XIII

Rozterki

Po powrocie z Różanki Zaza, może pierwszy raz w życiu, nie była zdecydowana, jak postąpić co do kupna majątku i co powiedzieć Ludwikowi, zanim zapadnie ostateczne postanowienie.

Z jednej strony nurtowała ją żywiołowa chę zdobycia Różanki na własność. Zbigniew Bobrowski od kilku lat już nie mieszkał w Romanowie sąsiadującym z Różanką, przeniósł się do drugiego odziedziczonego majątku w zupełnie innych stronach. Zresztą żadna myśl z nim związana nie wchodziła tu w grę, bo Zaza wogóle o nim nigdy od wielu lat nie myślała. Tak sobie postanowiła w pewną straszną noc majową i przez długie miesiące nie by zdolna tego wykonać, ale wreszcie przyjęła za prawidło.

– Ja nie jestem podobna do mamy. Jak nie chcę o czem myśleć, to nie myślę – powiedziała sobie kiedyś Zaza i mówiła prawdę. Otóż stwierdzała teraz, że gorączkowo pragnie Różanki, lecz widok, jaki tam zastała – ochłodził znacznie jej zapał. I to wywoływało rozterkę.

Pani Anna dała do zrozumienia, że nie mają się gdzie podziać (kiedyś przy działach w jej rodzinie spodziewają się zdobyć jakiś dach nad głową) i że, nawet sprzedawszy Różankę, musieliby przez rok zostać w części tego domu.

– Dom jest duży – powiedziała przytem spokojnie, wpatrując się w Zazę swemi mądremi oczyma, jakby chciała wyjaśnić coś, na co słów nie potrzeba.

„Tak, dom jest duży – pomyślała Zaza – gdy jest własny! Ale zawsze będzie w nim ciasno, kiedy się dzieli dach z innymi, bo ta ciasnota to nic innego, jak tylko to nieznośne wspólne życie”. Otóż to. Trudno stryjowi, rodzonemu bratu ojca, i jegożonie powiedzieć, żeby się wynosili, dlatego że Zaza z mężem chce dla nich dwojga mieć czternastopokojowy dom! A gdyby zostać z nimi? A choć byłaby to sprawa tylko letnich miesięcy, nawet to wydawało się Zazie nietyle krępujące, ile niewygodne. I było jeszcze coś innego. Ludwik jest pod urokiem pani Anny, Zaza wie, jak on potrafi tracić głowę, szczególnie gdy go chwyci nastrój wiosenny, w tamtym ogrodzie pełnym bzów...

Zaza uśmiecha się.

„Mnie to nic nie przeszkadza – nawet mnie bawi, ale mogą wyniknąć jakieś historje ze stryjem Stefanem, a tegobym nie chciała. Stryj jest poprostu warjacko zakochany w Annie! Sama nie wiem, co robić...”.

I Zaza rozżala się, czuje krzywdę, jak zawsze wtedy, gdy zachcianki jej i pragnienia nie mogą być w łatwy sposób realizowane.

„To jest komedja! Mieć pieniądze na kupno majątku, móc tem kupnem wyrządzić dobrodziejstwo krewnym i – nie móc się zdecydować”.

Właściwie, po obejrzeniu Różanki Zaza szybko doszła do przekonania zgodnego z twierdzeniem Ludwika: to jest safandulstwo, doprowadzić do ruiny ten wielki, kwitnący majątek.

Nic to, że nie znała się na gospodarstwie wiejskiem, że nie wiedziała, co za ciosy niespodziewane przyszły w ostatnich latach w postaci spadku wartości ziemiopłodów i związanej z tem klęski nieproporcjonalnego zadłużenia. Dla niej, jak dla wielu ludzi pozornie trzeźwych, a w gruncie rzeczy tylko nastrojowych – człowiek, który przegrał, był zawsz godzien lekceważenia.

Tem bardziej nie chciałaby nawet na krótki czas mieć stryjostwa pod jednym dachem, bo przez te kilka godzin spędzonych na wsi czuje, że odeszła od nich chyba raz na zawsze.

Nigdy nie żyła z nimi blisko, zawsze widziała ich zacofanie i niemożliwe dla niej, powolne tempo życia, ale jednak otaczała ich w jej pojęciu lekka – bo lekka – ale jakaś... aureola. Dziś to minęło to bez śladu. Mogłaby zapomnieć, że to jest jej rodzina: cechy ich charakteru, natury ich, które doprowadziły do upadku, były obce Zazie i nie budziły w niej najmniejszego współczucia.

– Ludwiku – rzekła pewnego dnia, gdy już była ubrana w koronkową czarną suknię i mieli zaraz jechać na proszoną kolację – wiesz co? Zaczynam się wahać co do Różanki.

– Masz tobie! A miałaś na to taką ochotę. Przecież ja to dla ciebie robię.

– Czy aby nie dla Anny?

Ludwik zaśmiał się.

– Pani Anna w najlepszym razie dostanie pieniądze, a ty zdobywasz dom na wsi, do którego  masz nieprzepartą słabość.

– Miałam. Nie przeczę. Ale dziś nie mam.

