Do Drozdowa na Boże Narodzenie przyjechali państwo: Smolikowscy, Rhörowie z synkiem, w drugie święto pan Marian z dwoma braćmi żony. Mieli bardzo dobre polowanie i w pięciu całe dnie spędzali na powietrzu, a wieczorami grali, śpiewali i nawet raz tańczyli, jak przyjechały z Łomży i Boguszyc dwie dorastające panienki.

A jednak pani Paulina była zafrasowana, bo Bombiński, winszując świąt, miał nieuwagę ubolewać nad zbyt wielkiemi w przeciągu roku wydatkami i pustą prawie na Nowy Rok kasą i to w czasie, gdy nadchodził okres zwożenia lodu. Powiedziałam o tym panu Marianowi,  on potrafił uspokoić panią Paulinę.

W każdym razie okres ten był w Drozdowie niezbyt wesoły, bo i ksiądz Mioduszewski z panem Stanisławem mieli deficyt w sklepie i protegowana jego sklepowa opuściła miejsce, a zajęła je siostrzenica księdza proboszcza. Zaręczona była z nauczycielem szkoły w Drozdowie, więc pan Stanisław był niezadowolony bardzo. Zaczęto mówić między oficjalistami, że nawet na drozdowskie dochody kto wie, czy nie za dużo jest rozchodu, a Bombinio jawnie dowodził, że powinni ojcowizną podzielić się, a każdy niech swego pilnuje. Do działów czekano, aż pan Józef dojdzie do pełnoletności, co już niedługo miało nastąpić. Matka oczekiwała tego, by ciężar prowadzenia gospodarstwa na większą skalę zmniejszyć, projektowała wtedy, że częściej będzie wyjeżdżała w zimie do Warszawy i do Krakowa. Zima była w tym roku dla nas przykra, bo byłyśmy zupełnie same, a w domu pełno rzemieślników przy restauracji mieszkania państwa Janów, a przy tym odświeżanie tapet prawie w całym domu i przerabianie schodów. Mieliśmy malarzy i stolarzy na stole, nawet podczas gdy malowali kościół, z powodu choroby gospodyni u państwa Stanisławów. Wtedy również wykończono budowę ochronki, którą pan Jan zaczął budować latem. Pan Stanisław kazał ją w jesieni przenosić na inne miejsce, ku oburzeniu rządcy i Bombinia. Trzeba przyznać, że to przeniesienie było słuszne, a pan Stanisław motywował je, że do ochronki dzieciom byłoby chodzić za daleko, a mnie również, oraz wodę nosić trzeba by aż z browaru. Wodę w rok po otwarciu ochronki dzieci odkryły przypadkiem same, tuż przy domu znalazły wilgotny piasek i przynosiły do ogródka, wody nie wolno im było zabierać, bo przywożono ją dość skąpo. Zapytałam, jakim sposobem zwilżyły piasek? Zaprowadziły mnie do miejsca, skąd go wzięły. Dzień był upalny, a piasek wilgotny i zimny, kazałam przynieść szpadelki i zaczęliśmy kopać, a piasek coraz był wilgotniejszy. Wszystkie starsze dzieci kopały coraz głębiej, aż woda zaczęła się pokazywać, zimna bardzo. Zrobiono tam studzienkę, która do dziś istnieje i ma doskonałą wodę, tylko niezbyt obfitą.

Gdy pan Marian dowiedział się o tym odkryciu, postanowił wykorzystać źródło do zaopatrzenia dworu wodociągiem. Z wielkim pośpiechem zrobił plan, wymierzył długość rur, ale gdy przyszło do wymiaru głębokości, z jakiej wypływa i ilości, ku wielkiemu zmartwieniu pani Pauliny i ogrodnika okazało się to niemożliwe. Pan Marian zapewniał, że wkrótce wody będzie w Górnym Dworze w bród, ogród również nie zazna suszy. „Od czegóż Mama ma syna inżyniera-elektrotechnika?” Dotrzymał słowa. Przeprowadził i wodę i światło, postawił młyn elektryczny. Oba dwory, plebania, podwórze gospodarcze, stajnie i obory miały lampki elektryczne. Drozdowo jaśniało i widać go było z Szosy Zambrowskiej od Czerwonego Boru.

