Aleksander Pieńkowski
Wspomnienia 1919–1920
Odcinek 4
Miałem skierowanie na ulicę Kurkową, na oddział oczny. Ten szpital znajdował się niedaleko, więc zaraz poszedłem zameldować się do kancelarii. W tym czasie był tam major, naczelny lekarz całego szpitala. Gdy położyłem skierowanie, wziął je do ręki, przeczytał i sam mnie odbandażował, popatrzył w oczy i zaprowadził na salę operacyjną.
Zaraz przyszła sanitariuszka i pięciu sanitariuszy. Major kazał mi wejść na stół operacyjny i się położyć. Dwóch sanitariuszy wzięło mnie za nogi, dwóch chwyciło za ręce, a piąty trzymał głowę. Sanitariuszka podeszła z naczyniem, w którym widziałem jakby maszynkę do szczepienia. Major obmył mi prawe oko i twarz, potem wziął tę maszynkę i zaczął mi dłubać w oku. Ból był niesamowity, ale nie mogłem się ruszyć, bo mnie trzymali. Major powiedział tylko: „Leżcie spokojnie, już niedługo będzie dobrze. Chwila”. I dalej dłubał maszynką, odkładając coś na biały papier. Potem powiedział sanitariuszce, żeby przyniosła jakieś lekarstwo. Wpuszczał mi je kroplami do oka. Miałem od tego nowy ból w oczach, ale leżałem spokojnie, bo wiedziałem, że leczenie jest potrzebne i że zabieg niedługo się skończy.
Potem sanitariuszka zmywała mi całą połowę twarzy, która była powierzchownie podrapana prochem. Używała płynu śmierdzącego jak benzyna i szorstkiej gazy, przyciskając ją, żeby wszystko zmyć z twarzy. W czasie mycia i po myciu piekło mnie i w oku, i połowa twarzy. Potem obandażowała razem oko i twarz, a na głowie zawiązała węzeł. Wzięła za rękę i poprowadziła na salę do wolnego łóżka. Na nim było czyste prześcieradło, jakaś poduszeczka i koc do przykrywania się.
Na drugi dzień zdjęto mi bandaż i znowu wpuszczono krople do oka. Siostra tym ostrym i śmierdzącym mocno natarła twarz i zabandażowała połowę twarzy z okiem i połową głowy. Po paru dniach już codziennie nie zdejmowano bandaża, tylko co drugi dzień, a potem jeszcze rzadziej, bo goiło się i nie bolało.
Jedzenie w szpitalu dawali dobre. Na śniadanie chleb i kawę albo słodką herbatę, na obiad jakąś zupę, przeważnie z kaszą z kukurydzy albo fasolową, kraszoną tłuszczem.
Byłem tam całe trzy tygodnie, a co kilka dni słyszałem, jak stają żołnierze do raportu i proszą o urlop. Nie uczyłem się tego i nie wiedziałem, jak to się robi, bo nie było kiedy. Uczono mnie tylko salutować, meldować się i obchodzić z bronią, ładować, rozładować, strzelać, rozsypywać się w tyraliery. Wszystko to były ćwiczenia polowe, bo po trzech tygodniach już trzeba było iść na front i bić się z nieprzyjacielem. Więc kiedy tylko odbywał się raport, pilnie nasłuchiwałem, żeby się nauczyć, bo też chciałem poprosić o urlop. Słyszałem, jak żołnierz prosi: panie majorze, szeregowiec taki a taki prosi o urlop, a major pyta: „A jak długo byłeś już na froncie?”. Żołnierz mówi, że pięć miesięcy, a major odpowiada, iż żołnierze już po 10 miesięcy są na froncie i urlopu nie dostają. Nie mogą, bo wróg znowu chce naszą Ojczyznę zagarnąć, a już dotychczas 123 lata była w niewoli. Nic z tego, nie może dać urlopu. „Musicie wracać na front i bronić swojej Ojczyzny. To jest nas wszystkich święty obowiązek” – mówi.
Nie wiem, ilu mogło dostać urlop, bo naprawdę było to w tych czasach niemożliwe. Ale ja już umiem o niego prosić. Zapisuję się do raportu, na łut szczęścia, może dostanę. Jak raz nadchodzą żniwa, a w domu zostało bez ojca i matki troje małoletnich: brat Emil – lat 17, siostra Władysława – lat 14 i druga siostra Józefa – lat 11. Kto im pomoże? Nikt. Spróbuję, co będzie, to będzie.
