Ja coraz więcej miałam roboty zarobkowej i coraz więcej poznawałam pań z okolicy, zapraszały mnie i zabierały, bym oglądała różne makaty i hafty, warte i niewarte naprawy. Powoli moje małe mieszkanko było nieraz pełne gości, którzy naznaczyli sobie u mnie spotkania. Zabierało mi to dużo czasu i bywały dni, kiedy opuszczałam moją pracownię i roboty, i nie mogłam dopilnować, często miałam straty, bo uczennice i panienki coś sfuszerowały. Raz na przykład na białym atłasie narysowały atramentowym ołówkiem deseń, który po zwilżeniu do prasowania był zupełnie nie do użycia. Innym razem upadły którejś panience nożyczki na rozpiętą materię i przecięły ją.

Wciągnięto mnie również do kółka oświaty dla młodzieży rzemieślniczej. Prowadził je ksiądz Nowosadko, znajomy mój przez księdza Mioduszewskiego. Wieczorami trzy razy na tydzień przychodzili starsi chłopcy lub ich ojcowie. Otrzymywaliśmy pozwolenie na odegranie szopki w teatrze miejskim. Szopkę ułożyłam sama. Miała nadzwyczajne powodzenie i dała dochód. Przyznam się, że byłam niesłychanie zadowolona, bo dzieci przyjechały z Drozdowa, z Boguszyc, ze Starej Łomży i z Pniewa. Naddatki za bilety dużo dały. Ksiądz Nowosadko i cały zespół kółka dziękowali mi. Przypłaciłam te honory dużą stratą, bo nie zdążyłam wykończyć ornatu do Ostrowi Mazowieckiej. Napisałam list z przeprosinami, otrzymałam impertynencką odpowiedź i admonicję, że nie dość jest umieć haftować i znać się na stylu, trzeba być słowną, i za karę będę czekać również na uiszczenie się jego parafian.

Na domiar mego utrapienia dostałam grypy i musiałam zwolnić na czas choroby panienki. Przyjechała pani Józefowa, posłała swoje konie po znajomego lekarza i uradzili, żebym leżała cały tydzień. Bardzo dużo uprzejmości doznałam wtedy od córki Korolców, która wbrew moim prośbom i zakazowi rodziców przybiegała do mnie po parę razy na dzień. Chociaż to powiększyło mi koszty utrzymania, wzięłam jedną z panienek na stałe i wycofałam się z kółka.

Wkrótce potem zmarł prawie nagle ksiądz Brykczyński i to było dla mnie wielkim zmartwieniem. Obstalunki jednak napływały. Pojechałam do Warszawy po materiały. Byłam u państwa Marianów i wtedy dowiedziałam się, że jednak pani Paulina nie jest zadowolona z pani Szumańskiej, a ta znowu nudzi się w Drozdowie, bo ma tylko jeden kościół. Pan Marian w komiczny sposób tłomaczył: „Cóż to znaczy jeden kościół i jeden ksiądz. Taka pobożna osoba musi co dzień wysłuchać co najmniej pięć wotyw i zobaczyć pięciu księży”.

Na miejsce pani Szumańskiej pojechała niejaka panna Bukinicz jako towarzyszka i wyręczycielka. Osoba starsza ode mnie, prawie w jednym wieku z panią Pauliną. Była to osoba z najlepszymi świadectwami, pewno więcej wykształcona niżeli ja, ale miała akcent trochę litewsko-rosyjski i sposób chodzenia drepczący jakby w pośpiechu. Pani Lutosławska nazywała taki rodzaj chodzenia „kozią dreptaniną”. Gdy omawiała warunki z jaką panną służącą, zawsze kazała jej podać sobie coś z drugiego końca pokoju, żeby się przekonać, czy nie drepcze. Mnie to bawiło i przypominałam jej, jak ze mną przechadzała się w stołowym, pokazując mi mały jakiś ogródek w podwórzu. Pewno to była próba.

Co niedziela jak zwykle przyjeżdżałam do Drozdowa, zawsze jednakowo czułam się jak u siebie i cieszyłam się ogrodem, nowymi gatunkami róż. Pani Paulina pokazywała mi swoje roboty, wyszywała na tiulu obrus do komunii i narzekała, że to nudna robota i wolałaby kanwę, ale teraz już bez pani tego nie uszyłabym. Panna Bukinicz odezwała się, że robota na kanwie psuje oczy. Widziałam, że się to pani Paulinie nie podobało. Gdy zostałyśmy same, panna Bukinicz powiedziała mi otwarcie: „Uważam, że pani Lutosławska ma różne upodobania, które są przez nią pielęgnowane, a to zupełnie niepotrzebne, bo w końcu stają się grymasami. Szczerze mówię, że tu żadna towarzyszka nie zastąpi Pani, póki będzie Pani co tydzień przyjeżdżała”. Nie obraziłam się wcale, bo panna Bukinicz budziła we mnie współczucie. Biedna samotna stara panna. Ja wtedy czułam się silna i pełna zapału do każdej pracy.

Odjeżdżałam z Röhrami, z którymi zżyłam się i często widywałam. Zygmusiowi dawałam lekcje niemieckiego, chodziliśmy na spacery i rozmawiali. Oni oboje przychodzili z  mojego balkonu słuchać muzyki orkiestry wojskowej w publicznym ogrodzie naprzeciw. Czasami, gdy nie jechałam do Drozdowa, z panią Korolec chodziłam do ogrodu w niedzielę po kościele, bo był w Łomży zwyczaj u tak zwanego wyższego towarzystwa, by do kościoła iść na dziesiątą, a potem prezentować stroje świąteczne w ogrodzie miejskim. Raz, gdy szłam z Korolcową ustrojoną w nową paryską toaletę, usłyszałam, jak mijając nas jakiś oficer mówił do drugiego: „Posmotry wot durnaja wieszałka k choroszomu pła...”, co znaczyło: „Patrz, brzydkie wieszadło do pięknych sukien”. To się tak podobało Röhrowi, że nazwał ją wieszadłem. Rzeczywiście Korolcowa nie była ani ładna, ani wykształcona, ale z gruntu dobra kobieta i pomimo że on był dość skąpy, ona biedocie pomagała w różny sposób i żywiąc, i ubierając niemodnymi sukniami swoich córek, bo mody przestrzegały troskliwie, aż do przesady.

