia.

– Pani zobaczy – rzekła cicho – ten sam...

I Zaza musiała spojrzeć. Widzi twarze ludzi pracy, wymuszoną pozę ślicznej dziewczyny, ubranej w suknię ślubną i długi welon...

A potem – Ludwik! Ludwik, patrzący na pannę młodą z wyrazem nieznanym Zazie: z twarzą jasną, spokojną, młodą twarzą szczęśliwego mężczyzny.

Na mgnienie Zazę ogarnia rodzaj łagodnego współczucia czy podziwu. Więc on był taki? Więc ta twarz poorana zmarszczkami była kiedyś inna? Więc możnaby nim nie pogardzać, gdyby się go takiego znało? Więc człowiek nie odrazu jest nikczemny – i może on kiedyś był trochę lepszy?

Ale przelotne to uczucie szybko mija i napełnia Zazę jeszcze większą zgrozą. Ten człowiek młody, z czystym uśmiechem w dzień ślubu zwrócony do kobiety, porzucił ją (nawet w myślach Zaza nie nazywała jej „żoną” Ludwika!), którą kochał, i dzieci, troje dzieci!

„Ba – duma Zaza w poniżeniu, ale zawsze czujna na realną stronę życia i jej kontrolę – ojciec mój też porzucił matkę przed mojem urodzeniem. Tylko, że ją zabezpieczył. Ah – wzdryga się – wszystko jedno. Jeszcze mi nową krzywdę robi ten człowiek, bo mi się pokazuje po śmierci w czemś podobny do mojego ojca! Do mojego ojca!”.

A ojca jednak Zaza widziała w myśli pomimo wszystko na jakiejś wyżynie. Zachwytu, jaki w niej wzbudzał fakt pojawienia się ojca w egzystencji dorosłej już panny – nie zapomina. Nazwisko! – nawet to lekceważone przez nią nazwisko było używane przez nią bezprawnie, i Zaza nie wie, czem jest: Barską – może wróci do panieńskiego nazwiska? – czy Białkową? o nędzo, o wstydzie!

Zaciska usta, odkłada opanowanym ruchem fotografję, której każdy szczegół widzi w dalszym ciągu przed sobą wszędzie, gdzie wzrok jej pada, i słucha mówiącej wciąż kobiety.

– Gdyby nie był taki bogacz; ale się mówiło sobie: niepodobna, żeby nie wrócił, przecie na wszystko ma! Dlaczegoby nas porzucił? A tu mijał rok po roku, przysłał coś, zaleciał, ale...

Głos robotnicy stał się twardy, dobitny, choć niestracił nic ze swej spokojnej godności:

– Ale odkąd pani – to już wogóle znać nas i chciał.

– O! Boże! – jęknęła Zaza – ja... ja –

– Nie! pani to nie winna. Czy to pani co wiedziała? O! Jezu! widać... pani jest osoba... ja nic nie mogę przeciw pani. Ja też go kochałam, jego można było kochać!

– Ah – Zaza doznała męczarni – kobieta dotknęła ją najboleśniej. Nie, właśnie, że Zaza nigdy nie czuła, by jego można było kochać, i – oddała mu siebie. Tego nie przeboli, to ją pali wstydem i łamie jej całe życie. Próżność w powodzeniu – mówi sobie – ma swoją siłę, swój urok. „Jakże ja się rozkoszowałam zbytkiem, każdą większą możliwością materjalną!”.  Ale próżność czy pycha w klęsce, w upadku, w poniżeniu, w tem – słowem – co stało się z życiem Zazy w pojęciu jej samej – to ośmieszanie się. Być śmieszną – tego jednego Zaza nie może pojąć w stosunku do siebie, a to grozi obecnie. Tak się jej przynajmniej w tej chwili wydaje.

Zaza odchyla trochę głowę i patrząc mocnym wzrokiem na stojącą przed nią robotnicę, rozumie, że trzeba nareszcie coś powiedzieć.

Lecz nie może. Głosu nie zdoła wydobyć ze ściśniętej krtani, słychać tylko rodzaj zduszonego jęku.

A nieznajoma kobieta wciąż mówi. Znać nawet jakieś niezdrowe ożywienie, pomimo twarzy zalanej łzami... Nareszcie opowiada o tem, co było przedmiotem nieustannej myśli od wielu lat, a nie mogło być zwierzone nikomu.

