Aleksander Pieńkowski

Wspomnienia 1919–1920

Odcinek 10

 

Co do porucznika nie myliłem się: „Pieńkowski, weź dwunastu ludzi i idź pięćset metrów stąd. Dwóch wystaw na czujki, tak żeby jeden od drugiego stał o 150 metrów. Jak coś który zauważy, niech zaraz tobie melduje, a ty posyłaj żołnierza do mnie”. Powiedziałem:  „Rozkaz!" i wywołałem dwunastu, których dobrze znałem. Stoimy już na boku, a cała kompania obsadza się wzdłuż toru kolejowego, przy którym trochę niżej rosły krzaki dzikiej róży.

            Idę pierwszy i krokami odliczam 500 metrów. Tu zostawiam dziesięciu, a biorę dwóch i prowadzę jeszcze 200 metrów. Zostawiam jednego, a z drugim odchodzę w bok 150 metrów. Obu przykazuję, żeby broń Boże który się nie położył, bo zaraz uśnie i kto wie, co mogłoby się stać w tym czasie. Wszyscy byli tak bardzo zmęczeni całodziennym marszem, że gdy wróciłem do swojej placówki, jak było dziesięciu żołnierzy, tak wszyscy spali. Nie budziłem ich. Sam gdybym się położył, to też bym usnął, tak straszne było zmęczenie odstępowaniem przez prawie 20 godzin bez przerwy.

            Nasz artyleria prawie co pół godziny słała pocisk do bolszewików. Po jakiejś godzinie  bolszewicka zaczyna strzelać bez przerwy. Nasza też strzela, tylko pociski się krzyżują z gwizdem nad nami. Jednak po kolejnej godzinie już nasza artyleria ucichła, a bolszewicka jeszcze strzela, ale rzadziej. Nareszcie z obydwu stron z armat już nie strzelają i robi się cicho. Klęczę i zastanawiam się, co ta cisza oznacza. Czuję, że coś się musiało stać.

            Już kilku w mojej placówce nie śpi, więc posyłam jednego do kompanii. Powiedziałem mu, żeby zaraz wracał, ale minęła prawie godzina, a jego nie ma. Budzę wszystkich i mówię im, że żołnierz powinien już wrócić, a nie wrócił i że broń Boże, żeby któryś się położył, a sam z jednym żołnierzem idę do kompanii dowiedzieć się, co się stało. Idziemy co sił, bo czuję, że będzie źle. Przyszliśmy. Żołnierze wszyscy śpią. Idziemy dalej, gdzie kończy się linia śpiących, a leżą nosiłki, co się przenosi rannych, a dalej szpulka drutu telefonicznego... i koniec. Temu, co mi towarzyszy, mówię: „Tu karabin zostaw i biegiem leć po placówkę. Tam niech drugi zdejmie czujki, a ty trochę odpoczniesz w tym czasie i potem co sił wracajcie. Będziemy na was czekać”.

            Pobiegł, a ja wszystkich pobudziłem. Jest nas 53, w tym czterech kaprali i dwóch starszych szeregowców. Najstarszy kapral Władysław Chladzik, z dość dużymi wąsami, który był jeszcze na wojnie austriacko-rosyjskiej. Drugi kapral nazywał się Józef Niemiec, pochodził z Przemyśla. Trzeci kapral to Oczkowicz z Kieleckiego, a czwarty ja. Wszyscy trzymamy karabiny na pasach na ramieniu. Gdy wróciła już placówka, pytam Chladzika, co będziemy robić. On zdejmuje karabin z ramienia, nasadza na niego bagnet i dziuch! go bagnetem w ziemię. Położył się sam przy tym karabinie i mówi: „Teraz to dla nas została tylko ta robota…”. Gdy to powiedział, to od razu z piętnaście karabinów do góry kolbami stanęło. Zwracam się z pytaniem do kaprala Niemca: „Co ty, Józef, myślisz robić? A on: „Ja mam wrzody na bokach i na udach, choć bym chciał się cofać, daleko nie zajdę”. Pytam kaprala Oczkowicza: „A co ty myślisz robić?”. Mówi, że co ja będę robił, to i on. Jak będę uciekał, to i on będzie, a jak tu zostanę, to i on. Zwracam się więc do wszystkich: „Słuchajcie, koledzy, ja tu nie będę czekać, aż mnie bolszewik za kołnierz weźmie i do niewoli poprowadzi, szturchając w plecy karabinem. Czuję, że się jeszcze połączymy z naszym wojskiem. Kto chce iść ze mną, to idziemy!”.