Upływał już blisko rok od mego wyjazdu z Drozdowa. Przekonałam się, że moja praca wystarcza mi na utrzymanie wygodne, a emerytura i pomoc z Drozdowa pozwalały nawet na złożenie paru setek w kasie oszczędności. Jednak zadowolona nie byłam. Brakło mi ludzi wyższych umysłem ode mnie, równi lub niżsi nie wystarczali mi. Oprócz tego byłam potrzebna tylko sobie. A moje życie dotąd dawało mi zadowolenie poczuciem, że jestem potrzebna. Póki żyła matka, byłam dla niej wszystkim, wyszłam za mąż i mąż mój potrzebował mnie, i mówił, że jestem osłodą jego życia. Pojechałam do Drozdowa i czułam, że pani Paulina polubiła mnie i że dla niej jestem użyteczna.

Zupełnie nieoczekiwanie dla siebie, bez uprzedniego namysłu, gdy w tym 1914 roku pojechałam rano do Drozdowa 29 czerwca, by powinszować pani Paulinie, gdy mnie objęła serdecznie i powiedziała ze łzami: „Jak Pani mogła zrobić mi taką przykrość, porzucić nas wszystkich, i mnie, którą potrafiła pani przywiązać do siebie... przecie nawet dziś jeszcze wierzę, że ma Pani do nas wszystkich uczucie prawie rodzinne.” Mówiła to wszystko, patrząc mi w oczy, a ja czułam bicie jej serca i oddech przyspieszony. Ogarnął mnie żal i wzruszenie, w jednej chwili zdałam sobie sprawę, że jej słowa są mi droższe i milsze, niżeli samodzielna, i samotna egzystencja, bez nich wszystkich, a szczególnie bez niej i księdza Kazimierza, bez pani Sofityny, która napisała mi, że ich opuściłam... Posadziłam panią Paulinę na fotelu, przyklękłam przy niej i tuląc jej ręce, mówiłam: „Proszę mi wierzyć, że gdybym wiedziała o tym, że Pani mnie tak lubi, to bym pewno nie zdecydowała się na wyjazd, więc teraz pokończę wszystkie obstalunki, nie przyjmując już nowych i mniej więcej za pół roku powrócę do Pani drogiej, i już... a iście nie opuszczę aż...”, i ucałowałam jej ręce. Uściskała mnie, ucałowała i kreśliła krzyżyk na czole, gdy wrócił ksiądz Kazimierz. Zaczął się dopytywać, co znaczy to błogosławieństwo, czy Oczka aby nie wychodzi za mąż? „Wraca do nas.” „Wiwat, Oczuniu, kochana!” – wołał na cały głos, ale nie zdążyłam go prosić, aby ze względu na pannę Bukinicz nie mówił jeszcze o tym, gdy wszedł pan Józef i jemu to zaraz objawił. Dobry, kochany pan Józef zrozumiał mnie, że nie mogę rzucać swego warsztatu i muszę co najmniej pół roku jeszcze w Łomży przebyć, a tymczasem pomyślimy o czymś dla panny Bukinicz.

Wróciwszy do Łomży poszłam do Korolców, żeby ich powiadomić o tym z powodu mieszkania, o które w Łomży dobijali się zwykle z racji pięknego i wygodnego położenia. Powiedział mi wtedy, że ma pewne wiadomości z Niemiec o wojnie z Rosją, to może wybuchnąć lada dzień, chociaż gazety milczą, że gotuje się wszystko pod hermetyczną pokrywą, ale on jest przekonany, że Niemcy zwyciężą i kto wie, czy nie skończy się wszystko na czwartym rozbiorze Polski. Zmartwiłam się bardzo, a dobił mnie list księdza kanonika z Myszyńca, w którym cofał obstalunek, na który już sprowadziłam materiał. Pisał mi kanonik: „Wojna w powietrzu wisi nad nami, a ja tu nad samą prawie granicą”. Paru innych księży pisało o spieszne wykończenie. Zabrałam się do roboty. O wojnie raptem przycichło, Żydzi – gdy ich pytano – śmieli się i uspakajali, i tak trwało do 16 lipca. Powracałam rano z kościoła i zobaczyłam ciżbę ludzi przed kasą przemysłowców. Cisnęli się tak gwałtownie po odbiór pieniędzy, żądano wypłaty złotem, a dawano tylko papiery.

Ponieważ znałam dyrektora kasy, zaszłam do nich i pytałam o powód tego niepokoju. Zastałam żonę i córki dyrektora pakujące rzeczy do wyjazdu, bo lada dzień może być zamknięta granica, a siostra dyrektora namawiała go, by z rodziną przyjechał do Paryża i żeby pospieszył się. I mnie radzono, bym z kasy zabrała pieniądze, chociaż nie złotem. Po znajomości dostałam dwieście rubli złotem, a drugie dwieście papierami.

Tego samego dnia z Drozdowa przyjechał pan Józef, który właśnie powrócił z Londynu, gdzie bawił ze swoim szwagrem Niklewiczem, mężem córki pana Wincentego. Właściwie ona była siostrzenicą, ale młodzi stryjowie Józef i Kazimierz uważali i kochali córki brata jak rodzone siostry, a zwłaszcza najstarszą Manitę. Od niego dowiedziałam się, że wojna wybuchnie lada dzień, że przemarsz wojsk rosyjskich będzie przez Polskę i to głównie od naszej strony, że Osowiec i Łomża, z raczej jej przedmieście Piątnica, przedzielona tylko Narwią, to główne punkty obrony w naszej okolicy. Z tego powodu powinnam natychmiast przenieść się do Drozdowa. Boże drogi! Ile ja miałam kłopotu i straty! Nie wszystkie należności za wykończone roboty były mi odesłane. Sporo materiałów miałam sprowadzonych, bo korzystałam z okazji, gdy kto znajomy jechał za granicę. Pocieszano mnie, że to nie przepadnie, że jeszcze po wojnie dużo na tym zarobię itp.