Dochody się zwiększyły, Bombinio twarz rozjaśnił również. Przy zakładaniu instalacji u nas były jednak często sceny humorystyczne: oto przy pierwszej kąpieli, szykowanej dla pani Pauliny, coś się popsuło i z jednego kranu woda ledwie ciekła. Posłano po mechanika i po starego Figla ślusarza, faworyta, przybiegli zaraz i dość długo majstrowali w łazience. Pani Paulina poszła zobaczyć i zapoznać się dokładnie z całym mechanizmem. Nachylona zapytała: „A ten guzik pośrodku do czego?” „To, proszę Jaśnie Pani, po pryśnicu się podnosi” – odpowiedział mechanik i skwapliwie podniósł guzik. Z prysznica chlusnęło na głowę pani Paulinie. Cofnęła się pośpiesznie przerażona, lecz gdy spojrzała na skamieniałą i bladą twarz mechanika, i złożone jak do modlitwy ręce Figla – roześmiała się, otarła twarz chusteczką i powiedziała: „Bezpieczniejsza moja stara łazienka, bez tego kropidła nad głową!” Wkrótce potem mieliśmy gorsze kropidło w stołowym. Rano o dziewiątej, skończywszy picie kawy, zwykle chwilkę przeglądałyśmy gazety, aż tu nagle nad całym stołowym pokojem zaczął padać rzęsisty deszcz, w dosłownym znaczeniu tego wyrazu rzęsisty. Tym razem gorzej było niżeli w łazience, bo z basenu na strychu, przez wierzch woda zalała całą podłogę uklepaną z gliny. A ten basen na górze był już bardzo źle notowany u pani Pauliny: za ciężki, za duży, czerwono malowany, latem woda w nim ciepła, zimą zamarznie na pewno, nie nakryty, więc woda zakurzona. Odkręcono wszystkie krany tak, by jak najprędzej zapobiec dalszemu przelewaniu się wody. Zatelefonowano do mechanika.

Do pana Mariana napisała pani Paulina, że o ile sam nie będzie dozorował robót na strychu, to nie pozwoli żadnemu mechanikowi, a nawet Figlowi wejść na strych, bo gotowi po powodzi zrobić jeszcze pożar. Co do pożaru, to podczas lutowania ścian basenu i zabezpieczania go od mrozu trocinami, o mało nie sprawdziła się przepowiednia pożaru. Pan Marian przyjeżdżał, uspokajał, tłomaczył, że wszystko będzie dobrze, gdy się wykończy roboty, ale czasem irytował się, że sami nie domyślili się, by pilnować, ile czasu mają pompować, zaprowadził jakąś rurkę na dachu, z której woda, gdy płynąć zaczynała, można było zakręcić dopływ z korytarza tuż przy drzwiach stołowego pokoju. W parę tygodni po aferze z basenem pan Jan otrzymuje telegram od pana Mariana: „W którą stronę koło się obraca?” Było to wieczorem, siedzieliśmy wszyscy razem gdy przyniesiono pocztę. Pani Janowa zapytała: „Od kogo masz telegram?” Gdy odpowiedział, że od Mariana, pyta pani Paulina o co mu chodzi. „Zupełnie nie mam pojęcia, zagadka czy kpiny. W którą stronę koło się obraca?” „Jakie koło? U czego?” – powiada pani Paulina, pani Janowa zaś, zwróciwszy się do męża: „Musisz pójść do młyna i zapytać mechanika”. Nie wiem, czy pan Jan pytał mechanika, ale sam dotknąwszy ręką koła zauważył, że równie łatwo obraca się w jedną i drugą stronę. Więc dla zabawy odtelegrafował dla dowcipu niemieckim przysłowiem: „Mal rechts, mal links – mal der Kater, mal die Katze”. I znowu pan Marian musiał przyjechać – trochę się irytował, ale widząc jak się wszyscy, a najwięcej matka, jego przyjazdem ucieszyła, zabawił nawet parę godzin dłużej niżeli zamierzał.