            Jest już nad ranem i świta. Założyłem karabin na ramię i idę przy torze kolejowym co sił. Idę pierwszy, a chód mam dobry i moc też, tylko siach, siach. Nawet się nie oglądam, ilu za mną idzie. Jakieś sto metrów dalej odchodzi droga od toru kolejowego do dużej wioski, która nazywa się Chodaczków Wielki. Mamy do tej drogi może osiemdziesiąt metrów i idziemy na zachód przy torze, a naprzeciw środkiem toru zmierza dwóch bolszewików. Słońce już się pokazało, można było dostrzec, że błyszczą im bagnety na karabinach. Zobaczyli nas. Nie idę już do drogi, tylko skręcam przez wieś do wioski. Zatrzymali się i patrzą na nas. Weszliśmy do wioski i nie zaczepili nas.

            We wsi jest cicho, ludzie się pochowali. Gdy już przeszliśmy jakieś sto metrów, widzę, że stoi jakiś chłop przy bramie. Podchodzimy do niego, a on się odzywa: „A gdzie wy, panowie, zostaliście?... Wczoraj wasze wojsko przeprowadzałem przez stodołę, bo drogą już szli bolszewicy, strasznie ich dużo. Wasze wojsko przeprowadziłem przez stodołę i poszli drogą pomiędzy polem a łąką. Nie wiem, czy dojdą do Kozowy”[1]. Pytam go, ile jest kilometrów do Kozowy. Mówi, że dwadzieścia. Dopytuję, czy jest Polakiem. „Tak, nas Polaków jest tu we wsi ośmiu gospodarzy” – odpowiada. Zagaduję, czy ma może chleb, bo my wszyscy głodni jesteśmy. „Mam, ale nie wiem, czy dla was wszystkich starczy. Chodźcie do stodoły, żeby nie nadeszli tu bolszewicy, bo byśmy ucierpieli, i ja, i wy. Chodźcie prędko!”.

            Wprowadził nas do stodoły, sam czym prędzej przyniósł parę dużych bochenków, a jego żona przyszła z wiadrem pełnym mleka. Podzieliliśmy się chlebem, ale mleka dla wszystkich nie starczyło. „Nie wiem, czy panowie dołączą się do swoich wojsk" – powątpiewała kobieta. Jej mąż stwierdził, że gdyby było nas mniej, poprzebieraliby nas, a każdy z ośmiu Polaków w wiosce by paru wziął. Jednak było nas za dużo. Wówczas Józef Niemiec poprosił: „Ja ledwie tu przyszedłem... Niech mnie pan przyjmie, bo do Kozowy nie dojdę”. Mężczyzna się zgodził: „Dobrze, przebiorę cię i krzywdy nie będziesz miał. A resztę panów doprowadzę do drogi. Może Bóg da, że się zobaczycie ze swoim wojskiem. Życzę wam tego”.

            Idziemy spokojnie, ale szybko dochodzimy do glinianej chałupy i się zatrzymujemy. Wchodzę. W środku jest kobieta w średnim wieku. Pytam, czy ma chleb, bo byśmy kupili. Mówi: „Nie mam, panoczku”. Wyjąłem dwadzieścia koron austriackich (w nich otrzymywaliśmy żołd). Gdy je zobaczyła, poszła w żyto i wyniosła dwa duże bochenki. Proszę, żeby przyniosła też dzbanek mleka i jakiś czerpak do niego. Gdy dałem pieniądze, aż się ucieszyła.