W parę dni byłam zapakowana i przewieziona do Drozdowa, gdzie zastałam panią Sofitynę i Manitkę z córeczką, i małym ślicznym chłopczykiem, a w parę dni pani Marianowa przyjechała z dziećmi. Przyjęto mnie tak serdecznie i tak wesoło, że zapomniałam wkrótce o swojej pracowni, o haftach, pracy, kłopotach. Nawet dziwiłam się, że mogłam takie środowisko i warunki porzucić. Mówiłam o tym z panią Sofityną, ale ona powiedziała, że to właśnie dobrze i dla nich i dla mnie. Ksiądz Mielnicki twierdził również: „Bóg chciał, żeby Pani poznała siebie, lepiej poznała swoje siły, a my tu wszyscy, że nam Pani potrzebna bardzo.” A na dowód, że jestem potrzebna bardzo, prosił o zreperowanie ulubionej swojej komży, którą – ku zgorszeniu wielkim całej parafii, często używał z dziurą na plecach. Mój stosunek z panią Pauliną stał się jeszcze tkliwszy, kochałam ją coraz więcej, bo czułam, że ona mnie coraz więcej potrzebuje i coraz większe ma do mnie zaufanie. Pan Stanisław przestał mi dogadywać. Pani Stanisławowa ostrzegała, bym nie nabierała różnych zajęć zbyt wiele. W ochronce panna Helena dawała sobie doskonale rady, tak że tylko parę razy na tydzień wyręczałam ją, by odpoczęła lub poszła do znajomych sobie państwa Jędrzejewskich. Był to nowy pomocnik w kancelarii browaru, a raczej główny buchalter i zdolny sekretarz pana Józefa. Żona jego, młoda i czynna, była przyjmowana przez panią Józefową i często razem odwiedzały chorych, a szczególniej dzieci nie tylko w Drozdowie, ale i w innych wioskach. W tym czasie już najstarszy syn państwa Józefów - Jerzy -  zaczął się uczyć, matka przygotowywała go do gimnazjum ze wszystkiego, ja dawałam lekcji rosyjskiego i bardzo mnie to cieszyło, bo chłopiec był zdolny i miły, a pani Józefowa znała doskonale język rosyjski, więc byłam trochę z tego dumna, że mnie powierzyła naukę chłopca, nie korepetytorowi Franeczka. Całe lato, pomimo że wojna była wypowiedziana pierwszego sierpnia, upłynęło bardzo miło i wesoło. Wprawdzie zaczęły się przechody wojsk i przez Drozdowo, i odpoczynki nawet parodniowe, ale to się spokojnie odbywało. Czasem zmęczonym żołnierzom pani Paulina kazała dawać coś do picia i jedzenia. Ja z panią Józefową i panią Sofityną rozmawiałyśmy z nimi zapytując, z jakich pochodzą stron, jak im się tu podoba. Otóż jeden ze starszych żołnierzy powiedział mi: „Tu u was w porównaniu z Rosją wygląda jak piękne zabawki: i pola, i łąki, i wioski, i rzeki – wszystko małe, zgrabne, ładne, ale w porównaniu ze stepami i przestrzeniami ziemi ornej, łąk, i lasów u nas – to kruszyny, a dziewczęta wiejskie w porównaniu z naszymi dziewczynami, to kukły czy lalki. Panie Boże – zakończył – ja bym się bał taką uścisnąć, żeby się nie rozgniotła” i spojrzał przy tym na stojącą opodal śliczną naszą Tereskę z pełnym koszem kromek chleba, posmarowanych twarogiem ze śmietaną.

Pani Sofityna, która przejechała wzdłuż całą Europę, bo od Madrytu aż do Kazania, twierdziła, że lasy, rzeki i stepy mogą rzeczywiście imponować całej reszcie Europy, ale poza tym, to dzika kraina, a i ludzi cywilizowanych niewiele. Przypomniałam sobie wtedy również, jak mój dziadek, wróciwszy z Syberii w 1874 roku, mówił: „Wy tu nie macie pojęcia wcale, co to za kraj i co on zawiera – to obszar olbrzymi, pełen bogactwa każdej dziedziny, a ludzie tam biedni, ale dobrzy i zdolni”. Dziadek przepowiadał często, że przyjdzie czas rozkwitu Rosji. A ja, patrząc na tych żołnierzy zmordowanych, zakurzonych, w ciężkich mundurach, obładowanych niezgrabnymi tornistrami, w ciężkich butach – nie mogłam uwierzyć, że zwyciężą Niemców i że wojna ta będzie długa i dokuczliwa.

Jak na początek wszystko szło doskonale, władze złagodniały, dużo politycznych więźniów zwolniono, gazety pisały o amnestiach i pewnych przywilejach dla Polaków. Żyło się swobodnie, a u nas wesoło i przyjemnie. Ogród był pełen kwiatów i dzieci, z którymi ksiądz Kazimierz urządzał zabawy, przychodzili też z różnych stron skauci, mieli obóz na Górkach. Często wieczorem palili ogniska, skauci i żołnierze na przemian wieczorami śpiewali. I tak trwało do końca wakacji.

Gdy się nasi goście rozjechali, pani Józefowa zorganizowała w Łomży kółko sanitarjuszek i razem z kilku doktorami uczyła robić opatrunki, i dawać pierwszą pomoc rannym. Na wsi zbierano bieliznę, płótna i stare czyste szmaty na szarpie, pierze na poduszki. Szarpie przychodziły siepać ze wsi dziewczęta. Ja z księdzem Słonickim jeździłam parę razy i zbierałam nawet już przygotowane paczki szarpi, bo prócz przysłanych opatrunków szpitale chciały mieć i zapasowe.