Ludwik słucha w podziwie. Zawsze było w Zazie coś nieoczekiwanego, i nawet gdy drażniła go czy gniewała – to jednak wiązała go coraz bardziej z sobą. Pewność jej sądu i pewność siebie, jaskrawo określone gusta, wstręty czy upodobania – wszystko to jakby go urzekło. On sam był szczęściarzem i wiedział o tem. Ale nie mógł się z nią równać co do rozmachu i decyzji! Ilekroć w skomplikowanych swoich interesach poradził jej się pod wpływem uroku, jaki wywierała na nim silna wola Zazy – zawsze wychodził na tem dobrze. Toteż, choć krytykował ją głośno, rozmawiając z nią, bo takim był gatunek ich stosunku, że nie pojmowali życia bez humoru a w niczem nie widzieli go więcej niż w drwiącym czy uszczypliwym dialogu – jednak liczył się z jej zdaniem.

– Macie! – powtórzył – coś nowego!

Zaza podeszła do wielkiego lustra i z namaszczeniem przyglądała się brwiom, rzęsom i ustom, na których moda kazała utrwalać ślad sztuki, a zacierać starannie ślad natury.

– Tak, widzisz, to może być jeden wielki kłopot z tem wszystkiem.

– Kłopot! To ulubione słowo ziemiańskie. Właśnie o to chodzi, żeby „mieć kłopoty” i podniósł ramiona wgórę, udając okazałą postawę szlachcica.

– Nie żartuj. Co my zrobimy ze stryjostwem, gdy kupimy Różankę? Proszę ciebie!

– Jakto, co my zrobimy? Oni z sobą zrobią, co zechcą.

– Tak, ale Anna mi mówiła, że muszą jeszcze z rok zostać w domu. To mi przyjemność, takie współżycie z zrujnowanymi krewnymi! Nie do pomyślenia, co?

Ludwik zobaczył się w myśli na wsi, w pachnący wieczór wiosenny, w ogrodzie. Gdzieś zboku okno skromnie oświetlone – okno pokoju pani Anny Barskiej. Jej uroda wciśnięta w biedę – a jednak kwitnąca! Spojrzenie pieszczotliwe, jakiem wita konie, psy, koty, a którem nigdy jego nie dotknęła! Ach, żeby ją zdobyć... Przechodzi go dreszcz. Pod dachem własnego domu, przy jego pieniądzach – nie, fe! Nie trzeba nawet myślą kalać widoku tej wspaniałej kobiety. Lecz Ludwik czuje ciepło w sercu, jakiś męski zapał na samą myśl, że zamieszka blisko pani Anny, że spojrzy na jej ręce blade, pozbawione wszelkiej chciwości. Że jej wyrazi wzrokiem coś, co będzie musiała wiedzieć – i zachować w tajemnicy. Bo kobieta jej typu nie zdradzi nigdy nikomu, że budzi zachwyt i tęsknotę. Choć doskonale wie, kiedy tę żądzę budzi... I to już będzie ich własna, wspólna tajemnica.

– Wiesz, ja nie widzę nic trudnego w tak dużym domu... wspólnie, na kilka miesięcy... Przecież to są bardzo kulturalni ludzie, o jakichś nieporozumieniach nie może być mowy.

Mówiąc to, jednocześnie wprost zląkł się, by jakaś niespodziewana przeszkoda nie stanęła między nim a Różanką. Rozpala go myśl o tem i zanic jej się nie wyrzeknie.

– Chodzi o wygodę. Ja chcę Różanki dla wygody, a w ten sposób nie będę jej miała.

– Będziesz miała! Możemy nawet o rok odłożyć zainstalowanie się w Różance i też będzie dobrze

– Rok! – Zaza uczuła niemiły ucisk piersi – rok to jest bardzo długo.

– Minie ci, jak chwila. Czy ci się dłużą te trzy lata od naszego ślubu?

– Nie.

– A widzisz.

– Nie dłużą mi się widocznie, bo... jakoś... jeszcze ciebie nie zdradziłam!

Ludwik spojrzał z upodobaniem na drobną twarz, odbijającą dziecinnie od jej słów.

– Wielkie to szczęście dla mnie – rzekł bez przejęcia.

– Nie, to jest demoralizacja. Musi być zawsze w małżeństwie prawo wzajemności. Ale chodźmy już, u Zaksów kolacja bywa punktualnie. Kto też tam dzisiaj będzie? Uf! z jaką ja przyjemnością zmienię partję bridgea – na podróż zagranicę. Tu jesteśmy wciąż ci sami, jestem znudzona.

Ale to nie była zupełna prawda. Raczej znaczyło, że pomimo jej wysiłków tkwią ciągle w tej samej sferze znajomych – a ona dawno chciała innego świata. Poznanie sekretarza, gorące względy tego człowieka, zwrócone ku Zazie, uwydatniły jej jaskrawo, że możnaby żyć w towarzystwie nieporównanie ciekawszem, niż koło ich znajomych. Uderzyło ją, że, jeśli ludzi z najwyższych sfer towarzyskich Warszawy spotykała na dancingach czy bywała niekiedy przez nich zapraszana – to przecież owe ciągłe bridge w gronie ich znajomych, oraz proszone kolacje odbywały się bez dyplomacji, bez nazwisk dobrze brzmiących – w jakiemś gronie jakby przypadkowem i wcale, pomimo bogactwa, nieświetnem. Przemysł, dowcip ciężki jak węgiel i jak żelazo, kartele... cła ochronne, polityka personalna – ministerjalne ukłony – oh, Zaza miała już tego dość! Dlaczego nie spotkała nigdy na bridgeʼu sekretarza, czy Ostałły, lub innych ludzi z ich świata? „Dlatego, że oni mają swoje towarzystwo, zamykają się we własnem środowisku i na „miasto” wyruszają przezornie... Im jest z sobą dobrze, a nam jest źle we własnym sosie i dlatego szukamy! Idziemy wszędzie, gdzie nas zaproszą, jak na jarmarku, od straganu do straganu”.