            Zapytałem, czy szło tu jakieś wojsko. „Tylko pięciu kozaków” – odpowiedziała. A jeden z naszych się odzywa: „Panie kapralu, to nie trzeba się do nich zaczynać. Jak zaczniemy strzelać, to usłyszą to ich wojska, które idą szosą, i wszystkich nas pobiją. To lepiej iść do niewoli”. Widać już miasto Kozowę, bo stoi na górce. Z doliny dobrze je widzimy.

            Odzywa się drugi z naszych: „W czterdziestu pięciu poddać się pięciu, to co to by było za wojsko. Zaraz zobaczę”. Woła jednego wysokiego i mówi do niego: „Weź ręce do tyłu i spleć jak do pacierza. Stanę na nich i zobaczę, czy tam szosą idzie wojsko, i może też tych kozaków wypatrzę”. Do tej drogi było może z kilometr, ale nie byliśmy z niej widoczni, bo kryło nas zbocze. Żołnierz wyjrzał, ale prędko zeskoczył i powiedział: „Cała szosa jest załadowana wojskiem. Nie idą, tylko się tam kręcą. Kozaków nie widziałem”.

            Trochę odpoczęliśmy i mówię, że idziemy. Co będzie, to będzie. Kroczę pierwszy, a  wszyscy za mną. Jesteśmy coraz bliżej, gdy z drogi zaczynają padać strzały artyleryjskie. Do domów Kozowy mamy już tylko jakieś trzy kilometry. Co tchu w piersiach przeszliśmy jeszcze dwa i doszliśmy do rzeki. Most na niej spalony. Pokład cały, tylko grube belki na filarach opalone i dym z nich idzie. To znaczy, że jeszcze nie są całkiem przepalone. Wziąłem karabin do ręki i dziucham bagnetem w jeden. Podchodzę do drugiego, pomału unoszę karabin i znowu…

[Brak stron 81 i 82 rękopisu]

Ten samolot był nieduży, dany przez Francję dla 12. Dywizji generała Hallera[2]. Cofaliśmy się na południe. Wróg jakoś mniej na nas nacierał, a nasza artyleria zdążyła się już przygotować do ostrzału.

            Po południu bolszewicy zaczęli atakować. Teren był dość równy. Szło ich dwie linie w tyralierach. My strzelamy do nich, a oni do nas, ale nasza artyleria jak wzięła im fangi posyłać, to co się zerwą do ataku, przywitamy ich, padną i leżą jakiś czas. I znowu to samo. Najwięcej nasza artyleria nadawała do samego wieczora. Pociski tylko fikały nad nami i wróg już nie nacierał, a na wieczór zrobiło się cicho.

            Tego dnia nasza kompania i resztki całego batalionu, z którego ubyło około dwustu ludzi, zostały przydzielone do 12. Dywizji hallerczyków[3]. Nasz porucznik od nas odszedł nie wiadomo gdzie, a na jego miejsce przyszedł dużo młodszy od Walczaka. Nazywał się Jan Polak, z zawodu był nauczycielem szkoły podstawowej. Nie znał żadnej polskiej komendy. Przydzielili nas w całości do kompanii technicznej i to z tego powodu, że ja, będąc jeszcze w kadrze w Przemyślu, byłem na kursie technicznym i go ukończyłem. Tam nauczyli, jak stawiać mosty na kozłach przez rzekę i jak minować mosty na słupach betonowych. Poza tym ta kompania miała być na osłonie armat artylerii i jeden żołnierz co noc pełnił służbę przy dowódcy pułku.

            Dowódcą pułku był starszy już człowiek, lat około pięćdziesięciu. Nazywał się Zörner. Był bardzo odważny i energiczny[4]. Jeździł zawsze na koniu, nieraz nawet w ataku czy kontrataku. Pamiętam, że gdy jednego razu na łąkach nasi się wycofali, jak wypadł na koniu,  zatrzymał cofających się żołnierzy i krzyczy: „Wszyscy za mną marsz!!”. Sam jechał na koniu na przedzie, a nasi żołnierze podążali za nim. Był ode mnie może pięć metrów i jechał szybko, gdy koń wpadł przednimi nogami w jakiś dół. Pułkownik fajt kozła z konia! Ale jakoś szczęśliwie, że zaraz się zerwał, chwycił za uzdeczkę, konia wyciągnął i znowu krzyczy: „Naprzód! Naprzód! Ura! Ura!”. Nasi żołnierze tuż za nim, a bolszewicy chodu. I przegnali ich aż tam, gdzie byli wprzód na starej swojej pozycji. Nasza kompania w tym kontrataku też brała udział.