Przyjechała Bela na parę tygodni i ona również gorliwie zajmowała się, i pomagała pani Józefowej. W końcu września przywieziono pierwszych rannych do Łomży. Był tam jeden szpital, w którym głównym doktorem była pani Józefowa. Szpital ten odznaczał się największą troskliwością o chorych. Był umieszczony trochę dalej od środka miasta, w nowym gmachu wybudowanym na szkołę mierniczą, otoczony ogrodem; był cichszy i wygodniejszy od dwóch dawnych, z których jeden był w samym środku najludniejszej dzielnicy. Rekonwalescenci byli wysyłani na wieś, a jak się wzmocnili brano ich z powrotem

do wojska lub odsyłano na dłuższy czas do domu. Całe nasze społeczeństwo zachowywało się względem żołnierzy bardzo życzliwie, ale rządowi carskiemu życzono przegranej. Miałam sposobność przekonać się, że inteligentni żołnierze nie wierzyli w zwycięstwo i że byli zupełnie obojętni, bo dwa razy na tydzień jeździłam do szpitala pani Józefowej pisać listy tym, którzy z powodu ran nie mogli pisać sami lub też nie umieli. Przeważnie były to listy do rodziców, a głównie do matek, do których okazywali wielkie przywiązanie. Czasami bywałam wzruszona do głębi, jak taki biedak dyktował: „Ty moja rodzona, najdroższa, nie płacz tam i nie rozpaczaj, ja wrócę jeszcze i napieczesz mi pierożków, ubierzesz w koszulę uszytą i utkaną przez Twoje drogie ręce, które całuję z pokłonem”. Albo list do kochanki, którą zapewniał, że jeżeli na niego zaczeka, to ją poślubi i uszanuje, ale jeśli drugiego pokocha, to lepiej, żeby się była nie urodziła, tak ją zbije i na to daje jej słowo honoru...

Jeden z podoficerów prosił, bym napisała do jego kolegi w Moskwie dość długi list, zupełnie – jak mi się zdawało – bezsensowny. A gdy mu powiedziałam: „Może to Pan inaczej wyrazi” – oburzył się i zawołał: „Widzisz, co się jej zachciewa, cudze listy chce rozumieć! Albo pisz, jak ci mówię albo wynoś się do djabła!” Musiały to być zdania i wyrazy umówione, ale przyszło mi to do głowy bardzo nieprędko.

Niejaki Kuzniecow, syn bogatego bardzo kupca, stracił prawą rękę i temu pisałam najwięcej czułych listów do rodziców i do narzeczonej, której zwracał wolność z powodu swego kalectwa. Reszta korespondencji była złożona przeważnie z ukłonów, pozdrowień i wyliczeń przy tym stopni pokrewieństwa, na przykład kłaniam się memu przyrodniemu bratu Antoniemu Nikoforowiczowi i jego żonie Afansji Mikrofanowej i życzę jej powodzenia itp. bez końca, bo tych przyrodnich, stryjecznych i rodzonych były czasem tuziny.

Pani Paulina z początku, póki była pani Marianowa, pani Sofityna i Manitka, a później ksiądz Kazimierz, i p. Emilia - jej przyjaciółka, nie odczuwała braku mego towarzystwa. Więc się wciąż gdzieś kręciłam; to w Łomży, to na wsi albo u pani Stanisławowej, gdzie było dwóch biedaków chorych na oczy i prosili o czytanie rosyjskich gazet. Gdy jednak wszyscy wyjechali i zaczęły się już dni krótsze, nie można było zostawiać panią Paulinę zupełnie samą. W dodatku przejazd do Łomży stał się czasami ambarasowny, przepustki i rewizje na moście, a często długie czekanie na przejazd z powodu przemarszu wojska i taborów, narażały na opóźnione powroty i niepokojenie się pani Pauliny, więc ja zostawałam w domu, jeździła Bela, o którą babcia jeszcze się więcej bała. Wreszcie w październiku państwo Stanisławowie wyjechali do Warszawy, gdzie przebywali już państwo Janowie i większa część obywatelstwa nie tylko z Łomżyńskiego, ale i z Wileńskiego. Wszyscy cieszyli się odezwą Wielkiego Księcia Mikołaja, który objął dowództwo. Z tego powodu jeszcze gościnniej przyjmowano wojsko, coraz liczniej napływające do Polski. Zaczynało być w Drozdowie dla pani Pauliny zbyt niespokojnie, drażniło ją to, że cały dół za wyjątkiem kuchni zajęty był, że słychać było ciągłe okrzyki, hałasy, spacery, muzykę, śpiewy. Mieszkaliśmy prawie w koszarach. Ponieważ Dolny Dwór był również zajęty, więc przechodzili wszyscy przez ogród i spotykanie się ciągłe było nieuniknione. Oficerowie uprzejmie się kłaniali, paru nawet zwróciło się raz do pana Józefa z prośbą o pozwolenie złożenia wizyty matce i jego żonie. U państwa Józefostwa byli, pani Paulina wymówiła się chorobą.

W końcu jednak wyjechaliśmy do Pączkowizny, po drugiej stronie Łomży, aby pani Józefowa miała dogodniejszy dojazd do szpitala. Ponieważ bona Angielka wyjechała, dziećmi zaopiekowała się panna Helena Przysiołkowska, ochroniarka i Heleńcia, piastunka ich od urodzenia. Jerzy uczył się już, a Henryk i malutki Witek byli najmilszą rozrywką pani Pauliny. Wituś chodził co dzień na spacer, a gdy wrócił babcia pytała, czy przyjemnie było i co widział. Raz odpowiedział: „Dziś było bardzo przyjemnie, bo cipelinki latały”. Tego dnia właśnie był pierwszy nalot na Łomżę. Spadły dwie bomby, jedna z nich na zjeździe trafiła w jadącą furmankę i zabiła parę koni i dwóch ludzi, druga nikogo nie zabiła, tylko od wstrząsu uderzenia powypadały szyby w całym rynku. Ja z panią Józefową pojechałam wtedy po jakieś zakupy. Wróciłyśmy wieczorem całe i zdrowe, ale pani Paulina odchorowała ten dzień pełen niepokoju.

