Między najmilszymi wnukami pani Pauliny zawsze największe znaczenie miała Manita. Pragnęła, by wyszła za mąż za kogoś w pobliżu Drozdowa, ale, niestety, odpowiedni wiekiem byli tylko Wierzbiccy dwaj starsi, z których żaden nie podobał się pani Paulinie. Więc tylko już poprzestała na westchnieniu do Boga, aby Manitka nie wyszła za Hiszpana, bo po ukończeniu szkoły na cały rok pojedzie pani Sofityna z córkami do Madrytu. Pan Kazimierz, który był przy tej rozmowie, zaszedł do mnie potem i mówił, żartując: „Mama już teraz o małżeństwie dla Manity myśli i o to się kłopocze, a mnie i Józia uważa, że jesteśmy jeszcze za młodzi na to, aby się żenić. No, ale zaręczyć się to już czas”. Kochany pan Kazimierz lubił się zwierzać, nie tylko sam, ale i za brata młodszego, który był więcej skryty. Opowiedział mi więc, że obaj są zakochani poważnie w dwóch koleżankach, z któremi zrobili śliczną wycieczkę i dlatego trzy dni zabawili dłużej w podróży, a gdyby nie imieniny matki to zabawiliby cały tydzień. Przysłowie powiada, że co serce wypełnia, tego usta zamilczeć nie mogą, więc i oni obaj, nie chcąc wszystkim, mnie przynajmniej opowiadali o swoich wybrankach, wiedząc, że ich nie zdradzę. Pokazywali fotografie, a nawet czytali listy, w których jeszcze o wzajemnych uczuciach nie było mowy, ale szczególnie listy wybranki pana Józefa były pełne humoru i dowcipu, znać było, że niezwykły umysł je dyktował. Listy do pana Kazimierza były poważne i bardziej koleżeńskie, a nawet smutne.

 

Było mi bardzo przyjemnie, że okazywali mi zaufanie, ale wolałabym, żebym nie potrzebowała równocześnie wysłuchiwać obaw pani Pauliny co do tego, by się czasem który nie zakochał w jakiej studentce, bo ten rodzaj kobiet, pnących się do równouprawnienia – jak się wyrażała – był jej wstrętny. A parę małżeństw, skojarzonych w koleżeństwie, które znała, nie było szczęśliwe. Radziłam, żeby tymczasem jeszcze czekać, a może przez ten czas pozna mama jakim sposobem obie urocze panienki może zrobią spisek z bratowymi, których już było trzy, żeby zaprosiły je do siebie i zapoznały z matką. Ten pomysł bardzo się im podobał obydwóm, wybrali zaraz panią Sofitynę, no i pewno zaraz do niej poszli, bo już nazajutrz pani Sofityna żartowała z nich przy obiedzie, że i głupie ptaki jak nazywała pentarki, wkradły się do ogrodu i pod oknami wołały: „Kochaj, kochaj, kochaj!”

A w rok potem pani Sofityna z córkami była w Zakopanem, a pani Paulina ze mną w Krynicy i pan Józef z panem Kazimierzem, i przyszłą swoją żoną przyjechali do nas. Pani Paulina polubiła młodą, wesołą, bez pretensji, niemodnie ubraną panienkę, która chwytała za serce bardzo pięknemi, pełnemi wyrazu oczyma. Osypała ją kwiatami przy powitaniu, namówiła na przerobienie kapelusza, który stracił fason i podarowała piękną, białą zakopiańską pelerynę. My z panem Kazimierzem śmieliśmy się, że właśnie to studenckie zaniedbanie stroju najwięcej ujęło panią Paulinę, bo uważała, że biedna panienka nie miała czasu pomyśleć o modnym wyglądzie kapelusza. Pan Kazimierz bardzo był zawsze wesół i starał się uprzyjemnić i urozmaicić tygodniowy pobyt brata z narzeczoną w Krynicy u matki tak, by jak najmniej ją utrudzić, a młodej parze zostawić swobodę. Więc gdy pani Paulina odbywała swoje poobiednie drzemki, chodziliśmy we czwórkę na spacery. O piątej z panem Kazimierzem chodziłam po matkę i na podwieczorek przyprowadzaliśmy ją do kawiarni. Najczęściej jednak wolała wypić swoją kawę w domu, a wtedy pan Kazimierz pomagał mi urządzić podwieczorek dla wszystkich w domu. Powiedziałam mu kiedyś, że i on pewno niedługo również swoją studentkę matce przestawi, ale, niestety, biedak przyznał się, że dostał kosza i opowiedział o wszystkim matce – przyznał się tylko przede mną, że pewno nigdy się nie ożeni, bo jest zagrożony suchotami, a jako doktór rozumie, że nie powinien gruźlików światu przysparzać. Matce tego nie mówił, bo będzie się leczył i może wyzdrowieje.

Pani Paulina tak się dobrze czuła, że poszła raz wieczorem razem z nami oglądać świętojańskie robaczki w parku, pan Kazimierz zaczął udawać szczekanie psów i poruszył wszystkie pieski w całej chyba Krynicy. Było to niezmiernie zabawne, ale pani Paulina obawiała się, bo zaczęli stróże nocni śledzić przyczynę tego psiego niespodziewanego koncertu.

Zanim pan Józef się ożenił, namawiano narzeczoną, by porzuciła studia i nie kończyła ich, ale nie chciała się zgodzić i odkładała ślub aż do ukończenia medycyny.