            Gdy pułkownik wracał, wycofał też naszą kompanię. Zsiadł z konia, zdjął hełm z głowy,  ogląda siodło i powiada: „Psiakrew! Kule nie uważają, że pułkownik. Jedna na hełmie tylko co się obślizgnęła, a druga chciała mi jajka oberwać”. Przez siodło mu przeszła czy też zatrzymała się w nim – nie wiem.

            Pułkownik był bardzo srogi. Mówili, że zastrzelił już dwóch sierżantów i jednego porucznika, gdy nie wykonali jego rozkazów. Sam byłem świadkiem, jak kapitanowi powiedział: „Panie kapitanie, niech pan ze swoim batalionem tamto wzgórze obsadzi i utrzymać się na nim jak najdłużej!”. Kapitan odpowiada: „Oni na tym wzgórzu nas wszystkich wystrzelają jak kaczki”. Pułkownik na to: „Daję panu rozkaz!” i już trzyma za rewolwer. Kapitan wyprężył się i mówi: „Rozkaz, panie pułkowniku”. Zasalutował i poszedł do swojego batalionu. Ten kapitan nazywał się Choma. Nie słyszałem takiego nazwiska, a niektórzy mówili, że to Żyd. Poszedł do swojego batalionu, dał rozkaz porucznikowi i w tyralierze pomaszerowali na wzgórze. Zaraz bolszewicka artyleria zaczęła strzelać po tym wzniesieniu.

            Wieczorem naszemu porucznikowi daje rozkaz iść na prawą stronę lasu: „Tam gdzieś jest nasz batalion, trzeba by nawiązać łączność z nim”. Porucznik Polak wzięty był prosto ze szkoły, na wojnie nigdy nie był. Przyszliśmy do tego lasu, idąc trzy metry jeden od drugiego. Zrobiło się ciemno. Podeszliśmy w prawo, nikogo nie widać i gdzie tego batalionu szukać? Nie wiemy. A pułkownik mówił jeszcze, że gdybyśmy spotkali to plugastwo, rzucić się na nich i zgnieść. Porucznik zastanawia się, że chyba ten batalion jest gdzieś w lewo. Nikt się nie odzywa, bo też nikt nie wie, gdzie go szukać. Oficer mówi: „Wrócimy się i będziemy go szukać w lewo” i zawraca kompanię. Teraz idziemy w lewo, a ciemno się zrobiło, że na dwa metry ledwie widać. Zdaje się, że my już dużo dalej przeszliśmy w tę stronę.

            Całe szczęście pułkownik się opamiętał, że niedoświadczony porucznik może całą kompanię do bolszewików zaprowadzić i przysłał gońca na koniu. Ten ledwie nas znalazł, ale wyprowadził z powrotem do tyłu. Wystawiliśmy czujki na przedpolu naszych baterii jako ochrona, a reszta poszła do stodoły, żeby się przespać. Za jakieś dwie godziny – mogła być pierwsza w nocy, cicho było i ciemno – gdzieś daleko w lewo od nas rozległ się wystrzał z karabinu. Czujka, która stała naprzeciw nas, wpadła do stodoły i krzyczy: „Alarm! Wstawajcie prędko!”. Wszyscy pozsuwaliśmy się z zasieku i wyszliśmy za stodołę. Już był porucznik i wydał komendę: „Kompania za mną! Cztery metry odstępu jeden od drugiego”. W tym czasie czwórką koni, co tylko siąść, zajechali artylerzyści. Konie zaprzęgli do armaty i nie potrwało pięć minut, jak odjechali gdzieś do tyły.