W ogóle pobyt w Pączkowiźnie był bardzo niefortunnym pomysłem. W porównaniu z Drozdowem było tam ciasno i niewygodnie. W dodatku mniej bezpiecznie, bo wieś zupełnie odsunięta od dworu, służba folwarczna nieznana, dzierżawca jakiś nieokrzesany człowiek i nieprzychylny panu Janowi urągał na wszystko, robił trudności Jagodzińskiemu w ulokowaniu koni. Kiedy pan Józef powiedział mu, że stróż ma co dzień w nocy obchodzić dwór zarówno jak zabudowania i podwórze gospodarcze, odpowiedział, że się na to nie zgadza i nie ma obowiązku do obsługiwania dworu. Słowem mieliśmy kłopoty, o jakich się w Drozdowie nie śniło. Moim zmartwieniem było ustrzeżenie pani Pauliny, by nie dowiedziała się, że stróż wcale domu nie pilnuje. Chciała koniecznie, by tak jak w Drozdowie stróż o dwunastej w nocy zachodził do kuchni: miał do wypicia kubek herbaty gorącej i kawał chleba, posmarowanego koniecznie masłem, szmalcem czy miodem, bo przecie dla zdrowia potrzebne... Dla uspokojenia matki pan Józef przywiózł Macieja. To okazało się najbezpieczniejszym. Spał w kuchni i głośno chrapał, a w dzień był bardzo użyteczny, bo jako dawny żołnierz umiał po rosyjsku i perswadował różnym maruderom, wlokącym się za taborem w celu zdobycia czegoś: „Ty brat tu nic nie znajdziesz, idź lepiej w podwórze, tam indyki chodzą i kury”. Naprawdę prawie wszystkie indyki i kury wykradano wszędzie.

Jednej nocy przed świętami Bożego Narodzenia z powodu zawieruchy śnieżnej pan Józef i ksiądz Kazimierz zostali na noc, więc mieliśmy zupełne bezpieczeństwo i w domu, i przy koniach. Wieczorem siedzieliśmy długo przy kolacji, pani Paulina pytała się, czy nie można by wrócić do Drozdowa, pan Stanisław pisał, że robi starania w głównym zarządzie wojskowym i ma nadzieję, że mu się uda uzyskać jakąś korzystną nawet umowę i z wiosną zabezpieczyć oba dwory od ciągłych zmian przechodów. Ponieważ nad Narwią położone dwory miały rozległe łąki, więc liczono na sprzedaż siana i starano się wyrobić sobie postoje konnicy. To zapewniało doskonały dochód, bo żołnierze sami kosili i sprzątali siano, a dobrze płacili. Ale zanim to nastąpiło, mieliśmy w Pączkowiźnie noc pełną niepokoju. Obudził nas jakiś hałas i stukanie nie tylko do drzwi, ale po prostu walenie w ściany i okna, gdzie popadło, a że okiennice były zamykane od wewnątrz i nadzwyczaj szczelne, więc w pierwszej chwili nie wiedziałam, co się dzieje. Wbiegłam ze świecą do pokoju pani Lutosławskiej, równocześnie z księdzem Kazimierzem. On został przy matce, ja otworzyłam okiennicę i zobaczyłam tuż pod oknem rozpalone ognisko, i całą ciżbę rojącą się przy nim. Okazało się, że to cały oddział zabłądził wśród zawiei i na przełaj przez pole, ogrody, i płoty szedł i jechał, aż dotarł do ścian dworu i zabudowań. Porozpalali ogniska, tłoczyli się do domu, biedni, zmarznięci i zmęczeni. Oddano kapitanowi i oficerom trzy pokoje, kuchnia była wspólna. I ci pozostali na dłużej. Niewygód było co niemiara, ale trzeba przyznać, że dobrowolnych przykrości nie robili, przeciwnie kucharz naszej kucharce pomagał, kapitan przysyłał pani Paulinie świeże bułeczki, po które co dzień jeździli do Łomży...

Choinkę ubierali dla żołnierzy przed domem, oficerowie mieli u siebie, a nasze dzieci u siebie. Kapitan prosił, byśmy byli u niego „na jołu”. Obdarzył nas perfumami i słodyczami, pani Paulinie ofiarował serce marcepanowe, ona przełamała z nim opłatek i życzyła, by na drugi rok był u siebie. Biedak miał łzy w oczach. Mnie się też na płacz zbierało, było to pierwsze Boże Narodzenie, w którym nie byłam w kościele. Państwo Józefowie i ksiądz pojechali do Łomży, do Szczepankowa droga była niemożliwa.

Chociaż po pewnym czasie z Pączkowizny wojsko wyszło, ale pobyt tam był dla pani Pauliny ciężki, również dla nas z panną Heleną. Jedyną rozrywką były dzieci, bawiłyśmy się z nimi z rozkoszą, bo to byli przemili chłopcy. Jerzy się uczył, a i Henryk również uczył się czytać sam prawie, bo lekcji jeszcze nie brał prócz matczynych. W poście powróciliśmy do Drozdowa, chociaż część dworu zajęta była już na stałe przez wojsko.

Zupełnie nie pamiętam, czy na Wielkanoc przyjechał kto z Warszawy. Wraziła mi się jedynie w pamięć Rezurekcja, którą odprawiał ksiądz Mielnicki i ksiądz Kazimierz, a w kościele pełno było żołnierzy rosyjskich, którzy z przejęciem się modlili i bez przerwy po swojemu żegnali, niektórzy nawet bili pokłony aż do ziemi. Prosiłam Boga szczerze, by ta wojna pomogła do nawrócenia całej rosyjskiej ludności na katolicyzm. Wielu rzeczywiście przyjęło katolicyzm i pozostało w Polsce. Byli to przeważnie inwalidzi. Dziś rodziny ich zupełnie nie pamiętają swego pochodzenia. W Łomży w szpitalu św. Ducha był stróż Michajło, a jego syn już się nazywał później Michalak. W Boguszycach również stróż Durbało nie zmienił do dziś jeszcze nazwiska, a raczej jego dzieci pozostały tam i dostały już kawałek ziemi. Niestety, podobno i Polaków dużo osiadło, i zruszczyło się również zupełnie.

Zaledwie tylko ociepliło się, przybyło do Drozdowa jeszcze więcej wojska. Piechota odeszła, przybyła konnica. U państwa Stanisławów zamieszkał Wielki Książę Borys, u nas jakiś pułkownik Czortkow. Pozakładali telefony na wszystkie strony, porozstawiali warty. I znowu żyliśmy jak w koszarach. Pani Józefowa już nie jeździła do Łomży. Szpital był na miejscu i o ile chciała, mogła pomagać doktorowi wojskowemu. Cała starszyzna wojskowa była niezmiernie uprzejma. Starali się nawiązać stosunki ze wszystkimi oficjalistami, państwu Józefom składali wizyty, zapraszali na przyjęcia do siebie. Książę urządzał zabawy, na łąkach gonitwy i wyścigi, wieczorami ognie sztuczne przy śpiewach bardzo ładne. Raz przyszedł sam książę z panem Stanisławem i zaprosił panią Paulinę na obiad. Państwo Stanisławowie prosili matkę, by nie odmawiała i musiała pójść. Była bardzo niezadowolona, bo uważała, że bawić się podczas wojny, to rzecz zgoła karygodna i że przyglądanie się fajerwerkom, gdy wokoło świecą łuny oddalonych pożarów i od czasu do czasu słychać kanonady armatnie – to jakby naigrawanie się z tych, co w tej chwili  tracą dorobek całego życia lub życie...