Wyjechałyśmy z Krynicy i bez zatrzymania się w Krakowie, bo pani Sofityna z córkami była w Zakopanem, dojechałyśmy do Warszawy. Naturalnie pan Marian czekał na stacji i zabrał nas do siebie, gdzie oczekiwała panią Paulinę pani Zielińska z Franeczkiem, specjalnie na przywitanie babci przywiezionym z Grodziska od państwa Bojasińskich, gdzie spędzali początek lata, a na sierpień mieli wszyscy przyjechać do Drozdowa. Franek już mówił i był rozkoszny i zabawny, bo skandował wyrazy i wcale nie po dziecinnemu zaczynał zdania od wyrazu „przecież”, bo tak Marcysia, jego niańka, do niego przemawiała: „Przecież Franuś już duży, wiec nie zbrudzi fartuszka. Przecież będzie spał... itp.” Więc i on do babci odzywał się: „Przecież Babunia pojedzie z Franusiem do siostrzyczki”. A babcia naprawdę zachwycona tym, pojechała.

W Grodzisku bawiłyśmy cały tydzień. Pani Bojasińska i pani Chmielewska, obie niezmiernie miłe, otoczyły panią Paulinę troskliwą opieką, aby odpoczęła wygodnie po kuracji, w dodatku przyjechał pan Kazimierz z panem Józefem Bojasińskim, a że były i panienki, więc co wieczór albo tańczyli, albo urządzali inne zabawy. Panna Zofia Bojasińska bardzo się pani Paulinie podobała i chętnie by w niej przyszłą synową widziała. Więc zapomniała nawet, że w Drozdowie rozwijają się najulubieńsze róże. Dopiero list od pana Jana, w którym napisał, że wyczekuje powrotu matki, bo ma zamiar jechać z żoną do jej rodziców, żeby dziadek poznał wnuka, przyspieszył nasz wyjazd z Grodziska.

W domu państwo Janowie oboje niecierpliwie oczekiwali matki, a na jej przyjęcie pan Jan urządził dużo niespodzianek, bo odświeżył mieszkanie nie tylko dla matki, ale i dla mnie. Ogród cały był tak wyczyszczony i ukwiecony, śpiżarnia pełna zapasów, ciasta i ciastka najulubieńsze napieczone aż w nadmiernej ilości, a co najważniejszą było rzeczą, że Jagodziński przyjechał na stację odnowionym jak z igły powozem w nowiutkiej lekkiej liberji. Rozrzewniło to panią Paulinę bardzo, powiedziała jednak do mnie, że obawia się, że pan Jan za dużo pewno wydał, a na jeden rok ona nie przeznaczyła na ten cel tyle i nie może pozwolić, by on ze swego budżetu ponosił te wszystkie wydatki. Skoro jeszcze i gospodarstwo całe z powodu różnych zmian i ulepszeń pochłonęło znaczne sumy, widziałam, że była zafrasowana – więc na drugi dzień zapytałam ogrodnika, czy ogród dał dobry dochód. „Dać to dał, ale robocizna jeszcze nigdy tyle nie kosztowała. Ja temu nie winien, pan kazał, to i robiłem”. Najgorzej jednak wypadło w ochronce, bo moi wychowańcy rozpierzchli się jak ptaki; do babki, która mnie zastępowała, przestały chodzić. Byłam tym bardzo zmartwiona, ale państwo Janowie i pani Paulina żartowali sobie, że już zbyt się ochronką przejmuję, że pierwszym moim obowiązkiem to pani Paulina, a reszta to dodatek. Tymczasem ta reszta dla mnie była chyba ważniejsza i gdyby jej nie było, czułabym się próżniakiem, bo pani Paulina miała koło siebie synów i synowe, pannę służącą i liczną służbę, więc uważałam, że jestem nie zawsze potrzebna.

Pan Kazimierz wieczorem zaszedł do mnie i długo mi tłomaczył, że matce jestem niezbędna, bo jednak żadnej synowej nie mogłaby powiedzieć, żeby z nią na pięć tygodni wyjechała do Krynicy albo co dzień wieczorem poczytała godzinkę itp. Pan Kazimierz rozmawiał zawsze ze mną otwarcie, więc jemu mówiłam również o różnych kłopotach matki. Powiedziałam również o obawach jej co do wydatków poczynionych dla niej przez pana Jana. Wzruszyło go to. „Mój Boże, mama dla siebie żałuje wydać paręset rubli, a gdyby wiedziała, ile tysięcy wydajemy my wszyscy co rok!” Roześmiałam się, bo wiedziałam, że oni obydwaj z panem Józefem nie wydawali dużo i mieli często z panem Stanisławem targi o kupienie droższych podręczników do ich studji potrzebnych. Głównie duże wydatki robił pan Jan na pola doświadczalne, szkółki w lesie, co miało podnieść wartość i dochód gospodarstwa. Pan Stanisław zaś budował stajnię, gorzelnię i dom mieszkalny. Podobno były między braćmi spory na naradach. A przy działach rejent Röhr, ożeniony z siostrzenicą pani Pauliny, przyszedł do mnie i powiedział mi, że pani Paulina powinna więcej żądać na rzecz młodszych synów, że gdybym była jego żoną, to by ją o to prosił, abym poszła do pani Pauliny i jej to powiedziała. Chodziło o to, że pan Stanisław nie chciał się zgodzić, aby całe Górki należały do Górnego Dworu i, jak twierdził rejent, psuł figurę działu.

Do pani Pauliny nie chodziłam, tylko panu Kazimierzowi i Józefowi o tym powiedziałam. Ale oni obydwaj zmęczeni byli tymi naradami i chcieli jak najprędzej skończyć. Pani Paulina pragnęła również usunąć się od wszelkich innych zajęć prócz swego własnego gospodarstwa, bo stołowanie powiększonej ilości rzemieślników i oficjalistów było ponad jej siły.

A Drozdowo w tym czasie, tj. 1903 roku, wyglądało wspaniale: browar szedł pełną parą, opasy i obora dawały dobry dochód, zboże rodziło się, ceny były dobre. Tylko stary Bombinio nie był zupełnie zadowolony, bo szopę, w której były przygotowane zapasy drzewa na budowę dworu w Górnym Drozdowie, zużytkowano w Dolnym, bo zaciągnięto pożyczkę Towarzystwa Kredytowego, bo nowy rządca brał dwa razy tyle, co dawny, bo stołówka kosztowała już chyba dziesięć razy tyle, co u pani starszej. Kochany pan Bombinio tylko o koszty, co do leśnych robót, prowadzonych przez nowego nadleśnego, poznańczyka, za którego wydał córkę – nie gniewał się wcale.