– Pani nie jest letko, to widać, ale – mnie! On był już z innego stanu, to ja pojmuje, Boże kochany! jak jemu o panią chodziło, to ja jedna powiem. Że niby księżniczka... i żebym darowała, a on dzieci nigdy nie zapomni. A później coraz rzadziej... że się boi... że nie może... a potem i rok minął i nie zapytał. Przez jakiegoś tam przysłał pieniędzy, czasem aż za dużo, to płakałam gorzej, niż gdybym była w nędzy. Miał na wszystko! ale nas nie chciał. Pani nie wie, co to za bolenie.

Zaza nie wie? Zaza doskonale wie. I w odruchu współczucia czy solidarności kobiecej – bolesnej jak żadna inna solidarność – Zaza odzyskuje głos.

– A jak to mogło.., jak to się dało ukryć... mnie pojąć trudno. Czy...

Cień uśmiechu pokazał się na smutnej twarzy Białkowej. W oczach widać było wahanie.

„Co ona powie – błysnęło w myśli Zazy – czy ja się dowiem czegoś gorszego? Czy może tkwić w tej tajemnicy jeszcze inna? To jest prawdziwe piekło”.

– Nie wydałam go – powiedziała wreszcie kobieta zbolałym głosem – nie zdradziłam nikomu... Ale mi dojadła ta sromota gorzej od biedy! A jak umarł, to mnie zdjął strach o dzieci. Zawsze, póki żył, człowiek się czegoś spodziewał. Ciągle się czegoś spodziewał! A teraz jest – koniec.

W prostej rozpaczy była taka siła i taka zarazem posępność, że Zaza, wrażliwa nerwowo, wzdrygnęła się pierwszy raz z żalu nad swoją rywalką.

– Pieniądze jego – wymówiła łatwiej, niż myślała, że zdoła to wyrazić – wszystkie będą należały do jego dzieci. Jestem w żałobie –

Kobieta łagodnie skinęła głową.

– Nie – żachnęła się Zaza – nie o to chodzi. Jestem w świeżej żałobie po matce. Miałam bardzo dobrą matkę.

Tu Zaza wzruszyła się tak, że musiała zamilknąć. Ogarnęła ją tęsknota za atmosferą matki, za jej spokojem żarliwej katoliczki, w którym nie było tajemnic. Cały skromny poziom życia pani Barskiej wydał się wprost niedosięgalny, upragniony – dla niej, uwikłanej w sromotne życie Białkowskiego.

Odetchnęła głęboko i drżącemi ustami ciągnęła:

– Trudno mi teraz się tem zająć. Ale na pamięć mej matki obiecuję – że wszystko będzie oddane.

I na myśl, że przynajmniej materjalną część widomej wspólności ze zmarłym odrzuci w zupełności, uczuła ulgę.

– Wszystko – powtórzyła z siłą – proszę być spokojną. Teraz wyjeżdżam na parę tygodni. Potem zasięgnę rady najlepszego adwokata. Jeślibym mogła wrócić do swego nazwiska, a paniby zależało na dojściu do swego... jeśli prawo...

Plątała się. Niepodobieństwem było wyrazić kilku słowami to wszystko, co może już wkrótce jej grozić.

– Nie, – przerwała Białkowa poważnie i ze spokojem – tak przynajmniej nosze jego nazwisko... to jedno mi zostało..., Ja już dochodzić niczego nie bede. Miał moją obietnice. Nie wydam go.

„Prawda. To moje nazwisko jest fałszywe, to mnie oszukał, a nie ją”.

I ten przywilej oczywisty – choć otoczony tajemnicą – wynędzniałej, bladej robotnicy stał się dla Zazy ostatnim wyrazem własnej klęski.

Wstała i, stojąc, niepewnie rozgląda się po ubogiem mieszkaniu.

– Czyście tu razem mieszkali? – pyta bezwiednie.

– O! nie – tęsknie odparła kobieta – tutaj, to już ja zawsze sama. Tu nawet ani razu nie był.

