Aleksander Pieńkowski

 Wspomnienia 1919–1920

W 1919 r. w maju, gdy wojna toczyła się o granice Polski na wschodzie z wojskami bolszewickimi, na południu z Ukraińcami, a na zachodzie trwały ciągłe utarczki z najgorszym naszym wrogiem Niemcami, przeważnie o Górny i Dolny Śląsk, Józef Piłsudski, pierwszy twórca wojska polskiego, miał już je zorganizowane. Było go jednak za mało na trzy fronty. Ukonstytuowany tymczasowy Rząd Polski, który mianował Józefa Piłsudskiego naczelnym wodzem sił zbrojnych, uchwalił pobór do wojska roczników 1898 i 1899. Ponieważ jednak nadal brakowało żołnierzy, zostały powołane roczniki 1897 i 1896. Z tych roczników byłem ja powołany do wojska i razem ze mną śp. Bolesław Baranowski, Bolesław Dziemiński, Józef Klewicki i Franciszek Dybicz – razem pięciu z Drozdowa. Z Piątnicy – Antoni Tomaszewski,  Feliks Wiśniewski i kilku innych. Z Krzewa –  Feliks Wykowski, Antoni Dąbrowski, Kruszewski i inni. Z Czarnocina – dwóch braci stryjecznych Potockich, Aleksander Kijek i jeszcze kilku innych. Ze Starej Łomży – Antoni Dąbrowski, Teodor Kalinowski i inni. Z Łomży – między innymi Bolesław Rzotkiewicz i Bolesław Książek.

            Z całych dwóch powiatów, łomżyńskiego i  sokólskiego, było nas razem około dwóch tysięcy poborowych. Powieźli wszystkich razem pociągiem przez Warszawę, Częstochowę, Kraków, Lwów, aż do Jaworowa, małego miasta jakieś 30 kilometrów za Lwowem. Po dwóch tygodniach z powrotem zawieźli nas do Lwowa i zakwaterowali w szkole Sienkiewicza. Tam otrzymaliśmy karabiny austriackie Mannlichery[1] – stare i niektóre zardzewiałe, bo za rządu austriackiego były różnymi sposobami kradzione i ukrywane w ziemi przez Polaków.  Podobnie naboje całymi skrzyniami zakopywano, bo Polacy szykowali się do powstania przeciwko zaborcom: Austrii, Rosji i Niemcom.

            We Lwowie zaczęli nas ćwiczyć instruktorzy. Najprzód baczność, spocznij, potem salutowanie, meldowanie się i obchodzenie z bronią, ładowanie i rozładowanie karabinu.  Ćwiczyliśmy strzelanie do tarczy, atak na bagnety, krycie się na froncie, padnij i powstań w okopach – to wszystko w przyspieszonym tempie. Po trzech tygodniach połowa z naszego transportu została przydzielona do 40. Pułku Piechoty, a druga połowa, w której ja byłem,  do 38. Pułku Piechoty Strzelców Lwowskich. Został sformowany samodzielny batalion marszowy 38. pp. i wyznaczony odjazd na front. Otrzymaliśmy umundurowanie: amerykańskie zielone bateldresy[2], płaszcz i spodnie też zielone, owijacze, skarpety i kamasze, a poza tym: karabin, trzysta naboi, żelazną porcję[3], menażkę, łyżkę, manierkę na wodę itd. oraz żelazną łopatkę.

            Na drugi dzień rano pomaszerowaliśmy na dworzec we Lwowie – duży i ładny. Bardzo mi się podobał. Sklepienia w nim były wyłożone płytkami różnego koloru: czerwonymi, zielonymi, niebieskimi, żółtymi... Wyszliśmy na peron, a za parę minut podjechał pociąg z wagonami towarowymi. Wsiedliśmy, dał się słyszeć gwizdek, po chwili drugi donioślejszy z lokomotywy i pociąg ruszył w kierunku na wschód.