---

Krynica bardzo poprawiła zdrowie pani Pauliny, więc jak przyjechali w sierpniu państwo Marianowie z Franeczkiem i Hanką, państwo Zielińscy z panią Chmielewską, Röhrowie i państwo Smolikowscy – dwór był pełen, wesoły, a trzy babcie od rana do nocy zajęte tylko wnukami, rozkoszowały się nimi, że chodzą, że mówią, strofowały matki, że nie pozwalają czego maleństwom lub że pozwalają za wiele. Szczególnie zabawne były sprzeczki pani Smolikowskiej z córką o wnuka, który był dość grymaśny i chowany zupełnie inaczej aniżeli Franeczek i Haneczka. Ubierano go zbyt ciepło, karmiono niesystematycznie, więc czasem był głodny, a czasem przejedzony. Ponieważ w ogrodzie były powkopywane w paru miejscach baseny cementowe do wody i napełniono je po brzegi – babunie obawiały się, że które tam wpadnie. Nie wolno było dzieciom biegać gdzie chciały. Tymczasem kiedyś Dziutek z Franeczkiem wykąpali się obydwaj, ku wielkiemu przerażeniu niańki i bony, a tudzież ogrodnika, który zapomniał przykryć basenu. Może byłoby się to ukryło, gdyby nie żaba, o której opowiadali, że tam pływała i że się jej Franek przestraszył, bo była zimna, chociaż woda była ciepła. Jak się zaczęto dopytywać gdzie, w jakiej wodzie, jaka żaba – no, i wydało się.

Franeczek pojechał raz z matką i ojcem małą bryczką do lasu i powrócili już po zachodzie słońca, co obie babcie zaniepokoiło. Siedziały na ganku i wyglądały ich powrotu. Przyjechali i Franek z grzybem w ręku je witał: „Co? Sam znalazłeś taki śliczny grzyb? To ty już umiesz szukać grzybów?” „Przecież ja wcale nie szukałem, tylko nosem na niego upadłem” – twierdził Franeczek. „Marychno – woła pani Zielińska – on się przewrócił!” A Franeczek dalej: „Przecież się nie przewróciłem, tylko wyleciałem!” Druga babcia na to: „Marychno! Jakim sposobem on z bryczki wyleciał?” Państwo Marianowie zaśmiewali się oboje, a Franek: „Przecież i matka wyleciała”. „Nie mówi się „wyleciała”, ale wypadła – kończy pan Marian – bo wywróciłem ich wjechawszy na jakąś kretowinę porosłą mchem i tam znaleźliśmy parę grzybów”. „A mówiłam ci bąku, nie mów o tym babuniom”. „Przecież ja nie mówiłem, że tatuś wywrócił, tylko że ja wyleciałem, nie wypadłem!” Franek był konsekwentny w swych dziecinnych powiedzonkach i to bawiło wszystkich.

Raz przyjechał do państwa Marianów pan Stanisław i nie spotkał w przedpokoju nikogo prócz Franeczka, zapytał go: „A co u was słychać, bąku?” Odpowiedział: „A było słychać, bo tatuś stłukł w łazience dużą miednicę, a siostrzyczka z łóżka spadła”. Innym razem opowiadał babci Antosi, gdy wrócił z przejażdżki z babcią Paulinką: „Ja sam wysiadłem z dorożki, a babcia tak się za mną spieszyła, że aż rękami wyskoczyła”. Naturalnie, że chciała go przytrzymać i upadła.

Powoli i Bogdan zaczął gaworzyć i to bardzo zabawnie, dziwne dawał nazwy różnym przedmiotom tak, że tylko wtajemniczeni go rozumieli: np. cukier - „czykani”, ciastko - „pyś”, legomina - „menianiam”, zamiast „o” wszędzie „a”. Dziutek z powagą wielką opiekował się bratem, ale przyznał się przede mną, że ma czasem wielką ochotę porządnie go wygrzmocić, poczeka jednak, aż on będzie starszy, żeby się mógł bronić.

Zdawało się, że w obydwóch dworach kwitnie spokój i dobrobyt, zgoda i serdeczne stosunki, niestety, pewną tego nie była pani Paulina, która czuwała nad tym, by synowie, synowe często się widywali, zapraszała więc prawie co tydzień na obiady do siebie Dolny Dwór i Röhrów z Łomży. Były to często bardzo nudne obiady, bo między panem Janem i panem Stanisławem były różne nieporozumienia co do gospodarstwa, które pomimo działów i zajęć jeszcze nie były zupełnie uniezależniające obydwóch. Rzadko do pani Pauliny coś dochodziło, chociaż ja wiedziałam od pani Janowej trochę, a od pani Stanisławowej resztę, bo obie panie nieraz narzekały, szczególnie pani Stanisławowa. „Że też Mama nie może pozbyć się tej tradycyjnej manii utrzymywania wszystkich rodzinnych stosunków w patryarchalnej miłości i nudzie ani mnie, ani Janowej państwo Röhrowie nie są do szczęścia potrzebni”. A Röhrowa mówiła: „Wie Pani, dziś wolałabym być w domu, bo jest w Łomży koncert popołudniowy, a potem przyjęcie u Cahertów, ale ciocia przysłała po nas”. O tym powiedziałam i pani Paulina porozumiewała się odtąd z nimi przez telefon.

Żal mi było pani Janowej, która była z natury bardzo wesoła i towarzyska, a pan Jan domator, w dodatku tak w niej zakochany, że ani chwili nie chciałby spędzić bez jej obecności. Jemu wystarczało zawsze jej towarzystwo; nawet gdy coś pisał, pragnął, by ona siedziała z robótką przy nim. To nawet pani Paulina uważała za zbyteczne.