Zaza na myśl o tem wszystkiem uczuła gwałtowny gniew i chęć zrzucenia ślicznej czarnej sukni, która zbyt wielki zaszczyt robi razem z osobą Zazy – domowi państwa Zaksów. Chyba nie pójdzie wcale na dzisiejszy wieczór.

Ludwik zauważył zmieniony wyraz jej twarzy.

– Co to? Czy nie jesteś zadowolona z sukni? Wyglądasz prześlicznie, chodźmy.

– Nie jestem zadowolona – wybuchnęła – z tej manji kart. Postępujesz jak nałogowiec, wszystko ci jedno gdzie, co, jakie towarzystwo, aby grać. Poniża mnie ta niewybredność i nie mam zamiaru ułatwiać ci czegoś podobnego.

Ludwik spojrzał na nią wielkiemi oczyma.

– Mówisz o Zaksach? Bardzo eleganccy ludzie. O co ci chodzi? Nie gramy wysoko, nikogo się nie krzywdzi i około czwartej rano jesteśmy już w domu.

– Zaksowie, czy nie Zaksowie, co ja mam z nimi wspólnego? Poco ja mam się naginać do tego towarzystwa?

– Błyszczysz, jesteś otoczona. Lubisz to, nawet byś żyć bez tego nie potrafiła.

Dotknął ją. Tak, pokutuje ciągle za swą potrzebę ludzi i – pochlebstwa. Już kiedyś, bywając u Domżalskich, gdzie zachwycano się jej dowcipem, przebywała całe godziny w stołowym pokoju, w którym się piło... Pamięta dobrze obrus poplamiony i zostawione przez całe popołudnie otwarte butelki wina i wódki. Opałki od papierosów, rzucane wprost na podłogę gwałtownemi ruchami nietrzeźwych ludzi.

Tak, zżymała się na ten brud – ale trwała w nim. A kiedy pojechała pierwszy raz do Różanki i zobaczyła ów biały pokój stołowy, to uderzyła ją dziwna jego powaga i wówczas zdumiała się, że mogła bywać i dobrze się bawić u państwa Domżalskich. Teraz – znów jest to samo, ale Ludwik tego nigdy nie zrozumie, on jest uszczęśliwiony, jak dziecko, z towarzystwa tych dyrektorów, prezesów, radców prawnych, znających kulisy największych przedsiębiorstw...

– Ah, – rzekła – dziś jeszcze pojadę, bo nie chcę w ostatniej chwili robić zawodu. Ale na przyszłość nie będę przyjmowała zaproszeń od byle kogo. Ty rób sobie, co chcesz, ale ja...

– Byle kogo! – przerwał Białkowski podniecony – co ty mówisz! Zaks ma ogromne stanowisko, duże wpływy. Żona jego to siostra jenerała Kozery. Co tobie się dzisiaj stało? Naprawdę, przesadzasz i to mnie dziwi, bo ty nie jesteś skłonna do przesady.

Stało się to, że nie wiedziała, co zrobić z Różanką, i niezupełnie wiedziała, co zrobić z sekretarzem... A wszelka rozterka była dla niej nowością i męczyła ją.

– Zaksowa! – drwiła – kupiła sobie dywan za pięć tysięcy złotych, a za tysiąc złotych kieliszków – i myśli, że już stworzyła salon.

– Nie, ona nie „m y ś l i”, tylko wie, że tak się tworzy salon – roześmiał się Ludwik, a Zaza, której każda złośliwość była przedmiotem wesołości odparła pojednana:

– Wie, że tak się tworzy „salon”! Tak, masz rację. Ale to tylko w pewnej sferze meble i sprzęty decydują o...

– O czem? Aha! nie wiesz, o czem.

– O wpływie. To jest paskudne.

– Pieniądz zawsze decyduje o wpływie.

– Nie, nie zawsze – dobitnie mówiła Zaza tonem pouczającym – a zresztą pieniądz, to jest jeszcze co innego.

Ludwik nadstawił ucha, bo chociaż za chwilę odeprze wywody Zazy jakimś dowcipem, pieniądz  jednak to jest jego warsztat, i miał słabość do wszelkich rozważań na ten temat.

– Pieniądz jest żywy, można z nim robić, co chce, działać nim...

– Tak – z pewnem rozmarzeniem w głosie rzekł Ludwik.

– Ale tylko idjoci mogą przypuszczać, że czegoś dokonają baccaratem, wystawionym u siebie, jak chorągiewką.

Ludwik poczuł się dotknięty. W tonie Zazy było coś osobistego, obrażającego. Co to jest? Każda kobieta podrażniona mści się na pierwszym lepszym objekcie za swą irytację. O tem Ludwik wiedział, ale czem jest Zaza podrażniona? Zresztą wszystko jedno, ona, gdy jest zagniewana, wygląda jeszcze dumniej. Skoro wejdzie do salonu Zaksów z tem ostrem spojrzeniem, to wszyscy pozazdroszczą mu żony. Wszyscy... I Ludwik doznał miłego uczucia, poczem z wdzięczności za to, sam starannie otulił jej nogi pledem, nim siadł do samochodu.