Tak trwało do sierpnia, ale już w końcu lipca zauważyliśmy, że humory i zabawy ustają. Był pewien oficer, który zaznajomił się ze mną i z panną Heleną, zachodził do ochronki. Jeden z nich bardzo lubił dzieci, przynosił cukierki i zabawki, siadał na ziemi w ogródku i z piasku budował im różne fortece. Opowiadał mi, że ma troje dzieci i żona jego bawi u jego rodziców na wsi, pokazywał mi fotografie amatorskie tych dzieci, również bawiących się w piasku. Miał aparat i fotografował dzieci w ochronce. Otóż od niego dowiedziałam się, że oni niedługo wyjadą, że na froncie źle, że wojsko zniechęcone, bo u nas w całym kraju są zaburzenia i Bóg wie, jak się ta wojna skończy. Drugi zaś, nieżonaty, zaczął umizgać się do panny Heleny, przysyłał jej całe pudła cukrów, saszety perfum i mydeł. Zwierzyła się przede mną, że on jej się nawet podoba, więc gdy go spotkałam, prosiłam, by do mnie zaszedł na chwilę. Otwarcie zapytałam go, czy ma zamiar starać się o pannę Helenę i prosiłam, by się nie obraził, bo robię to z prawdziwej przyjaźni dla niej. On przyznał się, że z chęcią by się z nią ożenił, gdyby nie to,  że lada dzień mogą go wziąć do wojska, bo należy do rezerwy. Więc radziłam mu, by się jej oświadczył, a ona będzie na niego czekać, bo inaczej może wyjść za kogo innego. Dał mi słowo honoru, że o naszej rozmowie nie powie nikomu, zrozumiał, dlaczego mu to powiedziałam. Zaręczył się z panną Heleną, został powołany do wojska. Był ciężko ranny, wrócił chory. Panna Helena jako pielęgniarka była przy nim i umarł przy niej. Dowiedziałam się o tym w parę lat po wojnie, gdy ją spotkałam przypadkowo.

Książę wyjechał, został tylko generał Abranzow, bardzo zaprzyjaźniony z państwem Stanisławostwem, ale ten już wiedział, że jest źle, że się będzie cofał, że pan Stanisław powinien korzystać z okazji i wszystko, co się da, wykorzystać, więc być przygotowanym na wyjazd. Pan Stanisław skorzystał z rady, zapewnił opiekę nad swoim majątkiem, wycofał wszystkie zaległe rachunki od władz wojskowych za siano, owies, za paszę koni, słowem podobno dużo zebrał grosza za pobyt księcia i generała. Państwo Józefowie, ksiądz i matka mieli pozostać w Drozdowie.

Z obawy rabunku wysłano tylko kosztowniejsze rzeczy i meble oraz cały zapas starych miodów, win i starki, wartości kilkunastu tysięcy rubli – do Wilna pod opiekę buchaltera, który tam miał pozostać do końca wojny, a na wszelki wypadek wynająć mieszkanie, gdzie mogłaby zamieszkać matka z księdzem i ze mną, może nawet i z dziećmi. Państwo Józefowie mieli nie ruszać się z Drozdowa. Państwo Stanisławowie zamierzali dotrzeć do Petersburga, gdzie  brat pani Stanisławowej  miał posadę.

Ledwie się to wszystko uplanowało i zdawało się cokolwiek pewniejsze od innych projektów, zjawiła się cała dywizja syberyjskiej piechoty. Było to wojsko niesforne, zuchwałe, zaczęło gospodarować na wsi, ludzi wprost wypędzać, a w końcu grozić. Wtedy zdecydowano, aby pani Paulina zabrała małego trzyletniego Witusia z niańką i wraz ze mną wyjechała do Wilna, a jeżeli nie dostaniemy się koleją, to bocznymi drogami rzemiennym dyszlem pojedziemy razem z państwem Stanisławostwem, którzy lada dzień mieli już wyruszyć. Ponieważ zabierało się ze sobą dużo jeszcze rzeczy i zapasów żywnościowych, więc prócz karety szły dwa wozy, a trzeci z rodziną furmana Jagodzińskiego, który inaczej nie chciał jechać. Pani Paulina bardzo była zadowolona, bo żona furmana była dawną pokojową, jeden z synów już pomagał ojcu. Wyjechaliśmy całą kawalkadą zupełnie jak za dawnych czasów. A przed wyjazdem byłyśmy obie na Mszy św. żegnane i błogosławione przez proboszcza, który pozostawał na miejscu, pomimo że wielu księży wyjeżdżało razem z całą prawie parafią.

 Narew przejechałyśmy przez most pontonowy, bo już obydwa były spalone. Gdy chcieliśmy jechać do szosy, już nie było wolno, bo właśnie przechodziły, a raczej zmykały co sił starczyło tabory wojskowe do tego mostu, który tylko co przejeżdżałyśmy. Ze dwie godziny zeszło, zanim można było ruszyć dalej. Kołując drożynami polnymi, dobrnęłyśmy do Gostkowa, by czekać na państwa Stanisławów. Pani Paulina była bardzo zmęczona, ledwie się trzymała na nogach. Państwo Woyczyńscy już wyjechali, był tylko rządca przerażony tym, że miano właśnie wylewać w gorzelni spirytus, a przy tej operacji zwykle i ludzie dworscy, i wojskowi upijali się i awanturowali. Gdy pani Paulina i Wituś po prowizorycznym obiedzie odpoczywali, poszłam do ogrodu, ale przestraszona uciekłam, bo zobaczyłam żołnierzy, którzy zapalonymi wiechciami słomy wypalali w ulach pszczoły i podbierali miód, a pasieka była dosyć duża. Biedne pszczoły, tylko co powróciły do uli, a ci niegodziwcy wymachiwali płonącymi żagwiami i ze śmiechem wykrzykiwali: „Wy gryzące gadziny, macie teraz wesele!” To było okropne. Wszędzie pełno było połamanych gałęzi i młodych drzewek, z których pozrywano owoce.