---

W tym czasie pan Stanisław wykończył budowę domu, który podobno bardzo przewyższył naznaczone na to przez naradę rodzinną koszty tak, że postanowiono przeprowadzić działy – zaraz po dojściu do pełnoletności Józefa. Pani Paulina, gdy byłyśmy na spacerze w Górkach i doszłyśmy do granicy Kalinowa, mówiła, że jej marzeniem byłoby, żeby dokupić Kalinowo, osadzić tam pana Józefa, a pan Jan żeby gospodarował na połowie Drozdowa i Wiktorzyna, a trzech braci musieliby spłacić w stosunku do ziemi. Dochody zaś z browaru powinny być dzielone na sześć równych części. „A dla Pani?” – spytałam. „Dla mnie ordynaria w naturze z trzech części, mój ogród i dom w Łomży zupełnie wystarczy. Będę zadowolona, gdy z dochodów tego molocha (tak nazywała browar) nie będę dla siebie korzystała”. Dziwną antypatię żywiła do browaru i uważała, że wysiłek przy jego budowie i administracji był przyczyną choroby śp. pana Franciszka.

W tym okresie oczekiwania na przyjazd państwa Janów zaczęliśmy grywać w saltę, którą zrobił nam malarz, sprowadzony przez pana Stanisława. Siedział w Drozdowie przez dwa miesiące, bo jednocześnie prowadził odnowienie malowania w kościele. Na przemiany stołował się i siadał razem do stołu w obydwóch dworach i na plebani. Ksiądz Mioduszewski lubił z nim gawędzić, a że malarz był zabawny i sadził się na rozmaite powiedzonka i słowa niezupełnie właściwie użyte, miałyśmy sto pociech, słuchając ich rozmowy. „Gdzie też ostatni raz malował Pan w kościele?” – zapytywał proboszcz. Na to w odpowiedzi sypały się opowiadania, że faktycznie... ewentualnie... kategorycznie... itp. Po chwili, gdy zapał opowiadania mijał, proboszcz rzucał pytanie na pozór niewinne: „A warunki Panu dogadzały?” I znowu - ni przypiął ni przyłatał, były: sytuacje, deklaracje, opozycje, defektywnie, obstrukcyjnie, a przy tym nieodzowne „faktycznie”. Pani Paulina kiedyś, zapraszając księdza proboszcza na obiad, napisała: „Proszę pofatygować się faktycznie i zjeść z nami ewentualnie obiadek”. Często po wyjeździe malarza, gdy miałyśmy wieczorem zagrać w saltę, pani Paulina otwierała pudełko z tablicą mówiąc: „Faktycznie dziś panią ogram”.

Na Wielkanoc mieliśmy nadzieję, że się wszyscy już zjadą, tymczasem z Krakowa pani Sofityna napisała, że Hala i Bela mają coś w rodzaju wietrznej ospy, Manita przysłała na karcie wyrysowaną rękę z widelcem, na końcu którego tkwiło rozcięte jajko. Długie lata przechowywałam tę kartę, aż pierwsza wojna światowa ją zniszczyła. Państwo Marianowie oboje pielęgnowali Franka, tylko w drugie święto przyjechali państwo Zielińscy z synami, tak że nasze gościnne przyjęcie odbyło się dopiero trzeciego dnia świąt z udziałem gości z Boguszyc, Starej Łomży i Dolnego Dworu, gdzie bawili jeszcze senatorostwo z synami. Pan Stanisław kazał osiodłać 8 koni dla młodzieży, a sam na dziewiątym zrobił niespodziankę i z całą kawalkadą wjechał do ogrodu, gdzie po podwieczorku towarzystwo wraz z panią Lutosławską szukało pierwszych fijołków na stokach tarasów. Umawiali się na drugi dzień na polowanie na kaczki, ale ku radości pani Pauliny pogoda nie dopisała. Pani Paulina nie lubiła polowania, nie znosiła strzelaniny, a jednak dała się przekonać i pozwalała później wnukom uczyć się strzelać do celu.