Zazę uderzyła dobroć tego głosu, w którym dźwięczała miłość. „Miał szczęście – pomyślała – trafić na taką kobietę! Ze mnąby było inaczej. Dziwna kobieta. Skąd ona bierze siłę na ten spokój? Dlaczego ona nie chce walczyć o swe prawo i mścić się za swą krzywdę?”. Oh, Zazie ciąży to, że nie ma na kim się mścić, że ma wokoło siebie zupełną pustkę.

Usłyszała znów głos mówiący:

– A, że tak niespodziewanie skończył, czy to nie jest nieszczęście? Spać nie moge, taki koniec!  po takiem życiu! O Jezu!

Zacisnęła kurczowo obie splecione ręce, a Zaza zrozumiała, że ta kobieta boi się o duszę Ludwika i myśli o karze Boskiej. Przed oczyma odrazu stanęła jej matka. Wiele to razy ona po nagłej śmierci męża mówiła ze skupioną twarzą:

– Trzeba dać na mszę świętą za ojca.

I Zaza wbrew sobie, z musu, powtarza bezdźwięcznie:

– Na mszę świętą...

Tu, zawstydzona własnemi słowami, przerywa odrazu i wstaje, kierując się ku drzwiom.

Białkowa połyka łzy, mówiąc:

– To – pewnie. Ale żył w grzechu i ja mu dałam tak żyć! Dla mnie już niema pocieszenia.

Zaza milczy, szuka z wysiłkiem czegoś w torebce, znów blednie, jak zbladła wchodząc do izby, i wreszcie powiada nieśmiałym głosem:

– To – tymczasem... Wrócę – tylko odpocznę trochę i wrócę. Proszę wziąć. To nie jest moje, to jest wasze!

Powiedziawszy tak, odnajduje w sobie ową dumę, bez której życie traci w jej oczach sens. Dumę, towarzyszkę dzieciństwa na Hożej, wydziedziczenia i tego, co było najgorsze: miłości zranionej. Wielkiej miłości dla Zbigniewa Bobrowskiego, który ją opuścił.

A pomyślawszy o nim, czuje pewne niespodziewane ciepło. „Dziwaczne uczucie – dziś nas nic nie łączy, ale on jest, żyje. Jest mi lepiej z tą świadomością. Był kiedyś taki opiekuńczy! Coś z tego uczucia wraca dziś do mnie i to jest jedyna rzecz, którą mogę wspomnieć prawie spokojnie. Opiekun! – a ja jestem sama, straszliwie sama przez całe życie”.

Otwierała drzwi, z powagą skinąwszy głową pozostającej kobiecie, i zobaczyła sąsiadkę, nadchodziła z jasnym uśmiechem.

– Pani już idzie? – zwróciła się skromnie do Zazy – tędy, tędy.

Potem Zaza jeszcze usłyszała:

– Pani Białkowa! a co... dobra nowina!

Nazajutrz Zaza dostała list od sekretarza, i wydał się jej ów list najdziwniejszem zdarzeniem własnego życia. Od pierwszej chwili, tam w polu, widząc bladą, prawie groźną twarz cudzoziemca, zrozumiała, że go traci, choć wrażenie to było niczem nieuzasadnione. Wszak została nagle wdową, i wszystko, co dotychczas budzić mogło rozterki w związku z jego miłością – stało się odrazu proste i łatwe. A jednak, bojąc się w ów straszny wieczór ponad wszystko widoku trupa; chwytając drżącą ręką ramię sekretarza i błagając go, by jej pozwolił jechać natychmiast osobno – czuła w głębi, że tem samem odrywa się od niego w sposób prawie tak bezwzględny i nagi, w jaki śmierć oderwała Ludwika od życia. Że poprostu stało się coś, co ma dwa ostrza, jakieś nieszczęście obosieczne, którego jedna strona zgniotła Ludwika, a druga dmucha jak w słomę w całe dotychczasowe życie Zazy. I rozwiewa wszystko – nie zostało nic! Niema zupełnie nic. Puste pole, na którem został po zmarłym człowieku ślad krwi, pomieszanej z błotem. Zaza nieustannie ma w oczach to pole i nie wzruszając się, tkwi przy niem, jak przy czemś nowem, co ją obowiązuje...