– A z Różanką – powiedział jeszcze, by ją dobrze usposobić, choć był pewny, że Różankę kupi, i nie zaniedbywał żadnych starań, z tem związanych, – zrobimy, jak zechcesz. Można kupić, można przerwać pertraktacje.

Zaza doznała odprężenia. Na myśl jej nawet nie przyszło, że w tej samej chwili w Różance mówi się gorączkowo o niespodziewanym ratunku, jeśli nie z biedy, to ze strasznych moralnych udręczeń, związanych z naciskiem wierzycieli i z ruiną majątku. Że już się żegnano boleśnie z dawnem życiem, z domem, który był ramą ze złota dla szczęścia dwojga ludzi.

W przedpokoju państwa Zaksów pachniały silnie perfumy i dochodził głośny gwar śmiechów i wykrzykiwań.

– Czy to ma sens tak krzyczeć? – mruknęła Zaza do męża, a służący, który przez kilkadziesiąt lat przedtem służył w pewnym cichym domu, uśmiechnął się pod wąsem z uznaniem.

Ludwik, przeciwnie, reagował na ten gwar jak na najmilszą muzykę.

– Bawią się – rzekł, zacierając ręce, – tak być powinno, bawią się!

I niecierpliwił się, bo Zaza długo ruchem niedbałym poprawiała włosy przed lustrem.

– No chodźże, chodź – powtarzał, przestępując z nogi na nogę, jak koń przed wyścigiem.

Witano się tu poufale, spotykano często i zawsze tylko na tle bridgeʼa. Znano nawylot wzajemnie swe natury, zdradzane przy kartach nawet przez graczy o spokojnej postawie... Mówiono bez żenady o przeoczeniach i błędach, popełnianych z uporu, tępoty czy bezmyślności. Dobór przy stolikach odbywał się bez ogródek. Wolano:

– Nie, pan dyrektor z nami, tam jest mocna partja.

– Niechno mecenas się nie boi o mnie, dam sobie radę.

– Wątpię, sądząc po wczorajszej rozgrywce: miał pan szlema w ręku, a nawet szlemik nie wyszedł. Zbyt często zapomina pan o tych lordach, co to chodzili bez butów, bo nie atutowali.

– Wie pan, wzmianka o butach przypomina mi pewnego szewca bridgeʼowego, co to często wychodzi spod drugiego króla i zapowiada bez atu z dwóch czwartych waletów.

– Nie może pan chyba o mnie tego powiedzieć.

– Właśnie, że pana miałem na myśli.

Zaza słucha i znów pragnie być daleko i odwraca się od tej kompanji. Nic jej nie zawinili, patrzą na nią z zachwytem, nawet od kart odwrócą na chwilę oczy przekrwione, by nacieszyć się jej widokiem. Ale to nic, to nic. Ona ma tego wszystkiego dość – widzi to nagle, jak nagle zawsze przychodzi zrozumienie prawdy. Chce uciec! Być daleko. Ale gdzie: zagranicą czy w Różance? Otóż to. Chyba zagranicą. – W Różance coś zaczyna ją niepokoić, matka też wróciła, jak z krzyża zdjęta. Może dać spokój? Tak, jedyna rzecz, która ją ciągnie teraz i roznamiętnia – to myśl o sekretarzu.

„Żeby pani Zaksowa, albo „ta” Pilarska wiedziały, co mnie czeka! To nie byle co. Sekretarz jest w Warszawie znany, a ja mam go u nóg”.

– Pani dziś jest zamyślona – powiedział, zbliżając się znaczącym krokiem jeden z dygnitarzy. Był łysy, ale twarz miał młodą.

– Tak, zamyśliłam się. Pan gra?

– Nie, zobaczywszy panią wchodzącą...

– Bardzo uprzejmie z pana strony. Pan niedawno wrócił z Paryża?

– Niestety, tam – tylko pracowałem. Na zabawę nie było czasu.

– A kiedy pan się żeni? – Zaza zatrzymała wzrok na świecącej łysinie.

– Gdy znajdę kobietę, podobną do pani – pochylił głowę, a później spojrzał na nią wymownie i swobodnie.

Zaza cofnęła się o pół kroku.

– Niemożliwość – rzekła – zupełna niemożliwość. Pan Koszarski roześmiał się szerokim, młodym śmiechem.

Zazie wydał się pierwszy raz sympatyczny. Przytem używał jakichś dobrych perfum – zapach wiśniowego drzewa, czy sandału?

– W tych dniach wyjeżdżam zagranicę. Czy w Paryżu było ciepło?

– Jak to zwykle w Paryżu. Wilgotno, ale wesoło od pierwszej chwili, gdy się wysiada z pociągu. W tem mieście jest coś niesłychanego.

– Tak, zatrzymam się w Paryżu dłużej – powiedziała Zaza, robiąc w myśli dokładny plan podróży.

– Pani jedzie sama?

– O, nie – zaprzeczyła takim tonem, że dyrektor, choć był z natury pewny siebie, nie śmiał dalej pytać.

A Zaza dopiero powiedziawszy to, uspokoiła się w zupełności, że naprawdę wyjeżdża zagranicę.

Ale sekretarz? Czy on zdoła rzucić wszystko? Poselstwo, obowiązki?