            Było to w początku czerwca. Jechaliśmy zrazu ostro, potem za Tarnopolem wolniej. Gdy dojeżdżaliśmy do jakiejś wioski, być mogła godzina czwarta po południu, zostaliśmy przywitani z niej kulami z karabinów ręcznych, silnym ogniem. Później strzały padały i z boku nas. Nasz dowódca, kapitan Drobniewicz, powiedział konduktorowi, ażeby wrócił z pociągiem do Lwowa, a dowódcom kompanii, aby rozsypać się w tyraliery, cztery metry żołnierz od żołnierza, i ostrzeliwać wioskę silnym ogniem. Potem dał rozkaz cofać się w tyralierach i ostrzeliwać nieprzyjaciela, który zaczął nacierać na nas siłami prawie trzykrotnie większymi[4]. Ja byłem w pierwszej kompanii, której dowódcą był porucznik Sztark, już starszy gość lat około pięćdziesięciu, lwowiak, bardzo odważny. Potem z każdej kompanii został wyznaczony jeden pluton do powstrzymywania nieprzyjaciela, a batalion się cofał. Po paru godzinach pluton, który powstrzymywał nieprzyjaciela, dołączał do kompanii, a do powstrzymywania wyznaczano kolejny. Potem cofaliśmy się całym frontem, bo naszego wojska było mało, a nacierała na nas dobrze wyszkolona Dywizja Siczowych Strzelców pod dowództwem atamana Petlury[5] i z każdej wioski dołączali do niej chłopi ukraińscy z widłami, siekierami i czymkolwiek, co kto złapał do ręki. Razem krzyczeli „ura, ura”... i na Polaków.  W Tarnopolu dowiedzieliśmy się, że polscy oficerowie z Ukraińcami są niby za pan brat, a potem, gdy wojsko polskie się cofało, Ukraińcy tych wszystkich oficerów porozbrajali i nikt nie umiał powiedzieć, co się z nimi stało. Z Tarnopola wycofywaliśmy się bez boju, tylko z okien domów zrzucano na nas granaty. Przeszliśmy przez most tuż za Tarnopolem na rzece Seret i zaraz za nią, po wysadzeniu mostu w powietrze, okopaliśmy się wzdłuż jej brzegu. Ukraińcy chcieli od razu przejść rzekę, ale praliśmy ich silnym ogniem. Jednak u nich już się znalazła artyleria, zaczęli nas ostrzeliwać z dział i z karabinów ręcznych. Nareszcie przedostali się gdzieś na lewym froncie przez Seret i nasze wojsko znowu się cofało.

            Ja z pierwszym plutonem jako tylna straż powstrzymywaliśmy nieprzyjaciela szybkim ogniem z karabinów i za daleko zostaliśmy w tyle za kompanią, a Ukraińcy lewym skrzydłem już prawie nas mijali. Zaczęliśmy się szybko wycofywać, skręciliśmy blisko rzeki i szliśmy dużo niżej od pola, nie widzieliśmy ani naszych, ani Ukraińców. Dopiero gdy jeden nasz żołnierz stanął na rękach drugiego, zobaczył, że Ukraińcy nie idą tyralierą, ale całą swoją armią idą szosą. Dochodzimy do jakiejś małej wioski, rzeka miała tu zakręt w naszą stronę, a my nie mogliśmy wyjść na dużo wyższe pole, bo zobaczono by nas z szosy. Przed nami były łąki zalane wodą. Na szczęście z jednej chałupy wyszedł stary już człowiek, więc przymusiliśmy go, aby przeprowadził nas przed łąki. Prosił na litość, żeby go puścić, ale my nie mogliśmy, bo nie znając tych łąk, mogliśmy trafić na głębinę. I tak poszedł pod groźbą karabinu – jak nas nie wyprowadzi, to go zabijemy. Szliśmy tymi łąkami zalanymi wodą jakieś pięć kilometrów. Niestety, gdy wychodziliśmy zza rzeki pokazało się kilkunastu Ukraińców na koniach. Zaczęli do nas strzelać. Mnie jedna kula przedziurawiła płaszcz u dołu, drugiemu oberwała obcas u buta, trzeciemu przedziurawiła menażkę. Otworzyliśmy ogień do nich, tak że wycofali się, ostrzeliwując, a my szczęśliwie połączyliśmy się ze swoją kompanią.