Stoimy na korytarzu, chyba ze dwudziestu żołnierzy, każdy z prośbą o urlop. Już z dziesięciu przede mną stawało, ani jeden nie dostał. Teraz ja: „Panie majorze, szeregowiec Aleksander Pieńkowski prosi o urlop”. Major pyta: „A ile ty już byłeś na froncie?”. Przygotowałem się na kłamstwo, bo wszystkiego służyłem w wojsku dopiero siedem tygodni i gdybym powiedział prawdę, nie byłoby nadziei na urlop. Mówię: „Pięć miesięcy, panie majorze, ale zostawiłem w domu troje małoletnich... Chciałbym im zboże skosić i sprzątnąć do stodoły, bo oni sobie rady nie dadzą”. Za majorem szedł plutonowy z książką i ołówkiem, oficer się odwrócił do niego i mówi: „Miesiąc urlopu”. Plutonowy zapisał i poszli dalej. Jeszcze jeden oprócz mnie dostał urlop. Podobno u niego została tylko matka w domu i dwie siostry.
Ale tu dopiero robota! Dadzą nam dokumenty tylko dla kadry. Moja jest w Przemyślu. Jak pojadę po dokument podróży, to oni tam wiedzą dokładnie, że wszystkiego jestem w wojsku dopiero siedem tygodni i urlopu mogę nie dostać, a też mogą ukarać mnie za kłamstwo. Dumam, co tu robić. Poszedłem do kancelarii, do tego plutonowego, który chodził za majorem i zapisał miesiąc urlopu. Teraz już żadne kłamstwo się nie uda, trzeba powiedzieć prawdę. Mówię: „Panie plutonowy, niech pan mi pomoże, bardzo pana proszę. Nie powiedziałem prawdy majorowi. Mówiłem, że byłem pięć miesięcy na froncie, a wszystkiego tylko siedem tygodni jestem w wojsku. Oni w kadrze mają ewidencję i nie dadzą mi urlopu. A że zostawiłem w domu troje małoletnich, to jest prawda. Chciałbym im zboże sprzątnąć i zwieźć do stodoły”.
Plutonowy zaraz wziął się pisać do kadry do Przemyśla. Opisał moją chorobę, podał od kiedy, do kiedy leżałem w szpitalu. Zatrzymał się, puka palcami w biurko i duma, a nareszcie mówi do mnie i zapisuje: „Urlop jest konieczny do zupełnego powrotu do zdrowia”. Podpisał i przyłożył okrągłą pieczęć, mówiąc: „Naczelny lekarz szpitala we Lwowie to jest gruba ryba, nikt nic tu nie ma do gadania”. Podziękowałem temu plutonowemu, bo nikt inny by mi nie pomógł.
Przed wieczorem już byłem w Przemyślu. Na drugi dzień, zaraz po godzinie ósmej, poszedłem do lekarza kadrowego. Podałem papiery ze szpitala, a on jak nie ryknie: „Co, miesiąc w wojsku i miesiąc urlopu! Czy ten major zwariował!?”. Był tylko jeden stopień niższy rangą – kapitan. Chodził po swoim pokoju, przeklinał, rzucał się, ale ja ani pisnąłem. Wziął moje papiery i poszedł, nie wiedziałem gdzie, czy do majora Rebczyńskiego, który był komendantem kadry w Przemyślu, czy do kancelarii. Postałem jeszcze w tym gabinecie lekarskim i wyszedłem.
Około godziny dwunastej szukają mnie. Mam przyjść do kancelarii. Tam kapral siedzący za biurkiem mówi: „Pojedziesz na urlop, zaraz będę ci pisać dokument podróży. Siadaj i mów, dokąd jedziesz”. Miał specjalny druk, napisał moje imię i nazwisko, a ja podaję, że jadę do wsi Drozdowo, powiat Łomża. Mówi: „Przyjdzie pan major, przyłoży pieczątkę i podpisze, to jeszcze dziś pojedziecie na urlop. Nie każdy ma takie szczęście”.
Poszedłem do kuchni z menażką po obiad, bo jak raz już kończyli wydawanie żołnierzom. Zaraz też dostałem i prędko zjadłem. Obserwuję przez okno, czy nie nadchodzi do kancelarii komendant kadry 38 pp, major Rebczyński. Był on starszym już człowiekiem, około sześćdziesiątki, dawniej oficerem armii austriackiej, wysokim brunetem z dużymi wąsami. Brał udział w wojnie austriacko-rosyjskiej. Na ogół był dobrym oficerem dla żołnierzy. Przyszedł po godzinie pierwszej, popatrzył na mój dokument, podpisał, ostemplował dużą, okrągłą pieczęcią. Czekałem już na korytarzu. Tylko major wyszedł, rękę do czapki przyłożyłem i powiedziałem: „Dziękuję, panie majorze". „Żebyś mi się ani dnia nie spóźnił” – odrzekł. A ja powiedziałem: „Rozkaz, panie majorze. Wrócę na czas. Do widzenia, panie majorze”.