W zimowe wieczory, do kolacji o godzinie ósmej, od podwieczorku siedzieliśmy razem w stołowym, pan Jan trochę czytał, dzieci bawiły się przy babuni, ale pan Jan najczęściej wysyłał je do dziecinnego pokoju. To znowu gniewało panią Paulinę, ale synowi nie mówiła nic. Słowem stosunki nawet w najbliższej rodzinie były etykietalne.

Ja męczyłam się czasem również i byłam w trudnym położeniu, gdy mi otwarcie wszystko było wiadome, a zachowywałam się tak, jak gdybym nic nie wiedziała i często musiałam coś nie coś kłamać. Na przykład pani Stanisławowa poskarżyła się, że ogrodniczak pani starszej od jej ogrodnika zrazy do szczepienia i cebulki jakichś rzadkich tulipanów, które przywiozła z Florencji, pozabierał. Pani Paulina odezwała się łagodnie: „Wiesz, Manieczko, że to jest zwykłe między ogrodnikami, oni jedni drugim po koleżeńsku czasem pomagają”. Pani Stanisławowa oburzyła się i powiedziała: „Więc Mamę to nie gniewa, gdy takie same kwiaty i owoce jak my mamy, będą znajdowały się w każdym sadku?” „To mnie by się bardzo podobało, bo wtedy naszych drzew nie okradano by”.  Na tym rozmowa się skończyła. Obie panie były jednak bardzo podrażnione. Pani Paulina kazała zawołać ogrodnika i zapowiedziała mu, żeby nigdy nic nie brał od kolegów z Dolnego Dworu, ale im może udzielić, czego będą potrzebowali. Izydor powiedział „Słucham, Jaśnie Pani”. Przyszedł zaraz do mnie i skarżył się: „To ja mam jemu udzialać, a od niego niczego za to nie mieć?” Po tej rozmowie w parę dni poszłam na naradę do pani Stanisławowej w mojej osobistej sprawie co do przygotowania malowidła na jedwabiu, bo mi się farby rozlewały. A ona zapytała, czy matka była oburzona po rozmowie z nią. Naturalnie powiedziałam nieprawdę, że dała burę Izydorowi i żałowała, że pani, będąc wyczerpana nerwowo, miała przykrość z powodu tych zrazów, bez których i tak jest dosyć wszystkich gatunków w jej ogrodzie. Poszła zaraz przeprosić matkę.

Wkrótce jednak te drobne przeżycia przybrały większe znaczenie, bo pan Kazimierz zdecydował się, że skończywszy medycynę doktorem nie będzie i chce dalej się kształcić i choć na rok wyjechać jeszcze do Londynu. Matka była zmartwiona bardzo. Pan Stanisław oburzony. Trzeba przyznać, że dwa dwory w jednym majątku często były wielką wygodą towarzyską i gospodarczą, ale też często dawały się jednym lub drugim zupełnie zbyteczne i ciężkie do zniesienia, ale póki żyła pani Paulina nigdy nie dochodziło do jakiegoś zerwania stosunków; ona utrzymywała pozorną nieraz zgodę braci i bratowych. A potem przyszły takie przeżycia i zmiany w całej rodzinie u wszystkich, i we wszystkim, że już wspólnych narad ani zjazdów rodzinnych nie było.

1904 rok był bardzo pomyślny, urodzajny i zdawało się, że się wszystko doskonale powodzić będzie, bo i piwo szło świetnie. Pan Stanisław zajmował się w Łomży szpitalem, pani Stanisławowa założyła szwalnię dla dziewcząt, u nas wieczorami zimowymi w ochronce zbierali się starsi i młodzi chłopcy, a nawet i gospodarze na głośne czytanie trzy razy tygodniowo, a trzy razy znowu w szkole wieczorami uczyłam z nauczycielem i felczerką analfabetów. Niestety, było to już za późno, bo zaczęły się tworzyć w mieście i po wsiach ruchy socjalistyczne, buntowano robotników i służbę, żądano podwyższenia płac za robociznę. W Drozdowie było cicho, bo na ogół, szczególnie robotnicy browaru i młyna elektrycznego, byli zadowoleni. Pan Jan podniósł ordynarię służbie rolniczej, o pół godziny skrócił dzień roboczy. To wywołało wielką burzę, bo nie tylko pan Stanisław go zwymyślał, ale na zebraniu Towarzystwa Kredytowego podobno wrzało, bo zaledwie trzech właścicieli majątków większych w Łomżyńskim poparło go i uznało za słuszne jego postępowanie, a rodzony brat stał w obozie przeciwnym.

Gdy pani Paulina o tym się dowiedziała, zmartwiona była bardzo, ale stanęła w obronie pana Jana. Pan Marian, który w Warszawie w tym czasie pracował społecznie, był zadowolony, obydwaj młodsi bracia również, więc w rodzinie oponował tylko pan Stanisław, który z powodu zajęć swoich w mieście nieraz chcąc opóźnić sprawę serwitutów, musiał mieć stosunki z władzą, tj. gubernatorem, komisarzem ziemskim i różnymi naczelnikami i bał się, by nie obarczono majątku tzw. kontrybucją, która niekiedy była bardzo duża. Więc piorunował na wszystko, chociaż sam należał do Koła Oświaty i żona jego również. „A niech to djabli wezmą, cała ta oświata funta kłaków nie warta. Posadzą do ciupy i uczniów, i nauczycieli”. Robił wymówki i matce i żonie.