Napewno rzuci wszystko. I Zaza zwróciła się nieco weselsza do bardzo dla niej obecnie nudnego towarzystwa.

XIV

Dom stoi bokiem

Roztrząsania na temat zagranicy, czy Różanki, sprawiły, że Zaza postanowiła nagle wyjechać na parę dni do Marynki. Z oddalenia zobaczy w pełni korzyści czekających zmian. A zmiany te czuła każdym nerwem, szczególnie gdy wyspana budziła się rano nagle, bez krzty wspomnień sennych na powiekach czy w głowie. Myśl była ostra od chwili obudzenia, dokładna, ścisła, jak bywa czasem w nieszczęściu, lub gdy człowiek sposobi się do stworzenia sobie szczęścia czy jego pozoru.

„Ta zima jest niezwykła – rozmyślała Zaza od rana, leżąc jeszcze w łóżku w zamglony poranek – czuję jakąś powagę sytuacji, której nigdy nie czułam. No, nigdy – to nieprawda. Ale której nie znałam od wyjścia zamąż. Jestem obdarowana czemś – śmiech pomyśleć – co przewyższa moje aspiracje. Tak możnaby określić moje położenie. Tak, chyba tak jest. Sekretarz...  to jest prezent oszałamiający. Więc jednak moje ambicje nie są tak wielkie, jak myślałam... Poprostu podupadłam przy Ludwiku – coś okropnego”.

Zaza uśmiecha się.

– Niechby mi ktoś na Hożej postawił granice moim zamiarom… ho, ho...

Westchnęła.

Nie było granic. Ale, pomyślawszy to, wspomniała bezwiednie, że pewnego razu Zbigniew Bobrowski powiedział, gdy rozmawiano o miłości, że „ona nie ma granic” – i zaraz uczuła dotkliwe ukłucie w sercu. Jedno z tych ukłuć, na które najczujniejsza myśl, wytężona stale ku zapomnieniu przeszłości – nic nie mogła od pięciu lat poradzić.

W takich momentach Zaza kurczyła się w sobie, jak człowiek przed walką, malała w poczuciu samej siebie i bladła. Mijało to szybko, ale powtarzało się już od tylu lat! Zaza nie mogła pojąć, skąd te uderzenia się biorą, krótkie, gwałtowne uderzenia fizyczne wprost w serce.

Już minęło. Zaza odgarnia szczupłemi palcami włosy z czoła i dzwoni na śniadanie. Jest 10 rano, wszędzie cicho – błoga jest ta ulica, Aleja Róż. Jeśli Zaza pamięta żywo cośkolwiek z przeszłości – to hałas. Z nienawiścią wspomina hałas i charkot żydowski na wąskiej, ubogiej ulicy. Ma wrażenie, że on był gorszy dla niej od wszystkich innych wyrzeczeń w młodości; rzadko przebłyskująca w jej naturze wdzięczność, jaką czuje teraz wobec ciszy, otaczającej ją zewsząd, i wrażliwość na spokój czy hałas – jest wynikiem niezapomnianych dla nerwów udręczeń, jakie sprawiała Zazie ulica Hoża, głośna i pełna złorzeczeń, czy turkotu.

Służąca wniosła śniadanie.

Zaza lubiła śniadanie ranne w łóżku, podane na wielkiej tacy, różnokolorowe dzbanuszki, cenną filiżankę, połysk srebra i cieniutkiego płótna serwetek. Pijąc kawę, rzucała często wzrok wbok i naprzeciw, by widzieć w lustrach swe odbicie. Codzień widziała się trochę inną, niż ta, jaką myślała zobaczyć, i to ją bawiło. Zmiana. „Czy może być coś rozkoszniejszego, niż ciągła zmiana? – rozważa Zaza, smarując masłem i marmeladą ciepłe grzanki. – Może ja dlatego tak lubię wszystko, co się dzieje... wszystko jest ciągle nowe i zmienione, nawet twarz moja, gdy się obudzę, nigdy nie jest ta sama. Więc jadę do Marynki. Bardzo jestem ciekawa, jak u nich na wsi wygląda”.

Zaza, olśniona kiedyś widokiem Różanki Barskich, myśli z zazdrosną ciekawością o innym dworze – czy będzie ładniejszy? Czy potrafi ją uradować tak, jak uradował kiedyś dom rodzinny w Różance?

Tu, niewiadomo skąd, pomyślała o matce. A możeby ją zabrać z sobą na tę wycieczkę? Taka jest rozstrojona, możeby jej to przyjemność sprawiło?

Niedługo potem, właśnie gdy Zaza się ubierała, nadeszła pani Barska. Rozmawiały przez drzwi, bo zarówno matka jak córka ubierały się zawsze przy drzwiach zamkniętych, nawet w ciasnem mieszkaniu na Hożej, cóż dopiero teraz. Była to jedna z instynktownych u obu form zachowania dyskrecji. Wiedziały o sobie wiele – ach, zbyt wiele – ale zawsze jeszcze więcej wstydliwie ukrywały przed sobą i dlatego współżycie ich było pogodne. Tak przynajmniej rozumiały swą obecność wzajemną.

– Czy napewno dziś jedziesz? – słyszała Zaza przez drzwi i ubierała się swobodnie, wiedząc, że matka nie zajrzy nieproszona, jak zaglądała pani Domżalska o każdej porze do syna i do synowej.

– Tak i zapraszam ciebie. Nawet jestem usposobiona sentymentalnie i proszę, jedź, mamo, ze mną. Jedziemy zaraz.