List nie zdziwił jej wcale swą treścią, tylko tem, że ona tę treść przeczuła. To właśnie uznała za rzecz niezwykłą i pamiętną. Nie miewała przeczuć, tym razem przewidziała coś, co było napozór nieprawdopodobne, a jednak stało się. Było to dla niej zagadkowe i zastanawiające.

„Czy ja się bałam tam w tem polu dlatego, że sądzone mi było tego człowieka utracić, czy też tracę go dlatego, że on zobaczył mój lęk? Nie dowiem się i – wszystko jedno! Gdybym chciała, byłby jutro u moich nóg, ale nie – nie chcę”.

„Miłości moja – pisał po francusku – piszę wreszcie i to mi przynosi ulgę. Nie miałem Cię nigdy w ramionach, a dygoczę na myśl, że jesteś  m o j ą. Tajemnica jakaś niepojęta każe mi stanąć teraz zdaleka od Ciebie. Nie znalem nakazów, nie czułem nigdy przeznaczenia w mem życiu, dlatego jestem do głębi tą zagadką wzruszony. Gdym stał tam, na tym wichrze, w ohydnem polu, coś kazało mi nagle, nieodwołalnie, pożegnać Ciebie. Ciebie, którą całą moją duszą i żarem ciała witałem zaledwie odniedawna, jak się wita samo szczęście. Nie wiem, co to jest, nie znajduję słów, któremi mógłbym wołać Cię, a mam w oczach i w sercu, jak głaz, jakieś kamienne pożegnanie. O, gwiazdo! (to słowo napisane było we własnym języku cudzoziemca i działało tkliwie, jak muzyka), co za przeznaczenie i co za tajemnica straszliwa jest w Tobie? Kocham Cię, jesteś moją. Ale widzę Cię samą, odległą i jakby nieosięgalną. O, gwiazdo – powtarzam z rozpaczą – co to znaczy? Jestem twój, najgłębiej Ci oddany i – teraz widzieć Cię nie mogę. Nie chcę.

Czy to jest jeszcze owo dzieło śmierci nagłej, napiętnowanej straszliwem poniżeniem – tego – człowieka? Czy czujesz coś podobnego Ty także?”.

Tu Zaza przerwała czytanie i szepnęła spokojnie:

– Tak.

Potem jakiś czas nie kończyła czytania listu, zapatrzona w przestrzeń, obojętna, ale dokładnie zdawała sobie sprawę z szczerej skargi, zawartej w słowach sekretarza.

„...Więc Ciebie żegnam, życie moje. Patrzyliśmy razem w oczy śmierci. Jej dzieło jest druzgoczące – Ty bałaś się, ja czułem bunt i zgrozę. Co się stało z twoją miłością w owej chwili? Pytam sam siebie i drżę. Żyję prawdą – w wielkiem słońcu mojego kraju widzi się jasno i odróżnia. Nienawidzę jałmużny. Nie kochasz mnie chyba, i Bóg świadkiem, jak trudno było mi to zrozumieć i wyznać, toteż dopiero kończąc list, mówię o tem z wysiłkiem. Jeśli myśl moja, namiętnie krążąca wokoło Ciebie, jeśli moje pragnienie i tęsknota obudzą w tobie to, dla czego gotów jestem umrzeć – to mi to powiedz. Czekam. Twój na zawsze”.

I podpis. Imię i nazwisko brzmiące dźwięcznie, z dalekiego kraju. Zaza powtarza sobie kilkakrotnie to imię i nazwisko, i nie czuje, nie słyszy nic prócz miłego dźwięku.

– Rodzaj poety – mówi sobie wreszcie, nie bez uznania – i odgadł. Widocznie nie kochałam go. Nie pragnę jego obecności, nie ożywia mnie myśl o nim!