Przed wyjazdem państwa Janów zaszły jakieś nieporozumienia między panem Stanisławem a księdzem Mioduszewskim co do sklepu. Obydwaj opowiedzieli całą sprawę pani Paulinie, która nie tylko stanęła po stronie proboszcza, ale gotowa była wycofać swój udział z istniejącego już, a założyć drugi z proboszczem i kilkoma gospodarzami, którzy proponowali przystąpienie do spółki. Nie wiem czemu się na to pan Stanisław nie godził. Mnie to mało interesowało, cały czas mój wolny zajmowało mi przygotowywanie się do prowadzenia ochronki i pomocy trochę w szkole. Poznawałam się również z żonami fornali piwnych i wyrobnikami na wsi. Była już felczerka wtedy i ta mnie informowała, gdzie najwięcej biedoty, więc i o tym trzeba pomyśleć, by w ochronce miały trochę odżywiania, by wyszukać jakąś odpowiednią pomocnicę. Pani Lutosławska lubiła wszystko robić systematycznie, dokładnie zapisywać każdy najmniejszy wydatek, każdy sprzęt, wszystko musiało być obliczone, przygotowane. Nauczyciel cieszył się, bo uważał, że już najwyższy czas, by dwory zaczęły więcej dbać o dobre stosunki ze wsią i służbą. Prosił, bym to powiedziała pani Stanisławowej, bo co do pani starszej, to cała wieś jest do niej wprost przywiązana i uważa, że tam u niej w potrzebie człowiek zawsze pomoc znajdzie.

Gdy o tym powiedziałam obydwom paniom, zgodziły się obie, bo uważały, że ruchy robotnicze były już gdzieniegdzie prowokowane. Pan Stanisław jednak nie był zadowolony. Oburzył się na mnie, na nauczyciela, na księdza i na felczerkę. Powiedział, że się wszystkim w głowach poprzewracało, że tylko z cudzych kieszeni można tak gospodarować. Wtedy pani Paulina spokojnie powiedziała: „Stasiu, zastanów się i pomyśl, że ty pełną ręką czerpiesz ze wspólnej kieszeni, do której bez ciebie nikt nie sięga.” Wyszłam i nie wiem, jak się rozmowa skończyła.

Na podwieczorek przyjechała pani Wierzbicka z mężem. Rozmowa potoczyła się jak zwykle o czasach bieżących, trochę o polityce, trochę o literaturze, a najwięcej o ruchu proletariatu, który budzi się w całej Europie. Zaczynają się strajki, podobno w Żyrardowie wybuchł strajk i fabryka poniosła ogromne straty, bo zamoczone setki sztuk do bielenia zupełnie się rozpadły wskutek przetrzymania. „Jakby w browarze zastrajkowali, to byłby tak samo słód spalony albo przerosły” – powiedział pan Stanisław Wierzbicki jako rolnik. „Bez jakichkolwiek zakładów przemysłowych – twierdził – w dzisiejszych czasach to najbezpieczniejsze, byle mieć dobrą służbę i dobry inwentarz, a to najłatwiej. Służbie dobrze płacić, inwentarz dobrze karmić.”

Wieczorem, gdy zostałyśmy same, pani Lutosławska zapytała, czy nie wiem nic od księdza proboszcza o jego zamiarze opuszczenia Drozdowa. Na razie słyszałam, że wybiera się z pielgrzymką do Ziemi Świętej. No, a ze sklepem? Pewno się skończy, będzie udziałowym wiejskim. „To byłoby najlepiej” – powiedziała pani Lutosławska.

Tymczasem czerwiec był ciepły, już w połowie siano prawie skosili, pan Stanisław uciekł na Helgoland, przyjechali oczekiwani państwo Marianowie z Frankiem. Pani Paulina sama wzięła go na ręce przed domem i wniosła uroczyście jako pierwszego wnuka. Ktoś z obecnych powiedział: „Oby takich było sześciu, jak i synów”. Spełniło się to powiedzenie.