Całą noc siedziałam w fotelu i drzemałam tylko, nie mając odwagi rozebrać się i położyć. Heleńcia przy Witusiu również nierozebrana czuwała. Letnia noc była widna i krótka, o szóstej przyjechali państwo Stanisławowie, piliśmy razem kawę. Pan Stanisław chodził obejrzeć pszczoły i kazał zapisać wszystkie wypalone oraz zabrane zboże, wylany spirytus, bo za to podobno miał rząd zapłacić po wojnie. Następnie my wyjechaliśmy wcześniej, a oni po nas w parę godzin, aby nie ciągnąć się zbyt długim szeregiem.

Tymczasem szeregi furmanek były bardzo długie, bo ze wszystkich stron ludzie wyjeżdżali. Nie dojechawszy jeszcze do Białegostoku, zatrzymaliśmy się na popas i na noc w jakimś dworze, pani Paulina posłała Jagodzińskiego by spytał, czy pozwolą się zatrzymać u siebie. Owszem, uprzejmie prosili, zajeżdżamy karetą przed ganek, lokaj otwiera drzwiczki karety, wysiada pani Paulina, za nią Helenka chce wysiąść, Wituś jednak uparł się, że sam wysiądzie. Zaczął płakać i wołać: „Siam, siam...”, a w tej chwili odzywa się jakiś głos starszego pana: „Z dziećmi do rządcy, do rządcy, tu nie można...”

U rządcy było bardzo wygodnie, oboje byli gościnni, mieli również dzieci. Ja z Heleńcią zaczęłam wyjmować nasze zapasy, nie chcieli na to pozwolić, zapraszali byśmy jedli to, co oni podają. Miałyśmy się położyć, gdy nadjechali państwo Józefowie z chłopcami i księdzem.

I oni mieli również kucharkę, zapasy żywnościowe i wszystko, co było potrzebne do przebycia paru tygodni, bo liczono, że dłużej nie będzie potrzeba tułać się po świecie i powrócimy do domu. Było ciepło, pogodnie. Cieszyliśmy się, że jesteśmy razem, projektowano zatrzymać się na jakiś czas w Białymstoku, gdzie pan Stanisław miał starać się o bilety kolejowe, o ile da się dla całej rodziny do Wilna. Tymczasem w Białymstoku zastaliśmy całą armię Wielkiego Księcia Mikołaja, która się cofała i zostawiała rannych w szpitalach i w domach prywatnych. Na kolei było pełno wagonów z amunicją, ledwie o zmierzchu udało się księdzu i panu Józefowi spotkać pana Stanisława i księdza Karpowicza, który znalazł dla siebie mieszkanie i zapraszał panią Paulinę przynajmniej, by mogła tam odpocząć chwilowo. Niestety, dom ten był tuż przy torze kolejowym, po którym bez ustanku przechodziły pociągi i odczuwało się nie tylko hałas, ale i wstrząsy całego budynku, więc chwała Bogu żeśmy tam nie zostały, bo pani Paulina zamiast odpoczynku mogłaby się rozchorować. Przeczekawszy wyjście z hotelu wojska, dostało się dwa pokoje: jeden dla pani Pauliny, drugi dla państwa Józefów z dziećmi. Państwo Stanisławowie wyjechali w nocy końmi do Białowieży. W hotelu u Rytza było pełno znajomych z Łomży i okolicy, ale ja i pani Paulina jadłyśmy kolację u siebie. Nie mogłam ani na chwilę odejść, żeby się czegoś dowiedzieć, bo cały hotel był bardzo słabo oświetlony, okna w dodatku pozawieszane grubymi kotarami. Pani Paulinie było duszno, zgasiłam światło i otworzyłam okno na noc. Pani Józefowa dała pani Paulinie lekki jakiś środek nasenny w herbacie, bo uważała, że inaczej nieprędko albo wcale nie zaśnie; radziła mnie, bym wzięła również trochę bromuralu, ale ja bałam się i wolałam odpocząć, siedząc w otwartym oknie i obserwując, co się dzieje na ulicy. Księżyc od czasu do czasu wyjrzał zza chmur, mogłam wtedy zobaczyć, jak pośpiesznie wynoszono rannych z przeciwległego domu, a następnie trumny ładowano na samochód.

Raptem nadszedł zeppelin, zaczął zrzucać bomby. Doskonale widziałam padające jak wielkie dzbany pociski i powstające potem ognie. Taki jeden pocisk padł na dworcu kolejowym i wtedy rozległ się huk, wyleciały wszystkie szyby z pozamykanych okien. W hotelu powstała panika: krzyki histeryczne, wybuchy płaczu, śmiechu, płacz dzieci. pan Józef i ksiądz wpadli do naszego pokoju, przyszła pani Józefowa z Witusiem. Zeppelin odleciał i straż gasiła pożary. W naszym pokoju ocalały szyby, zamknęliśmy okna i wszyscy już do rana pozostali razem, trochę śpiąc i czuwając. Pani Paulina usnęła powtórnie. Na drugi dzień poszłam do kościoła, było już po Mszy; gdy wychodziłam, spotkałam dwoje ludzi niosących małą trumienkę zbitą z desek paczkowych; matka zalewała się łzami, ojciec błagał, by ksiądz pozwolił pogrzebać to dziecko na cmentarzu kościelnym. Ksiądz jednak tłomaczył, że to niemożliwe i kazał, by poszli na cmentarz grzebalny. Ale to było dla nich daleko, mieli jeszcze dwoje małych dzieci i furmankę z rzeczami.

Ileż tych trumien małych i dużych znaczyło szlak przydrożny tej nieszczęsnej podróży! Niepokoiło nas, co się stało z księdzem Karpowiczem, bo on był bardzo blisko tych wagonów, w które bomba trafiła. Pan Józef z panem Stanisławem poszli obejrzeć miejsce katastrofy i dowiedzieli się, że księdzu nic się nie stało, chociaż dom, w którym się znajdował w połowie prawie był zburzony.