Zaza widzi siebie wciąż samą, na owem polu. Już na pogrzebie matki postać sekretarza wydała jej się zbyt światowa i zbyt świetna. Co on ma wspólnego z tem wszystkiem, co Zazę dziś otacza? Z żałobą, z śmiercią, z opuszczeniem i z pustką? Poprostu z pustką, w której ona tkwi? Próżność, duma, nawet rozkoszna pycha kobiety, budzącej od pierwszych dni młodości gwałtowne upodobania męskie – wszystko, z czego snuło się jej codzienne życie w zbytku, wydawało jej się teraz niemniej godne przejęcia, może nawet bardziej upragnione, jako jedynie zdolne do odwrócenia jej wzroku od zjawy śmierci – ale kruche. Kruche i niepewne, może zdradzieckie jak owa stukonna maszyna? Boże! Takie cudo, na które zawsze patrzała w zachwycie – siedlisko pokus i – nagła trumna, poprostu strzaskana buda drewniana, a potem trup. Tem jest dziś dla niej zbytkowna limuzyna. Nawet ten wytrawny szofer, człowiek pewny, spokojny, niezawodny, jak on drżał, zmalał, jaki był złamany i nic nieznaczący przy swej wielkiej maszynie!

„Tak – myśli Zaza z pewnem ożywieniem, wynikającem z koniecznego dla jej natury zdawania sobie sprawy z każdej sytuacji – to wszystko trzeba ostrożnie przełknąć, albo – się zadusić...”.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Gdy ciocia Jackiewiczowa oznajmiła mężowi, że wyjedzie na cały miesiąc z Zazą do Zakopanego – ten podniósł blade oczy znad okularów i powiedział:

– Do Zakopanego? W kwietniu? Lepiej na księżyc.

– W jakim sensie – wycedziła żona – mówisz podobne rzeczy?

– No, bo przecież to nie ma sensu. Nikt w kwietniu nie jeździ do Zakopanego, co do tego niema dwóch zdań.

Pani Jackiewiczowa mrugnęła niepewnie, bo uczuła pierwszy raz od lat rodzaj szacunku dla męża. Nareszcie wiedział coś napewno i mówił tonem tak stanowczym, jakgdyby pochodził z rodziny obywatelskiej...

– Dobrze – ustąpiła szybko – ale co robić w takim razie? Dokąd ją wieźć? Sam pomysł wyjazdu był mój...

I nie miała już spokoju aż do samego dnia, w którym obie panie znalazły się w wagonie.

W przedziale było chłodno. Pora wypadła dżdżysta, Zaza, usiadłszy w kącie, otuliła nogi pledem i odrazu przymknęła oczy, gdy pociąg jeszcze stał. Ciotka szukała lepszego przedziału, bo należała do tych osób, które uważają przyległy przedział lepszy od zajmowanego przez siebie...

– Damski, tam jest przedział damski –– mówiła z korytarza do Zazy.

– Ale ja palę – odpowiedziała sennie Zaza.

Po chwili do przedziału wszedł niemłody, chudy pan i odrazu siadając zaczął się badawczo przyglądać Zazie. Przyzwyczajona do tego obrzuciła niedbałem spojrzeniem jego postać, nie widząc w niej najmniejszego szczegółu wartego zatrzymania wzroku. I zamknęła znów oczy.

– Aptekarz – pomyślała bezwiednie, bo odczuła woń jakichś specyfików.

Jechali we troje przez kilka godzin w zupełnem milczeniu.

Właśnie gdy ciotka, nie mogąc już wytrzymać, chciała wszcząć rozmowę z Zazą, ta wychyliła twarz ukrytą w kącie przedziału, i szepnęła:

– Tak mi słabo...

– Boże! – zerwała się pani Jackiewiczowa – co takiego? Zazo...

I rozglądała się wokoło przestraszona.        

Wówczas chudy pan wstał, wyprostował się szybko jak człowiek, który świeżo nałożył nowe ubranie, i rzekł:       

– Zaraz, zaraz, może to nic takiego. Zobaczymy. De facto niema się czem alarmować.

I wziął Zazę za puls. Potem spojrzał na nią bystro raz i drugi i twarz mu znieruchomiała. 

– Pan jest doktorem?

– De facto duże wyczerpanie – mówił jakby do siebie i nie odpowiadając ciotce, zwinnym ruchem sięgnął do leżącej na półce walizki i otworzył ją cicho i sprawnie.       

– Ma pani łyżeczkę? – zapytał, zwracając się do pani Jackiewiczowej.

– Łyżeczkę? Nie mam łyżeczki – odpowiedziała takim głosem, jakby to decydowało o życiu Zazy.

– Głupstwo, de facto można wziąć lekarstwo i bez łyżeczki. 

Zaza powtórzyła:   

– Uf, jak mi słabo. 