– Ludwik przyjedzie po ciebie? – matka nie mogła się oswoić z samodzielnością Zazy po ślubie, choć tolerowała tę samodzielność zawsze za panieńskich czasów...

– Czy ja wiem? Nie jest mi to potrzebne. Zawsze lubiłaś Marynkę. Jedź, mamo, ze mną.

I dodała, sama zdziwiona swem pragnieniem:

– Mam na to ochotę, mamo.

Pani Barska uśmiecha się ze słodyczą, ale córka tego nie widzi, bo matka stoi w innym pokoju.

– Nie mogę jechać, Zazulo, wybacz.

Dokucza jej do żywego mus odmówienia dziecku. Nie zna większej błogości nad wyrzeczenia drobne czy wielkie, czynione dla Zazy. Ale dziś – nie może. Żywiołową odrazę, rodzaj fizycznego wstrętu budzi w niej łatwość młodych kobiet w naginaniu praw moralnych do swoich zachcianek. „Rozwody” – dla pani Barskiej sprawa jest prosta. Rozwód nie jest kwestją uczuć, tylko – upadku. To nie miłość wielka działa – tylko brak odpowiedzialności. Pani Barska nie może jechać do Marynki – rozwódki. I to jeszcze jaki rozwód? Przecież w Kościele młodzi ci i zdrowi ludzie, Marynka i Janusz, nie dostaliby nigdy unieważnienia. Więc zmiana wyznania? Jeszcze i to. Przeszła na prawosławie albo luteranizm? O Boże!

Zaza otwiera szeroko drzwi i wychodzi z sypialnego pokoju promienna, pewna siebie, wzruszająca czemś nieokreślonem, co przykuwa wzrok każdego kto na nią spojrzy. Ona znaczy tak wiele! Ale co ona znaczy? tego nie wie pani Barska, patrząca na nią z bezgranicznem upodobaniem.

Pomimo całej swej słabości dla rysów, głosu, postawy córki – pani Barska mówi głosem cichym

– Nie mogę jechać. Taka młoda kobieta… W rok po ślubie rozwodzi się. Straszna rzecz.

– Taka rzecz udaje się tylko młodej kobiecie.

– Lubię Janusza, widuję go, krępuje mnie ten drugi mąż.

– Ależ mamo! Oni są w najlepszej przyjaźni. Można powiedzieć, że się rozstali nato, by móc z sobą żyć w przyjaźni, tak to bywa. Ona go nie skrzywdziła.

– Czasem człowiek nie wie nawet, że go skrzywdzono – w zamyśleniu rzekła pani Barska.

– Więc poco się mamy martwić?

– A jednak – pani Barska mówiła jakby do siebie – jednak stracił moralnie taki człowiek.

Zaza machnęła ręką i całowała matkę szybko.

– Problematy! Włóczkowe pelerynki i problematy! Paco ty się, mamo, temi rzeczami zamęczasz! Nie pojmuję tego!

– No jedź, jedź.

A kiedy wielki samochód ruszył i oddalał się szybko, pani Barska stała, śledząc wciąż maszynę oczyma.

Zawsze jej ta Zaza miga, odchodzi, śpieszy. Zawsze ona, matka – zostaje na miejscu. Dawniej nadążała przynajmniej humorem za córką – teraz czuje się zmęczona stale, i – nie może.

Wesołość Zazy, jej beztroskę w osądzaniu tempa życia i zdarzeń naokoło nich, brała pani Barska za rozrzewniającą czystość wyobraźni w córce.

„Jakież to dziecko – myślała nieraz, nie mogąc się powstrzymać od uśmiechu. – Onaby męża nie porzuciła, dlatego tak lekko mówi o dwu mężach”.

Czasem, na mgnienie doznawała przeczucia, że kto głęboką miłością kochał Zbigniewa Bobrowskiego – nie może chyba czuć miłości do Białkowskiego. A wówczas ogarniał ją bolesny niepokój. Zaza nie jest z tych, które mogą żyć bez miłości, a jeśli nie kocha Ludwika, to co będzie?

Lecz tu znów macierzyński instynkt, zwrócony stale ku córce i wyrobiony przez długie lata, mówił jej z niezachwianą pewnością: Zaza nie opuści męża. Ilekroć pani Barska w swych rozmyślaniach o córce zaufała ślepo intuicji własnej – tyle razy bywała zupełnie uspokojona.

„Wszystko najgorsze jest poza nami – tylko, żeby oni mieli dzieci!”.

Tej radości pragnęła pani Barska prawie egoistycznie. Zapominała o szczupłości i wydelikaceniu Zazy, o straszliwem cierpieniu fizycznem, jakie towarzyszy czasem macierzyństwu. Ponad wszystko chciała dziecka Zazy! Małego dziecka, któreby ona jeszcze przed śmiercią mogła pieścić i pilnować, jak oka w głowie, podczas gdy Zaza będzie jeździć, tańczyć, bawić się.

Jednak nadziei na to nie było. Zaza nie ukrywała swoich poglądów. Nietylko nie chciała mieć dzieci sama, ale widok kobiet zmęczonych, zaniedbanych tem typowem zmęczeniem, jakie dają bezsenne noce, spędzane przy małem dziecku – budzi jej irytację.