Franek był bardzo ładnym dzieckiem, w dodatku wcale nie płakał. Co prawda czego miał płakać: był zdrów i bez przerwy pielęgnowany przez niańkę jego specjalną, poza tym oboje rodzice bawili się z nim chętnie. Babcia, cała służba, nikt jego wózka, z którego wyglądał i zaczął się wspinać, nie mijał bez uśmiechu. Nawet stary Izydor powiedział mi po pierwszym spacerze Franka w ogrodzie, że sam pan Marian zawołał go i pokazał mu syna. I stary tetryk był zachwycony, i dodał, że już to pańskie dzieci to jedno od drugiego piękniejsze. „Jak nieboszczyk pan pierwszego syna pana Wincentego pokazał mnie, też w ogrodzie, ale wtedy to ja jeszcze nie poznałem czy był piękny, bo sam jeszcze byłem bardzo młody i głupi. My wtedy oba z Bombińskim u pana byli na wychowaniu, a kochali jak ojca, a teraz cieszymy się, że doczekali oglądać jego wnuki i wnuczki takie śliczne, mądre, dobre. Te pana Wincentego córki to chyba powychodzą za jakich hrabiów, wezmą ich z samej urody, a i posagu nie zabraknie przecie na Drozdowie.” Bombinio z Izydorem byli w czasie 1863 roku razem z panem Franciszkiem aresztowani, z dumą opowiadali o swych przejściach. Jeden miał wtedy dziesięć lat, a drugi siedemnaście. Podobno te przejścia skończyły się na tym, że dostali w skórę, ale do tego żaden się nie przyznawał.

---

Choroba pani Janowej z powodu zwichnięcia nogi przeciągnęła się dość długo, bo aż do maja, czy nawet początku czerwca. Mieszkanie było gotowe zupełnie, pani Paulina co tydzień kazała wietrzyć i sprzątać. Gdy na Wielkanoc przyjechali panowie Kazimierz i Józef, opowiadali o bratowej z zachwytem, że jest bardzo miła, wesoła, w chorobie tylko niecierpliwi się, bo ma ochotę bywać w teatrze, a doktór nie pozwala. Ale z pomocą ich i pana Jana udało się jednak parę razy być na koncercie, bo to blisko, a potem na wspólnej kolacji. Pani Paulina była z tego niezadowolona, bo obawiała się pogorszenia.

Gdy państwo Janowie przyjechali po ślubie, z początku wszystko odbywało się dość etykietalnie, aż gdy zjawili się młodsi bracia, przyjechała pani Sofityna z dziewczynkami, pani Marianowa, wspólne spacery i wycieczki, obiady, całe grono zbliżyło się do siebie, między matką tylko i synową nie było jeszcze poufalszego stosunku. Panią Paulinę raziła fotografia pierwszego męża na biurku i świeże kwiaty przy niej. Skoro zdecydowała się wyjść za drugiego, nie powinna przypominać mu, że była już żoną innego. Ja tak samo myślałam, ale żałowałam pani Janowej, bo czułam, że ona nie jest szczęśliwa. Pan Jan był o nią zazdrosny, nawet względem kobiet i dzieci, chciał by wciąż była przy nim. Gdy pisał, żeby siedziała z nim, gdy jechał w pole, gdy szedł do gospodarstwa – zawsze i wszędzie musiała być przy nim. Jeżeli całe towarzystwo wybierało się do lasu, to oni oboje najczęściej przyjeżdżali osobnym ekwipażem. Dochodziło to aż do śmieszności. Czasem ona tyle miesięcy nie widziała synka, chciała jechać do rodziców, musiała czekać, aż on będzie miał czas. Aż pani Paulina raz zapytała: „A kiedy przywieziecie waszego malca?” Pani Janowa ze łzami w oczach ucałowała jej ręce. Pan Jan zauważył, że tam dziadkowie tak są do niego przywiązani, więc nie chcą im robić przykrości. Wkrótce jednak zjawił się z niańką Żmudzinką. Nie pamiętam, czy państwo Janowie oboje jeździli, czy brat pani Janowej go przywiózł. Był to chłopczyk czteroletni, ale Hala, chociaż młodsza, miała nad nim przewagę, była daleko żywsza i pomysłowsza. To ona wynajdywała zabawy. Był to smukły blondynek podobny do średniowiecznego pazia, noszącego tren przy koronacji królowych. Mówił z litewska z przyciskiem zdecydowanym, pewnym siebie głosem. Gdy mu powiedziałam, że mu pokażę gołębie, powiedział: „Ja ciebie nie lubię”. Był gwałtowny, ale opanowany. Matki słuchał, przy długich obiadach siedział zupełnie spokojnie, jadł mało i cały czas uważnie przysłuchiwał się wszystkim. Hala i on stanowili śliczną parkę dzieci i nadzwyczaj zabawną. Hala pełna fantazji i pomysłów. Dziutek biorący na serjo wszystko. Gdy go częstowała poskubaną różą jako ciasteczkami, twierdził: „To nie są ciastka. U nas w Likszelach takich nie jedzą.” „Dziutku, ja będę twoją mamusią, pójdziemy na spacer”. „Ja ciebie nie potrzebuję. Ja mam swoją mamusię.” Szedł jednak posłusznie. Nie lubił ani Franka, ani Zygmusia, tylko Halę, a później Haneczkę, od małego dziecka zachwycał się nią.