Widocznie chcąc zabezpieczyć się trochę, zaprosił na pierwsze jesienne polowanie całe sąsiedztwo, a nawet dalszych znajomych i podejrzewam go, że miał na celu dwie rzeczy: wyswatać pana Kazimierza, bo zaproszone były dwie bardzo bogate panny: ziemianka Kleniewska i córka bankiera Natansonówna. Pan Kazimierz przyjechał właśnie jako skończony doktór i z Kleniewskimi był zaznajomiony. Poza tym zaprosił na polowanie gubernatora, barona Korpa. Żona jego była damą dworu carskiego, a że była chora, więc wiedziano, że nie przyjedzie, a gubernator po skończonym polowaniu odjedzie do domu. Wprawdzie odjechał, ale na wieczór powrócił na zabawę, która była formalnym balem, bo nawet sprowadzono z Warszawy jako grajka do tańca Karasińskiego. Pan gubernator nie zasiadł do zielonego stolika w gabinecie pana Stanisława, ale oświadczył chęć potańczenia, lecz to nie bardzo się udało, bo już się zaczęła zabawa, już panie wszystkie były zaangażowane albo nietańczące, wreszcie gdy znalazła się spóźniona nieco z powodu przebierania się p. Janka K., nie mogła się wymówić i tańczyła z nim, jednak w trakcie wielkiego koła i zmiany dam, został bez pary, zdziwiony wycofał się, a po skończonym tańcu był zmartwiony, że się tak źle powiodło. Pani Stanisławowa przetańczyła z nim walca i zręcznie wyprowadziła z salonu do gabinetu. Tam paru namówionych starszych panów rozmawiało z nim o polityce, palili wyborne cygara i od czasu do czasu tylko zaglądano do salonu. Robiono wymówki panu Stanisławowi za zaproszenie gubernatora. Tłomaczył się, że go nie prosił, że sam się zamówił, że nie podobna było uniknąć tego. Pan Marian, robiąc fotografie na polowaniu, tak ustawił, że gubernatora nie było widać wcale, a powiedziano mu, że klisza się zepsuła.

Bal ten upamiętnił się jeszcze na długo w całym łomżyńskim tym, że do gubernatora, gdy powracał na granicy Drozdowa i Kalinowa, ktoś strzelił i o cal zaledwie nad głową trafił w czapkę bobrową właściciela. Z tego powodu były rewizje w obydwóch dworach, śledztwo i dochodzenie. Podobno strzelił do niego młody chłopiec - stolarz, kuzyn tkacza, sprowadzonego do Drozdowa dla nauczenia wyrobu ładnych wzorów obrusowych i dywanowych kobiety wiejskie. Mówiono także o tym, że całe trzy dni chłopiec ten ukrywał się w piwnicy Górnego Dworu, że ogrodnik o tym wiedział, że panna służąca dawała mu ze stołu naszego jedzenie. Na pewno tego nie wiem, ale w tym czasie rzeczywiście panna Jadwiga, niedawno przyjęta z Warszawy, dość zręczna i miła dziewczyna, prosiła mnie dla chorej kobiety o cukier i parę razy o talerz rosołu tak, aby się w kuchni nie dowiedzieli, bo nie lubią, gdy się im resztki z pańskiego stołu zabiera. Ogrodnik również nie odnosił mi klucza od tej piwnicy, gdzie były jabłka i gruszki późno dojrzewające. Gubernatorowa z przestrzeloną czapką pojechała do Petersburga, mąż jej dostał awans i order, a do Łomży przyjechał nowy gubernator o oryginalnym nazwisku Papadogło. Ten nie miał pretensji do stosunków z ziemiaństwem, a w roku 1905 na wiele rzeczy patrzał przez palce.

W lutym 1904 roku odbył się ślub pana Józefa z panną Marią Olszewską. Była to czwarta synowa, dla odmiany nie jedynaczka, a mająca dwóch braci, ale trzecia Maria. Czwartą Marią była najstarsza córka pana Wincentego z hiszpańska nazywana Manitą, więc jedna Manieczka, druga Marychna, a trzecia Myszka. W dzień ślubu państwa Józefów po uroczystym nabożeństwie, gdy powróciliśmy z kościoła, pani Paulina chciała telegrafować do państwa Olszewskich na Podole, ale jak usłyszała, że po rosyjsku ślub nazywa się „brok”, oburzyła się i poprzestała na liście.

Ponieważ w tym czasie już rozpoczynały się w Rosji i u nas po trochu srodze prześladowane ruchy rewolucjonistyczne,  i kolejowe strajki, więc o przyjeździe państwa Olszewskich, pomimo zaproszenia pani Pauliny, nie myślano, tym bardziej, że dla pani Lutosławskiej było to trudne. Ślub odbywał się w zimie w Szwajcarii, byli na nim oboje państwo Stanisławostwo, pan Kazimierz i Jan. Latem młoda para przyjechała do Drozdowa. Pani Myszka bardzo się wszystkim podobała, była tak wesoła, dowcipna i pełna wdzięku młodości i szczęścia. Przyjemnie było patrzeć na nich oboje.

Pani Paulina cieszyła się, gdy zebrały się razem cztery pary synów z synowymi i uważała, że wszyscy są z siebie zadowoleni. Miała już sześcioro wnucząt. Namawiała panią Myszkę, która już skończyła nauki i miała tylko napisać pracę dyplomową, żeby już temu dała pokój. Pani Myszka jednak i dyplom otrzymała, i potem jeszcze, chcąc pracować pod zaborem rosyjskim, gdy wróciła do kraju, tu jeszcze zdawała egzamin. Pan Józef i pan  Kazimierz pojechali jeszcze dla ukończenia studiów do Londynu, gdzie pani Myszka praktykowała w szpitalu i tu urodził się ich pierwszy syn Jerzy. Było to zabawne dziecko, mówiono o nim, że się urodził mądry, wcale nie płakał, nie grymasił; matka jako lekarz chowała go hygienicznie, miał określoną porę jedzenia, spania i zabawy, gdy miał rok mówił i biegał, miał śliczne pukle bujnych włosów. Gdy raz w nocy państwo Józefostwo wyjeżdżali i pani Paulina martwiła się, że go trzeba budzić i ciepło ubrać, obracano go na wszystkie strony, obuwano, owijano, on ani pisnął, otwierał oczy na chwilkę i momentalnie zasypiał, postawiony na nóżki oparł się o krzesełko, i spał w dalszym ciągu. Miał dwa i pół lat, gdy mieszkali w Warszawie i zaszłam ich odwiedzić. Pani Myszka powiedziała, że on już doskonale czyta – nie chciałam temu wierzyć. Tymczasem Jerzy przynosi „Janka Wędrowniczka” i najwyraźniej, wodząc paluszkiem, odczytuje i deklamuje, z uwagą na znaki pisarskie, wiersz po wierszu. Uważałam, że to jest prawie niepodobieństwem, aby takie bobo mogło już tak czytać.