– Jakże ona nie ma być zdradzana! – mówiła nieraz Zaza o którejś ze swych koleżanek, widząc ją otoczoną gromadką dzieci – jak ta kobieta wygląda! Coś okropnego! To przecież moja rówieśnica.

I zapominała zupełnie, że sama zawsze wyglądała rozkosznie, a też bywała zdradzana...

W tej chwili Zaza, zasiadłszy głęboko w wygodnym samochodzie, zaczęła bawić się przypuszczeniami na temat domu, do którego jechała.

Marynka Sobierajska była jej najbliższą przyjaciółką z czasów panieńskich. Wyszła zamąż o całe dwa lata wcześniej od Zazy, toteż zdążyła już rozejść się z pierwszym mężem, a teraz wyszedłszy zamąż za pana Maila, ziemianina, mieszkała na wsi i pisywała do Zazy listy z dziedziny, nowej dla niej, obyczaju wsi...

Zaza odnosiła się do przyjaciółki z poczuciem wyższości. Marynka, spokojna, pozbawiona wrażliwej ambicji, godziła się na tę formę stosunku, bo rozumiała sama, że Zaza pod każdym względem góruje nad nią.

Pan Mail był świeżym ziemianinem – to jest takim, który stosunkowo się mniej zaniedbuje. Był też – z łaski Bożej, bo nie z wychowania – koniarzem, i to mu dawało na terenie prowincji niemałe prerogatywy.

Przemawiał do konia jak do człowieka, i to już robiło duże wrażenie, podnosiło go w oczach sąsiedztwa o całe niebo ponad skromne brzmienie jego nazwiska.

Zaza sama widziała go raz na konkursach hippicznych w Warszawie i po kilku jego określeniach, dowcipach i przepowiedniach co do koni, zmiarkowała, że to jest „ktoś” i że trzeba się z jego zdaniem liczyć.

Pozatem mówił przez nos, co było trochę niepokojące, zatem przyjemne. Wogóle miły człowiek i pełen życia.

W niecałe trzy godziny Zaza już była w Głazach. Na płaskim, urodzajnym szlaku stał dom, który ją zdziwił swym wyglądem. Był to budynek drewniany, chociaż piętrowy, stojący niezgrabnie, bokiem do ogrodu i do szosy.

„Jak tu skromnie – pomyślała Zaza – co za porównanie z Różanką”.

Za chwilę znalazła się w ciasnej sieni, gdzie sterczały rogi jelenie i parasole, a płaszcze wisiały ciasno obok natłoczonych futer.

„Należałoby im zamiast czekoladek przywieź wieszaki – to dopiero Marynka zrobiła karjerę!”.

Zaza była bardzo wrażliwa na komfort i w jego braku widziała odrazu upośledzenie większe, niż ono bywało w istocie... Wrażliwość ta decydowała też często o jej odruchach sympatji czy odrazy – niezależnie od innych cech, poza materjalnemi. Bo na rzeczy materjalne Zaza miała błyskawiczną bystrość wzroku.

Pani Mailowa szła, wyciągnąwszy obie ręce, kołysząc się w biodrach z boku na bok. Zawsze miała ów śliczny dziecinny uśmiech, który wyglądał na najtkliwszą słodycz natury, a wynikał z szczęśliwego układu mięśni.

– Nareszcie! – wołała Marynka – nareszcie!

Zaza byłaby daleko serdeczniej odpowiedziała to powitanie, gdyby nie przedpokój, który zrobił niej fatalne wrażenie.

– Chodź –mówiła pani Mailowa – zaraz ciebie zaprowadzę do twego pokoju.

Zjawił się pan domu, w sztylpach, prosto ze stajni.

– Pani daruje, musiałem do tej chwili stać przy kuciu mojej durnej klaczy. Gdy nie stoję przy tem, to rzuca chłopami jak workiem i nie da się zanic podkuć na tylne nogi. Pierwszy raz widzę coś podobnego, ale skądinąd – klacz! Istne cudo! Warto przy niej poskakać.

– Bardzo ciekawe! – roześmiała się Zaza, która wolała mężczyznę, nawet o ciasnych zainteresowaniach, od każdej swej przyjaciółki – pójdziemy to kiedy zobaczyć.

Pan Mail był rozanielony.

– Widzisz, Marynko, widzisz! A ty narzekasz na moje konie i nigdy dłuższej chwili nie spędzisz w stajni. Dalibóg, śliczna z pani kobieta, to rozumiem! Przyjeżdża pani zdrożona i ledwo wysiadła z samochodu, już panią zaciekawia moja stajnia, moje konie. No, ja tu mam jedną klacz, Łaskę!! Muszę panią na nią posadzić.

– Kiedy ja nie umiem jeździć konno.

– Ze mną? Odrazu się pani nauczy.

– Kto wie...

Pan Mail przyskoczył i zginając nogi w kolanach, pochwycił rękę Zazy, a potem całował z wylaniem.

– Jaka to przyjemność z panią rozmawiać. Z pani taka arystokratka, jak z mojej Łaski. Będzie pani na niej świetnie wyglądać.

Marynka odciągnęła Zazę wbok i na schody.

– Chodź – mówiła, wyśmiewając się – to jest niemożliwy człowiek. Pisałam ci, że świata nie widzi poza swoją stajnią.

– Ale ciebie widzi. – Zaza spojrzała w wypoczęte oczy Marynki, mające tę pewność siebie, jaką miewają oczy kobiet pieszczonych.