Z niańką miała pani Janowa przykrości, zanim nie przyzwyczaiła się i trochę zżyła ze służbą, zanim nie przemogła się, by jadać kartofle jako dodatek do zupy, obywać się bez wędzonej słoniny surowej i smażonej. Kuchnia litewska bardzo różni się od naszej, nawet wykwintna, a cóż dopiero wiejska taka. Rano na Litwie jedzą kwaśną zupę, a u nas na wsi nawet rano tylko przaśną kaszę lub zacierki z mlekiem. Słoniny u nas na surowo mało jedzą, na Litwie bardzo dużo. Zamiast wody na Litwie na wsi robią różnorodne kwasy z owoców lub chleba, a zamiast kartofli do zupy jedzą chleb. Niańka Dziutka zrobiła raz wielką przykrość pani Janowej, bo wpadła do pokoju, gdzie siedziałyśmy wszystkie razem z panią Janową i panią Pauliną, mówiąc coś po żmudzku i podsuwając pani Janowej talerz z osmażonymi cielęcymi nóżkami. Całe szczęście, że po żmudzku prócz pani Janowej nikt nie rozumiał, bo jak mi potem powiedziała, było to bardzo nieparlamentarne nazwanie nieznanej dla niej potrawy.

Manitka i Bela całymi godzinami potrafiły bawić się i piastować Franka i Zygmusia. Ja z powodu większej ilości osób w domu miałam trochę więcej zajęcia, a szczególnie siostra pani Pauliny pani Smolikowska zwracała się do mnie z rozmaitymi potrzebami; czasem chciała o niewłaściwej porze, gdy już wszyscy byli po śniadaniu, wypić filiżankę mocnej herbaty i tłomaczyła mi, że to potrzebne dla jej zdrowia. Musiałam często sama zagrzać na spirytusie wodę, zaparzyć, chodzić do lodowni po śmietankę, do śpiżarni po ciastka i konfitury. Przychodziła do mego pokoju, a że była to osoba bardzo wykształcona, często korzystałam z jej wiedzy. Daleko jednak częściej, gdy miała lekkie zawroty sklerotyczne, byłam strapiona, bo wciąż podejrzewała, że jej ktoś coś zabiera i poszukiwała przeróżnych rzeczy - nawet u siostry. Bardzo lubiła panią Sofitynę, która raz przebrała się za cygankę, doskonale ucharakteryzowana przyszła po podwieczorku do salonu. W pierwszej chwili pani Smolikowska przestraszyła się i zaczęła urągać porządkowi domowej służby, która jest niedbała, że cała banda mogła wkroczyć niepostrzeżenie do ogrodu, ukryć się w krzakach i w nocy zrobić napad i okraść. Ale gdy pani Sofityna zaczęła zmienionym głosem szczebiotać, wróżyć i prosić o rączkę, mówić o przeszłości, zainteresowała się trafnością tych wiadomości. Pani Smolikowska zaciekawiona wypytywała ją, z jakich okolic przybywa, jej dialekt zaciekawił ją bardzo, zgadywała czy cyganka pochodzi z Dalmacji, czy z Rumunii. A ponieważ wywróżyła jej, że zgubiona rzecz, której poszukuje, zostanie znaleziona na pewno jutro – pozyskała sympatię. Ową zgubą była ładnie ufryzowana grzywka przypinana, której pani Smolikowska poszukiwała nawet na mojej głowie. Przed podaniem kolacji pani Paulina chciała zakończyć zabawę, by pani Sofityna mogła zmyć szminkę i uczesać się, zbliżyła się więc do siostry, mówiąc: „Izabelko, czyż nie poznajesz naszej kochanej Sofityny?” „Ależ Paulinko, zastanów się, co mówisz. Wicusiowa jest przecież blondynką i ma zęby zdrowe, a ta biedaczka ma spróchniałe zupełnie!” Była tak przekonana, że dopiero Manitka i Bela zdołały jej wytłomaczyć, że „madresita” jedne zęby pomalowała na czarno, a inne znowu wykroiła z cytrynowej skórki poszczerbionej.