O godzinie trzeciej już jechałem do Warszawy. Tego dnia miałem cały czas szczęście. Gdy przyjechałem do Warszawy o godzinie szóstej, właśnie szedł pociąg do Łomży, jakby tylko na mnie czekał. Wsiadłem do wagonu, za pięć minut rozległ się gwizdek i już odjeżdżaliśmy do Łomży. O ósmej byłem na stacji w Łomży.
Tu spotkałem Stanisława Gontarskiego z Drozdowa, który miał właśnie iść do domu. Podszedłem do niego, by się przywitać, a on bardzo zdziwiony patrzy na mnie, trzyma mnie za rękę i mówi: „Bolesław Baranowski był razem z panem na froncie i mówił, że pan został zabity. Opłakują pana w domu, że pan nie żyje. A pan – widzę – żyje, jest zdrów i idzie do domu”. Odpowiedziałem mu, że byłem tylko kontuzjowany, leżałem w szpitalu we Lwowie, wyleczyli mnie, a teraz dostałem urlop zdrowotny i przyjechałem, ażeby w żniwa pomóc małoletnim – skosić żyto, wszystko sprzątnąć z pola, zwieźć do stodoły, a potem zaraz wracać do wojska. Gonarski mówi, że się w domu ucieszą, że jestem żywy i pomogę w żniwach.
Tak rozmawialiśmy całą drogę, aż doszliśmy do Drozdowa. Minęliśmy pierwszy dom dworski, tak zwany ośmiorak, w którym mieszkały rodziny pracujących jako parobcy na rocznych pisemnych umowach u dziedzica Stanisława Lutosławskiego. Teraz Gontarski idzie szosą w lewo, a ja prosto. Tu rosło grube drzewo, kasztan, a na tym kasztanie słyszę głos kukułki. „Kuku, kuku” nie było jednak głosem kukułki, ale Kazika Jagodzińskiego, młodszego dobrego kolegi, którego poznałem po głosie. Prawie codziennie wieczorem te hece urządzał od dawna. Czasem naśladował łubka[1]: „łub, łub, łub”, to na przemian kukułkę. Zatrzymałem się i mówię: „Złaź, bo jak wezmę kamień i ci przywalę, to kukniesz aż o ziemię”. Od razu poznał mnie po głosie i zawołał: „Olek, to ty mówisz?!”. „Tak, ja!” – odpowiedziałem. Zlazł trochę niżej i zeskoczył, przypadł do mnie, ucałowaliśmy się i powiada: „To ten Bolek Baran uciekł z frontu i powiedział, że zostałeś zabity na froncie”. Powiedziałem mu o swoim kontuzjowaniu. Było już ciemno, mogła być dziewiąta wieczorem, więc Kazik mówi, że pobiegnie do domu i powie, że ja żyję i przyjechałem na urlop. Rozstaliśmy się.
Do domu mam już niedaleko. Przyszedłem na most i widzę już swoją, słomą krytą, chałupę. Widzę światło w środku, więc myślę, że domownicy jeszcze nie śpią. Zapukałem do drzwi i usłyszałem „proszę”. Otworzyłem je energicznie, wchodzę, mówię „dobry wieczór”, a wszyscy się zerwali ze stołków i patrzą. Nikt nie leci się witać, tylko na mnie patrzą. Do tej chwili mieli mnie już za nieżywego. Podchodzę do brata, ściskamy się, całujemy, potem z siostrami, Władzią i młodszą Józefą. Zapanowała wielka radość. W tym czasie był w mieszkaniu szewc Wasiulewski, bardzo dobry człowiek, i rozmawiano z nim właśnie o tym, że ja nie żyję. Uściskałem się z nim serdecznie. Lampkę mieli małą, taki kopciuszek, co knot zanurzony był w oleju i świecił, że mało co widać było. Rodzeństwo opowiadało mi, że ten drań Baranowski tyle zmartwienia im narobił, informując, że ja już zabity na froncie.
Żniwa były dość pogodne, skosiłem żyto i owies pozwoziliśmy wszystek. Tak miesiąc przeleciał, trzeba było wracać do wojska, do Przemyśla. Dostałem dwie czyste białe koszule lniane i jedne kalesony z tego samego materiału. Pożegnałem się z bratem i siostrami i pieszo poszedłem do Łomży. Za dwie godziny już jechałem do Warszawy, gdzie miałem przesiadkę.
[1]Gwarowa nazwa dzięcioła.