– Tak, zakochany – spokojnie odrzekła Mailowa – ale tylko przy księżycu. A całe dnie na polu albo w stajni. Ja mu kiedy ucieknę!

Pokój gościnny miał duże, wygodne lóżko, a z wąskiego okna widok na równe pola.

– Płaska okolica – zauważyła Zaza – lasu nie macie?

– Nie. Ale dobra ziemia, tu jest gleba jedna z najlepszych w Polsce!

W głosie pani domu brzmiała durna, pierwsze uczucie, jakiego doświadcza ten, kto zdobył ziemię. Miłość przychodzi znacznie później – nieraz rodzą się z nią dopiero wnuki...

– Sąsiedztwo macie miłe?

– Bardzo. Codzień gdzieś bridge i tańce. Tego roku trochę mniej, ale jeszcze jest bardzo wesoło.

– Twój mąż kupił Głazy?

– Tak, sam pochodzi z Małopolski wschodniej, ojciec jego miał piękny majątek.

„Ja w to uwierzę! – błysnęło Zazie, pomimo całego respektu dla szlacheckiego nałogu koniarza – tam handlował końmi, a tu się niemi bawi! Ale co mnie to obchodzi. Zawsze to jest człowiek, który się na czemś zna. Muszę z nim poflirtować. Podobno amatorzy koni są nadzwyczaj kochliwi, wypróbuję go”.

Zaza została całe trzy dni w Głazach i zaczęło jej się tu podobać. Prawda, że dom stał bokiem do pola i do drogi – jakby do szlaku cywilizacji. Nie wyglądał na osiedle, był z pozoru przejezdny. Ale taki dom dla gościa jest najmilszy. Ani jednego obiadu czy kolacji nie zjedli sami we troje. Ciągle ktoś przyjeżdżał, lub gdzieś jechali. Otwierano drzwi, trzaskano niemi w pośpiechu, rozstawiano stoliki do kart, które Marynka namiętnie lubiła. A jako nieszkodliwa dominanta brzmiał głos pana domu i jego epickie, na temat koni, wspominania.

– Nie, panie, to dla niej zabawka, można skakać, śpiąc w siodle, na Łasce! Pan wie, 168 centymetrów! Jest na czem siedzieć.

Mówił o koniach przy obiedzie, przy kawie, w drodze, jadąc samochodem, wszędzie.

Można było naprzykład zacząć z panem Mailem rozmowę o polityce, a po chwili już wołał:

– Taka kobyła, taka łamaga, to, panie, na pierwszej przeszkodzie zruluje nagle z panem.

I nie można było dociec, czy tkwiła w tem aluzja z soczystemi terminami końskiemi do spraw publicznych, czy takie zniechęcenie do spraw publicznych, przy którem omawianie charakterów końskich staje na pierwszym planie życia. Czasem w tym nawale wspomnień przebijała wysoka cena kupna czy sprzedaży konia.

Zaza pewnego razu nie mogła się powstrzymać i rzekła:

– Dziwna rzecz! Tak pan kocha konie, a ciągle kupuje pan nowe, tyle pięknych koni pan już sprzedał! Jakżeto?

Pan Mail klasnął w ręce ubawiony. Wyszczerzył przytem zęby rzadkie, jak u młodego wilka.

– A cóż! To ja mam być bez litości? Pani wie, jak człowiek potrafi pożądać konia? Poprostu głowę traci! Jak mi taki pan przez pół roku spokoju nie daje, a do tego płaci tyle, ile ja zechcę – to mam mu konia nie sprzedać?

Nie, owszem, dobrze, że pan sprzeda – przekomarzała się Zaza – tylko ja nie widzę miłości w tej tranzakcji.

Pan Mail darował Zazie łatwo tę nieufność, uważał, że jest to kobieta urocza, a pozatem w jej wąskiej twarzy dostrzegał coś mile końskiego. Nie powiedział jej tego, znając bezduszność ludzką w stosunku do koni, lecz w jego pojęciu był to najwyższy komplement.

Ale Zaza wobec męża przyjaciółki doznała zawodu. Nie, to nie był jeden z tych koniarzy o twarzy dżokeja z wąskiem czołem i upartem okiem, których widywała na wyścigach warszawskich: tamci mieli famę uwodzicieli. Pan Mail był jakby z innego świata i postanowiła sobie dowiedzieć się w przyszłości, czem się zajmował pan Mail przed kupieniem Głazów i czy miał jaką przygodę w życiu.

Blisko Mailów mieszkali państwo Łanieccy, dawni znajomi Zazy, którzy po śmierci rodziców Marynki zajęli się nią jako młodą dziewczyną, i obok których mieszkała przy ulicy Pięknej, gdy obie z Zazą były jeszcze niezamężne.

– Jakże wygląda Marynia? – pytała Zaza z ciekawością – a pan Łaniecki zawsze taki piękny?

– Tak – tęsknie odparła Mailowa, która uporczywie, przez dwa lata daremnie, starała się zdobyć dla siebie męża swej opiekunki, a odkąd mieszkała w tych stronach, była bliska ziszczenia swych aspiracyj – bardzo piękny. Teraz trochę posiwiał i wygląda jeszcze bardziej interesująco.

Posiwiał! fe! Zaza nie znosiła siwizny. Wystarczała jej myśl, że to jest rzecz nieuchronna i ją samą kiedyś czeka – aby pogardliwie odwracać od niej oczy.