Rok 1905. Jeździłyśmy z panią Pauliną i z Manitą do Krynicy. Pani Paulina była bardzo wyczerpana nerwowo z powodu niespodziewanej choroby pana Jana, który podobno zaraził się wietrzną ospą od dzieci, tj. od Dziutka i Bogdana, i dostał gorączki. Zdawało mu się, że w domu pożar. Wpadł do pokoju matki i zawoławszy: „Pali się!”, wyprowadził ją z pokoju w jednej bieliźnie. Cały dom zerwał się na nogi, biegliśmy wszyscy. Ja zaprowadziłam panią Paulinę do łóżka z powrotem, zatelefonowałam do pana Stanisława. Posłano po doktora, a tymczasem Bombinio, pan Stanisław i rządca Darwański starali się uspokoić pana Jana. Pani Janowa z dziećmi przeszła do pani Pauliny. Łomżyńscy doktorzy orzekli, że choroba jest groźna i na drugi dzień wieczorem pan Marian zabrał pana Jana do Warszawy. Było to w marcu, a do maja pan Jan był o tyle lepiej, że mógł dalszą kurację prowadzić w Grodzisku, następnie w Zakopanem, dokąd wyjechała i pani Janowa z dziećmi.

Pani Paulina bardzo się martwiła i znowu niezmiernie smutno było w Drozdowie Górnym. Zostałyśmy tylko we dwie, bo państwo Józefostwo po powrocie z Londynu mieli zamieszkać w Warszawie. Całe to przejście odbiło się nie tylko na zdrowiu, ale i na stratach różnego rodzaju, i w gospodarstwie domowym, i także przerwane były pracy doświadczalne w gospodarstwie rolnym.

Krynica i Manitka, chociaż sama chora na blednicę, dużo na polepszenie zdrowia pani Pauliny pomogły. Doktór Ehers obie miał w opiece troskliwej, przysyłał co dzień kąpielową, która babci nacierała zimną wodą stopy, a wnuczce kładła chłodnik na serce, poza tym brały kąpiele gazowe. Manitka jednak mało mogła chodzić, więc często siedziałyśmy w parku i na przemiany czytałyśmy głośno, wybierając coś wesołego. Zaczęły jednak nadchodzić niepokojące wieści z Warszawy o jakichś rozruchach i z tego powodu pobyt w Krynicy pani Paulina skróciła o cały tydzień, a w Krakowie nie zatrzymała się ku memu wielkiemu żalowi. W Warszawie już było cicho, krążyły tylko opowiadania i dowcipy na temat spodziewanej konstytucji, i pogromu na Placu Teatralnym. Moja znajoma pokazywała mi swoją bluzkę rozciętą nahajką kozacką, po której siniak na plecach zagoił się prawie bez śladu. Brat jej wyśpiewywał: „Widziałem wolność w Warszawie, co powiem, to nie jest bajką. Jechała przez Marszałkowską i wywijała nahajką. Wołano – to konstytucja! Jaśniejsza od wielkiej świecy. Kto chciał zobaczyć ją blisko, to dotąd bolą go plecy!”

W Drozdowie tymczasem było spokojnie. Przyjechali państwo Marianowie z dziećmi i państwo Zielińscy, obie babcie siadywały na ganku i godzinami przypatrywały się, jak maleństwa bawiły się pod sosną, wkopaną w czysty żółty piasek. Babcia Paulinka z żalem wspominała, że nie ma między niemi Bogdana. Mówiła mi, że jednak wszystko inaczej się ułożyło, niżeli pragnęła, że jej marzeniem było, by pan Jan gospodarował, pan Kazimierz był doktorem i praktykował w Warszawie, pan Józef obrał sobie początkowo studia mleczarskie, więc mógłby również w Drozdowie i okolicy zakładać wzorowe gospodarstwa mleczarniane, i serowarnie. Tymczasem skoro zajmie się w Warszawie i zacznie wydawać jakie pismo, to w dzisiejszych warunkach będzie to ani dochodowe, ani bezpieczne. Kazio znowu – mówiła – słabego zdrowia, nie liczy się z siłami i chce prowadzić jakieś nowożytne szkoły na sposób angielski, i nie zdaje sobie sprawy, ile to wysiłku przyniesie dla niego, i jak wielką odpowiedzialność będzie miał przed rodzicami i Bogiem. Ja tłomaczyłam, że wychowanie młodzieży, przy jego zdolnościach umysłowych i wielkim ukochaniu tej sprawy, to nie da się z niczym porównać, będzie to zasługą dla Polski, że skończenie medycyny to wielka pomoc. Że uczniowie będą go uwielbiać i kochać, tak jak kochają wszystkie dzieci w rodzinie. Że to mu da szczęście. A pani Paulina twierdziła, że ta praca pochłonie go całego, jego siły i zdrowie, pozbawi możności założenia własnej rodziny i własnych dzieci.

Przeczucia matki były trafne... Pan Kazimierz zachorował w tym czasie na płuca i po zbadaniu okazało się, że jest zagrożony gruźlicą. Wyjechał do Zakopanego na szereg miesięcy, leżał długi czas w sanatorium. Przez całe dziesięć miesięcy nie widzieliśmy go w Drozdowie.