            Przed Złoczowem cały nasz batalion zaczął się okopywać i mieliśmy bronić tego miasta, ale na naszym przedpolu nieprzyjaciel się nie pokazywał. Rano dowódca kompanii, porucznik Stark, zawołał plutonowego i dał mu rozkaz wzięcia dwunastu żołnierzy z pierwszego plutonu, wyjścia na patrol i dojścia do wiatraka, który stał o jakiś kilometr od nas. Działo się to w czerwcu, więc zboża, a zwłaszcza żyto, były już wysokie. Pola tworzyły szachownicę, gdyż działki wąskie. Jedną miedzą szło czterech żołnierzy i drugą czterech, a trzecią czterech i plutonowy jako piąty. Szlismy wolno, trochę pod górkę. Gdy doszliśmy do wiatraka, ja po schodach wszedłem do środka. Był tam Żyd, było trochę mąki w dwóch workach, ale ja się oglądałem po polu, a byłem jakieś cztery metry wyżej niż inni. Patrzę, a tu w naszym kierunku idzie, także miedzami, może ze czterdziestu Ukraińców. Czym prędzej zszedłem, pędzę do plutonowego i mówię mu o tym. Plutonowy dał rozkaz: odstęp cztery metry jeden od drugiego, iść nie miedzami, ale żytem, 30 metrów się cofać, pochylić się i gdy Ukraińcy już wyjdą do wiatraka, wszyscy otworzyć ogień, niech każdy dobrze celuje. Poczekaliśmy parę minut, zanim doszli do wiatraka. Jeden z nich wszedł po schodach i zapewne nas zobaczył, bo prędko zszedł, poszedł za wiatrak, od razu zaczęła posuwać się  olno w naszą stronę tyraliera. Plutonowy krzyknął „ognia!”. Jak  od razu daliśmy ognia, na pewno tam kilku padło. Wycofali się za wiatrak, ale za parę minut szli znowu na nas rozsypani w tyralierze. My bez przerwy do nich strzelaliśmy, a oni do nas i pomału się posuwali. Wziąłem jednego na muszkę i pociągnąłem za cyngiel. Natychmiast poczułem ból w prawym oku i cały prawy policzek zaczął mnie ogromnie piec. Poczułem, że po policzku coś mi płynie. Potarłem dłonią i zobaczyłem, że jest na niej krew i razem z nią sadze. Jeszcze raz pociągnąłem dłonią po policzku – to samo, krew z sadzami. Więc wziąłem karabin do ręki i wycofłem się. Gdy plutonowy zobaczył, że się cofam, podleciał do mnie z karabinem: „Gdzie ty się cofasz?”, ale po spojrzeniu na mnie dodał: „I powiedz dowódcy kompanii, że duży patrol Ukraińców nadszedł i strzelamy do nich, a oni do nas".

 

 

[1]Mannlicher – karabin powtarzalny skonstruowany przez Ferdinanda Mannlichera. W czasie pierwszej wojny światowej przepisowy karabin Armii Austro-Węgier. Do seryjnej produkcji trafiło kilka wersji tej broni. 

[2]Bateldres – wojskowy mundur polowy.

[3]Żelazna porcja – określenie przeniesione ze słownika armii amerykańskiej. Stosowane wobec indywidualnego zaopatrzenia żywieniowego żołnierzy. W armii USA zaopatrzenie zwane żelazną porcją (iron ration) pojawiło się w 1907 r. Składało się z 3 uncji ciasta z mąki pszennej i wołowiny w proszku, 1 uncji czekolady i torebek z solą i pieprzem. Łącznie żelazna porcja w puszce blaszanej ważyła 1 funt. 

[4]38 pp brał udział w powstrzymywaniu ofensywy czortkowskiej, operacji zaczepnej Ukraińskiej Armii Halickiej rozwijającej się w dniach od 7 do 28 czerwca 1919 r. Była to ostatnia faza wojny Polski z Zachodnioukraińską Republiką Ludową tocząca się na terenie Galicji Wschodniej.

[5]W tym miejscu Aleksander Pieńkowski podaje omyłkowo błędne informacje. W ofensywie czortkowskiej udział wzięły brygady strzelców ukraińskich wchodzące w skład sił zbrojnych Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej, autor natomiast pisze o Ukraińskiej Republice Ludowej i jej zwierzchniku sił zbrojnych oraz oddziałach wojskowych sformowanych w wymienioną dywizję w kilka miesięcy po opisywanych wydarzeniach.