– Niech pani ją położy – rzekł doktór – tak, o, tak, zupełnie płasko. Zaraz minie.   

Nalał pewną ręką kilka kropel do szklaneczki, podsuniętej mu przez panią Jackiewiczową, i przysunął do ust Zazy, a drugą ręką podtrzymał jej słabą głowę ruchem troskliwym i miękkim. 

Zobaczył kropelki potu na górnej wardze młodziutkiej twarzy i powiedział:

– Nic to. Nic. Biedactwo. Takie osłabienie serca w tym wieku. Najwyżej dwadzieścia lat, co?

Zaza, której lekarstwo wydało się błogie – spojrzała z sympatją na doktora. Po jakimś czasie szepnęła.

– Gdybyżto! Młodość jest już poza mną.

– Nie może być! – uśmiechnął się chudy mężczyzna – ale skąd takie wyczerpanie? Tańczyła pani za dużo? Sporty? Co? De facto w tym wieku nie powinno serce –

Wziął ją znów za puls i skończył rozpogodzony:

– No, będzie dobrze. To palenie, to palenie dzisiejszych kobiet jest zabójcze.

Pokiwał głową i zamyślił się, a po chwili usłyszał głos Zazy już mocniejszy:

– Tak. Tańczyłam zbyt wiele.

– No, właśnie. A teraz cicho. Cichutko. Jesteśmy tu przy pani. Proszę nic nie mówić.

– Pan doktór jedzie daleko? – pytała pani Jackiewiczowa.

– Do samego Krakowa.

– A ja dokąd mam jechać? –– zapytała Zaza z ufnością, żartobliwie.

– Pani? Hm. Możemy się nad tem zastanowić.

I zaczął cichym głosem rozmowę z panią Jackiewiczową. Dowiedział się, że miały jechać do Zakopanego, na co machnął ręką ruchem bardziej lekceważącym od ruchu pana Jackiewicza – co ciotkę uraziło.

– Więc dokąd jechać, dokąd?

– Jest w świeżej żałobie?

– Tak, ledwo dwa tygodnie temu... Mąż…straszny wypadek... musiał pan czytać...

Tu Zaza poruszyła się i ciotka urwała w pół zdania.

– Cóż, niech panie się zatrzymają w Krakowie. Kwiecień tu jest miękki. Trochę zwiedzania, teatr. A w maju można do Krynicy. To będzie miało sens.

– Kiedy moja siostrzenica się uparła, że skoro mowa była o Zakopanem, to musi być Zakopane.

– To byłby rzeczywiście starczy upór, de facto. Skądże! Zakopane by jej zaszkodziło, za wysoko na takie roztrzęsione serce. Pani słyszy? – zwrócił się do Zazy.

– Słyszę.

– I cóż pani na to?

– Nie jadę już do Zakopanego. Wracam. Jadę spowrotem do domu. Coś mnie ciągnie do Warszawy. Od pierwszej chwili, gdy wsiadłam do pociągu. Jakby podróż, na którą miałam ochotę, była już poza mną.

– Dobrze. Proszę leżeć cicho.

I zrobił znak pani Jackiewiczowej, by wyszła na korytarz. Stanęli tam, zwracając co chwila wzrok na leżącą nieruchomo Zazę.

– Dobrze – mówiła podrażniona pani Jackiewiczowa – dobrze, dobrze. Zatrzymamy się w Krakowie. Byłam tam, jako panna, wprost ze wsi, z ojcem. A pan doktór jest skąd?

– Z Bochni.

– Co? – zawołała była ziemianka ze zdumieniem – z Bochni?

– Dlaczego się pani dziwi? – uśmiechnął się obcy człowiek.

– Przepraszam pana. Sama nie wiem... Pan z Bochni?

I podniosła na niego okrągłe oczy z odcieniem zawodu.

– Z Bochni – powtórzył – de facto to nie ma najmniejszego znaczenia... tu, czy tam...

Pani Jackiewiczowa miałaby mu wiele do powiedzenia na temat tego, że się myli. Ale wspomniała, jak uczynnie i delikatnie poratował Zazę – więc zamilkła. Myślała, że to jakiś znakomity profesor z Wiednia. Tak jakoś na to wyglądał. A on jest „de facto” z Bochni.