Przez ten czas przyjechali państwo Józefowie z synkiem i jakiś czas zabawili u matki, która potrzebowała coraz więcej pociechy, bo miała wciąż obawy o któregoś z synów. Gospodarstwem domowym coraz mniej się zajmowała, najczęściej ją wyręczałam, obie chodziłyśmy tylko do ochronki raz na dzień - ona na godzinę, ja na dwie. Miałyśmy stałą pomocnicę wreszcie, wykwalifikowaną ochroniarkę pannę Helenę Popiołkowską, zdolną, dobrą i ładną, która doskonale prowadziła ochronkę, szczególniej śpiew i różne wyplatanie z rafii, sznurka oraz guziki. Ja nauczyłam chłopców na warsztacikach tkać tasiemki i wyplatać koszyki, tak że nasza ochronka już miała nawet zbyt w Łomży na te robótki. Były to minimalne dochody, ale robiły wiele przyjemności pani Paulinie, która przynosiła dzieciom kupione za to różne przedmioty, na przykład: dla dziewczynek wstążki do włosów, dla chłopców starszych do wyboru fujarki, nożyki lub organki. W dodatku każdy dostawał z własnego wyrobu jakiś przedmiot dla rodziców. Były jednak czasem kłopoty, gdy dowiedziałyśmy się, że są i nadużycia materiałów, że niektóre matki kazały przynosić dzieciom po kryjomu guziki lub nici i sznurki. Pani Paulina tak się tym przejmowała, że najczęściej ja z panną Heleną załatwiałyśmy same całą sprawę, ale wtedy słyszałyśmy: „O la Boga! To ci dopiero wielka rzecz, jak dzieciak weźmie parę łokci sznurka!”

Dowiadywałyśmy się nieraz daleko gorszych rzeczy. Oto do browaru sprowadzono do piwa Marcowego specjalne korki i etykiety, a przy pogadance o pożytku z drzew, gdy mówiłam, że oprócz owoców, opału, budowy domów, wyrobu mebli – kora drzew dostarcza różnych równie pożytecznych rzeczy, wspomniałam o korkach. Jeden z chłopców powiedział, że w browarze to są takie korki, co za nie moja siostra od szmaciarza kupiła sobie cztery talerze i cztery kubki, a drugi odezwał się, że jego tata od Mośka dostał całą butelkę wódki za takie korki. Byłyśmy w bardzo trudnym położeniu, namyślałyśmy się, co zrobić, komu powiedzieć, by zapobiec dalszej kradzieży bez narażania dziecka na ojcowskie pasy bezlitosne i jego zaprzestania chodzenia do ochrony. Poszłam do proboszcza, który miał stosunki ze wszystkimi oficjalistami i bez ceremonii powiedział im, że źle pilnują pańskiego dobra, a to znaczy to samo co kradzież osobista. Nawet był zadowolony, że na ten temat mógł z nimi wszystkimi pomówić. „Bo to niejeden z nich mógł się też uderzyć w piersi!” Nie wiem, czy ksiądz Mielnicki poruszył sumienie czyje, ale przed świętami nadeszło przez pocztę łomżyńską nadane dwadzieścia pięć rubli dla biednych dzieci. Zaadresowano przesyłkę do kancelarii browaru. Pani Paulina przypuszczała, że zrobił to Bombiński z polecenia którego z synów Józefa czy Kazimierza albo też pana Smolikowskiego. A my z panną Heleną podejrzewałyśmy, że to ktoś z administracji uderzył się w piersi, bo ksiądz Mielnicki, gdy mu o tym powiedziałam, był uradowany i powtarzał „To i dobrze, to i dobrze, kupcie im co ciepłego na nogi!”

Nie pamiętam już kolejności różnych przeżyć domowych, ale to, co było związane z osobą pani Pauliny, żywo stoi mi przed oczami. Zawsze się o coś troszczyła, co dotyczyło któregokolwiek z synów, martwiło ją, że pan Wincenty – jak się wyrażała – ma niespokojnego ducha w sobie, któren nim rzuca w tę i ową stronę. Bardzo żałowała, że pan Jan był więcej teoretykiem niżeli praktykiem gospodarczym i że wspólnie z panem Stanisławem nie gospodarują w Drozdowie. Niepokoiła się i irytowała ciągłymi wyjazdami państwa Stanisławostwa i ich wystawnym życiem, jak to określała ponad stan i dochody. Ośmieliłam się powiedzieć, że są bezdzietni, więc pozwalają sobie na różne przyjemności, by zastąpić tym pociechę, jaką by mieli w domu. Ale pani Paulina twierdziła, że jednak z dziećmi czy bez dzieci trzeba pamiętać, aby zawsze koniec z końcem wiązać, a Stasiowie wydają nie tylko swoje dochody, ale i sumy, które są wspólne.

Najczęściej przyczyną takiej rozmowy był pierwszy miesiąca, w który Bombinio przynosił swojej ukochanej dziedziczce pieniądze i zdawał relację ze stanu kasy. Nie wtrącała się do zarządzeń swoich dorosłych synów, nie robiła im żadnych uwag, lecz wiedziała wszystko. A gdy byłyśmy same, widocznie czuła czasem potrzebę mówienia o tym, co ją dręczyło. Nienawidziła browaru i nazywała go molochem, który spalił jej męża żądzą dojścia do majątku, który doprowadza pana Stanisława do nieopatrznego korzystania z jego dochodów. Słuchałam tego w milczeniu, a najczęściej prosiłam, by pozwoliła przynieść sobie filiżankę kwiatu pomarańczowego lub żeby wzięła łyżkę laurowej wody, bo to było jej zalecone przez doktora Ehersa, któremu wierzyła.

Czasami radziłam się ojca Łukasza, czy mi nie wypada pójść do pana Stanisława i jemu powiedzieć, że przyczynia matce zmartwienia. Ojciec Łukasz jednak zadecydował, że to byłoby bez rezultatu, poruszyłoby dużo różnych przykrości dla wszystkich w rodzinie, a szczególnie dla biednego Bombińskiego, który całym sercem oddany jest pani Paulinie. Radzili mi, bym milczała i nikomu o tym nie mówiła.