            Nic nie widzimy, tylko słyszymy taki szum, jakby wielka liczba ptaków gdzieś w powietrzu leciała. Jestem na lewym skrzydle. Podeszliśmy może 150 kroków i porucznik powiada: „Pieńkowski, ty tu uważaj na lewym skrzydle, a ja pobiegnę naprzód i zobaczę, co to za wojsko się do nas zbliża”. Jego bronią był tylko rewolwer i rzadka laska, którą się podpierał. Laską macha do dwóch żołnierzy i mówi: „Ze mną! Dowiemy się, co to za wojsko do nas się zbliża”. Pobiegli, ale w połowie drogi pomiędzy nami i bolszewikami podniósł  laskę do góry i krzyknął: „Halo! Co wy za wojsko?!”. A tam się jeden odzywa: „Chadzij, brat! Chadzij! Niczewo tiebia nie budziet!”.

            Jak porucznik się wykręcił, dwóch żołnierzy także i uciekają. Dopiero bolszewicy zaczęli za nimi strzelać, ale kamandir jakiś się odezwał: „Nie strzelać! Oni się poddadzą” i przestali. My wcześniej jeszcze nie strzelaliśmy, ale jak już wiemy, że to bolszewicy, jak damy ognia! A tam szło ich tylu, że gęsto było. Po tych naszych strzałach słyszymy tylko: „Sanitar! Sanitar! Gospodi, pomiłuj?! Sanitar, chadzi skarej!”. Ale i oni zaczęli strzelać na dobre. Porucznika widziałem, jak skręcił na lewo, a potem znikł nie wiadomo gdzie. A z nim tych dwóch żołnierzy, którzy razem poszli. Wszystka nasza artyleria już się wycofała, a bolszewicy szli całą chmarą. Trzeba się było szybko wycofywać, i to biegiem, a nad nami tylko kule gwizdały[5].

 

[1]Kozowa – osiedle typu miejskiego w obwodzie tarnopolskim, siedziba rejonu kozowskiego Ukrainy.

[2] W ostatnich dniach odwrotu 12. DP została zupełnie odcięta przez armie sowieckie posuwające się z kierunku północno-wschodniego na Lwów. Wówczas łączność z dowództwem szóstej armii utrzymała się jedynie przy pomocy lotnictwa. Leon D. Szuchatowicz, Zarys historji wojennej 53-go Pułku Piechoty Strzelców Kresowych, Warszawa 1928, s. 34.

[3] Batalion rezerwowy 138 pp, sformowany w Przemyślu przez batalion zapasowy 38 pp, 23 lipca 1920 roku został skierowany do Podwołoczysk w celu wzięcia udziału w obronie przyczółka. Przybył na front już po opuszczeniu Wołoczysk, brał udział w walkach pod Czarną Karczmą (Miodobory), Tarnopolem (Zagrobela), Chodaczkowem. Ze względu na znaczne straty 53. pp został doń wcielony jako uzupełnienie. Leon D. Szuchatowicz, Zarys historji wojennej 53-go Pułku Piechoty Strzelców Kresowych, Warszawa 1928, s. 33.

[4]  Ppłk Aleksander Zörner był dowódcą 53 pp między 4 lipca a 22 września 1920 roku.

 https://pl.wikipedia.org/wiki/53_Pu%C5%82k_Piechoty_Strzelc%C3%B3w_Kresowych

[5]  3 września o godzinie szóstej nieprzyjaciel, korzystając z porannej mgły i dość znacznej luki między 53. i 32. pp, wdarł się do miejscowości Łonie, gdzie spostrzeżono go przed stanowiskami artylerii. Twardy opór oddziału osłony artylerii, kompanii technicznej pułku oraz włączenie się w działania III batalionu doprowadziły do wyparcia przeciwnika ze wsi i folwarku Teretorówka na jego wyjściowe pozycje. Straty po stronie polskiej wyniosły 10 zabitych i 31 rannych. Leon D. Szuchatowicz, Zarys historii…, s. 35.