Państwo Stanisławowie wyjechali końmi do Białowieży, a my również końmi do Mińska. Podróż szła wolno bardzo z powodu ciągnących się bez przerwy obładowanych wozów, przy których uwiązane było bydło i konie, a środkiem drogi ciągnął tabor wojskowy. Nie pamiętam wszystkich naszych postoi i noclegów. Były niezmiernie urozmaicone. Odbywały się w przydrożnych dworach, plebaniach lub w lesie. Doznawaliśmy często bardzo gościnnych przyjęć i tylko w Nieświeżu proboszcz odmówił stanowczo księdzu Kazimierzowi przyjęcia, chociaż dla matki swojej na noc. Plebania była duża, podwórze gospodarskie również obszerne, zupełnie puste. Nocowaliśmy w miasteczku u plenipotenta Radziwiłłów, ksiądz Kazimierz w wikarjacie, państwo Józefowie z dziećmi nie wiem, gdzie się mieścili. Miałam bardzo ciężką noc, bo pani Paulina niepokoiła się o wszystkich i źle się czuła. Rano ledwie słońce wzeszło poszłam szukać pani Józefowej. Nikogo nie znalazłam, a gdy wróciłam, dostawszy doskonałych świeżych bułeczek do śniadania, zastałam księdza Kazimierza przy matce. Odpoczynki w lesie były najmilsze, szczególnie, gdy się trafiło miejsce grzybowe. Wtedy rozbiegali się wszyscy i w przeciągu paru chwil znosili grzyby, rozpalali ognisko, według harcerskich sposobów, przy którym gotowaliśmy czasami cały obiad.

Dotoczywszy się w ten sposób do Słonimia, mieliśmy w jego okolicy dłużej odpoczywać u państwa Pusłowskich w ich posiadłości. Był projekt nawet przeczekania i uspokojenia się wojsk, aby powrócić bodaj pod Niemców, aby do domu. Zastano jednak państwa Pusłowskich wyjeżdżających, ludność tam już wrogo usposobioną i sytuację niezbyt bezpieczną. I konie, i ludzie byli u nas przemęczeni. Proboszcz ze Słonimia; przemiły, zacny człowiek przyjął księdza Kazimierza z otwartymi rękoma, umieścił wszystkich u siebie i na wikarjacie. Pani Paulina zaproponowała, żeby nasze kucharki gotowały obiady, a ksiądz proboszcz z siostrą i wikarym przez czas jej pobytu jadał z nami. Wszystko się ułożyło doskonale. Siostra księdza, młoda jeszcze osoba, była zachwycona, że się mogła tyle nowych sposobów przyrządzania różnych potraw nauczyć. O wiktuały było w Słonimiu łatwo. Walentyna z Andzią chodziły na targ, kupowały mięso i masło; jarzyny, owoce i mleko dawała plebania. Proboszcz żartował, że jest co dzień fetowany jak na odpuście. Wieczorami pan Józef grywał, bo był fortepian, księża śpiewali z księdzem Kazimierzem i siostrą proboszcza. Rano chodziłyśmy na Mszę św., słowem żyć nie umierać i bodaj do końca wojny tu siedzieć...

Nadeszły jednak bardzo niepokojące wieści, radzono nawet nie tylko nam, ale i księdzu proboszczowi, by wyjechał ze Słonimia. Resztki powracającej armii carskiej rozpraszały się po wsiach, zaczęły się tworzyć bandy, rabunki, napady. Postanowiono jechać jak najśpieszniej do Mińska i tam połączyć się z całą rodziną państwa Marianów, z panią Sofityną, Halą i Niklewiczami, którzy już w tym roku lato spędzali w stronach Mińska w Peresiece u Bułhaków. Widocznie skomunikowali się i z państwem Janostwem, bo na ich przyjazd czekaliśmy niedaleko Mińska, w jakimś opuszczonym dworku. To pani Paulinie wydawało się bardzo niebezpieczne, ale stałe popasy przydrożne stawały się już wprost niemożebne. Bo gdy się zatrzymywano, otaczał nas tłum ludzi wędrujących pieszo, żebrzących lub też zmęczonych i głodnych. Podwożono ich często i karmiono. Pani Józefowa dawała lekarstwa i robiła opatrunki, ale niepodobna było dać skutecznej pomocy. W tym czasie i pogoda popsuła się także, wszyscy byliśmy śmiertelnie znużeni.

Przybycie do Mińska, gdzie pan Marian z panem Niklewiczem już mieli wybrane furgony na w części załadowane bagaże, a pani Paulina otoczona przez synowe i wnuczki – mnie wydawało się rozkosznym odpoczynkiem i zabawną jakąś przygodą, bo raptem nie potrzebowałam niczego strzec, niczego pilnować, nawet saskiej filiżanki, z której pani Paulina całą drogę piła kawę. Ksiądz Kazimierz żartował ze mnie, że tak bardzo rozpieszczałam i dogadzałam w drodze, to pewno mama powracać zechce również końmi do Drozdowa i to aż z Moskwy, do której jedziemy.

Jazda ta trwała aż trzy dni, na stacjach stawaliśmy daleko od dworców, na bocznych torach i nie było nigdy wiadomo, kiedy ruszymy, więc wychodzić z wagonów nie było bezpiecznie. Pani Marianowa z panią Janową opiekowały się panią Pauliną; Walentyna, Andzia i Pepa kochana przez wszystkich, zajmowały się wraz z Heleńcią i to w wielkiej zgodzie najmłodszymi dziećmi. Ja z Medży bawiłam się ze starszymi. Stanowiliśmy wesołe i zadowolone kółko, do którego przyłączyła się i Bela. Wyglądaliśmy oknem, obserwując typy i ubiory przechodzących robotników. Czasami na takim postoju oblegali nasze wagony różni handlarze sprzedający miejscowe oryginalne wyroby zabawek, koszyków, a także obwarzanków, a w innym miejscu znów pierożki. Kosztowałyśmy w Wiaźmie słynnych wiazimińskich pierników, które bardzo mi smakowały, gdy jadłam je w Łomży kupione od Skorobohatowca, ale te w Wiaźmie były zupełnie inne, chociaż wyglądały tak samo. Widocznie na eksport przygotowywano je lepiej.

fot. 31

fot32

fot.33.1

fot.34