W końcu nadszedł okres, kiedy troską największą pani Pauliny było zdrowie pana Kazimierza, który przeleżawszy blisko rok w sanatorium zakopiańskim, porzucił medycynę zupełnie, chociaż ją ukończył i uzyskał dyplom, a zabrał się do pracy nad młodzieżą i razem z księdzem Gralewskim założyli wzorową szkołę nowoczesną na wzór angielski Reddiego, którą pan Kazimierz poznał i zaprosił jej kierownika do siebie. W Drozdowie debatowali z księdzem Gralewskim i paru panami, głównie z Kleniewskim, Kisielnickimi z Korzenistego i Stawisk oraz panem Janem. Postanowili doprowadzić to śpiesznie do skutku. Szkoła powstała w Szymanowie, czy też najprzód w Starej Wsi. W Szymanowie byłam przez dwa dni, zachwycałam się miłym stosunkiem uczni i nauczycieli, pod wrażeniem opisałam pani Paulinie wszystko najdetaliczniej, prócz tego, że chłopcy podczas upału chodzili tylko w spodenkach i trepach, a nauczyciele co nieco tylko więcej przyodziani, że pili mleko nieprzegotowane i sypiali na posłaniach bez poduszek z pierza, na siennikach z wałkami również z siana. Reszta była już możliwa: stoły porządnie nakryte, pełno kwiatów, roślin, zwierząt, zwierzątek, oswojonych ptaków, siadających na ramionach i chłopcom i nauczycielom. W ogrodzie różne grzędy ciekawych roślin, przy stawie nawet jakieś błotka i wylęgarnie - słowem wiejskie rozkosze. Przy tym wycieczki w poszukiwaniu różnych gatunków korzeni, grzybów, owadów, płazów itp. Godziny nauki, modlitwy, pogadanki, śpiewy wieczorne przy ognisku. Chłopcy wyglądali uszczęśliwieni.

Podobno poniektóre mamy i ciocie przerażone pytały, czy nie wpłynęło to na zordynarnienie manier, ale usłyszawszy, jak rozmawiają po francusku, jak pięknie śpiewają, jak ładnie tańczą, uspokojone wracały do domów. Pan Kazimierz był zadowolony niezmiernie, matka również z radością wysyłała całe skrzynie owoców i najlepszych jarzyn. Ja tuziny butelek soków przygotowywałam z jej polecenia. Każdy przyjazd pana Kazimierza był połączony z przyjazdem kilku takich wychowańców, a czasem z całym obozem skautów lub kandydatów na skautów. Jego siostrzeńcy i siostrzenice jeszcze małe, chciały koniecznie należeć do tego grona, co gotowało obiady w lesie, spało w Górkach... to było powodem niepokoju babci, żeby się nie zaziębiły, żeby czasem jaki robak nie wszedł do ucha itp. Pani Paulina ucieszona pomyślnym rezultatem nowo założonej szkoły, pochwałami i ogólną sympatią, jaką pan Kazimierz pozyskał nie tylko uczni swoich, ale i rodziców, uspokojona mówiła: „Bogu dzięki Kazio właściwą dla siebie obrał drogę”.

A tymczasem zaczęła się niepokoić o najmłodszego. Bo pan Józef powrócił z Anglii i zamiast z żoną i synkiem osiąść w Drozdowie, i zająć się mleczarstwem na wysoką skalę, które studiował – zamieszkał w Warszawie i zaczął wydawać tygodnik pt. „Myśl Narodowa”. Pani Paulina uważała, że w owych czasach było to prawie niemożliwe z powodu cenzury ostrej, z powodu polemik, jakie prowadziły stronnictwa między sobą. Obawiała się, może słusznie, że to przyniesie nie tylko straty włożonych pieniędzy, ale pociągnie jeszcze gorsze rzeczy, na przykład wycieczkę niespodziewaną – jak mówiła – na Syberię. Miała trochę żalu do synowej, że nie tylko nie powstrzymywała męża, ale czuła się uszczęśliwiona. Pomagała mu, a nawet niekiedy pisała coś do jego tygodnika. Należała do stowarzyszeń lekarskich, chodziła jako lekarz do szpitali.

Pan Kazimierz, pisząc do mnie, zapytywał, jakie u mamy na warsztacie troski teraz nowe snują się tkaniny? Ale ja, pomimo serdecznego od początku poznania stosunku, pisałam o tym, co nie jego tyczyło, bardzo ostrożnie rozmawiałam i pisałam, bo pan Kazimierz w najlepszej chęci zrobienia dobrze, z wielką otwartością powiedział bratowej: „Wiesz Myszko, mama wolałaby, żebyś nie chodziła do szpitala, bo obawiała się, że przyniesiesz jeszcze jaką chorobę”. Dobry, kochany pan Kazimierz, ileż to razy niechcący poruszał drażliwe struny wrażliwych uczuć, uraz lub tajonych starannie myśli swoich najbliższych... Pani Stanisławowa kiedyś wspomniała, że chciałaby dostać portret matki męża i zawiesić go u niego nad biurkiem w gabinecie i ma zamiar o to prosić panią Paulinę. Ja wiedząc, że ten portret przeznaczyła dla najstarszej swojej wnuczki Manity, podobnej do babki, powiedziałam kiedyś o tym panu Kazimierzowi. Więc on, usłyszawszy o chęci pani Stanisławowej, czym prędzej objaśnił jej, że mama odda go Manitce i tym sposobem przyspieszył tylko prośbę o ten portret i wielką przykrość pani Pauliny, gdy go oddawała. Robiła o to wymówki panu Kazimierzowi. Powiedział, że powtórzył to właśnie by nie proszono o portret.

fot.25

fot.26