---

Lato w tym roku było bardzo wesołe, obydwa dwory pełne gości stałych i od czasu do czasu ktoś się z sąsiedztwa zjawiał. Do pana Wincentego przyjeżdżali parę razy jego znajomi, o głośnych w świecie nazwiskach, na przykład: Jan Baudouin de Courtenay, jakiś Duńczyk etnolog   Aage Meyer  Benedictsen, profesor Krzyżanowski. Wszyscy ci panowie stanowili w okolicy niezwykłe zaciekawienie i w czasie ich przyjazdu były liczne sąsiedzkie wizyty. Pan Jan zajmował się gospodarstwem i doświadczalnymi szkółkami zboża, gdzie stosował różne gatunki uprawy, nawozu i ziarna. Prawie co tydzień zbierało się u niego paru gospodarzy sąsiedzkich wiosek i Drozdowa, którzy trochę się uczyli, ale trochę i podżartowywali między sobą z tego, że dziedzic każe liczyć ziarna, mierzyć kłosy i słomę,  i ważyć każdy plon z każdego pólka. W rezultacie jednak skorzystali, bo sprowadzili sobie na zasiew żyto o lepszym i grubszym ziarnie, które do dziś uprawiają. Pan Marian w tym czasie prawie ciągle wyjeżdżał, bo prowadził roboty i w Warszawie, i w Wilnie, a również i w Drozdowie powstał projekt postawienia młyna, i gorzelni, przerobienia różnych części w browarze, a wszystko to miało być zelektryfikowane, przy czym i dwory miały skorzystać.

Pani Paulina obawiała się tych projektów i czasem odzywała się z tym. Synowie uważali, że pewno jej ciąży gospodarstwo domowe i zaproponowali, by ciężar domowych zajęć oddała w ręce pani Janowej. Nie zgodziła się na to. Do mnie powiedziała, że do końca życia chce być u siebie w domu, a nie u dzieci. Pani Janowa była cały czas zajęta tylko u siebie, miała swoją pannę służącą i bonę do Dziutka, a gdy urodził się Bogdan – mamkę, potem niańkę. Było to dla mnie dziwne, że nie interesowała się pracą męża, że nie dążyła do stworzenia sobie oddzielnego domu. Powiedziała mi kiedyś, że obok trzy dwory to byłoby o wiele za wiele. Pomimo wielkiej miłości i troskliwości, jaką pan Jan ją otaczał, często można

było zauważyć, że przyjmowała to obojętnie. Ja w tym czasie zachorowałam na anginę i zabroniono mi widywać się z dziećmi. Manita napisała do mnie bardzo miły liścik, a Bela wpadła do pokoju, chwyciła za szyję i pocałowała mówiąc: „Teraz niech Oczka wie, która ją więcej kocha!” Powiedziałam jej, że nie powinna była robić tego, co jej matka zabroniła. Rozżalona i rozgniewana wybiegła płacząc, a ja długo myślałam nad jej usposobieniem. Wyjechałam do Warszawy, aby poradzić się laryngologa, bo na gardło często zapadałam, przeszłam bolesną operację wycięcia gruczołów i całe dwa tygodnie mówiłam cicho. To pozbawiło mnie dużo miłych chwil, które spędzałam tak chętnie z małą Halą i jej niańką Pepą, uczącą się coraz czegoś nowego.

Zupełnie nie pamiętam, jak nam przeszła zima, widocznie prędko i przyjemnie – na wspólnym towarzystwie podczas długich wieczorów z państwem Janostwem. Ja czytałam głośno zabawną powieść Glińskiego „W Babinie”, pan Jan po francusku nowelki normandzkie. Czasem, aby zabawić Dziutka, grałam z nim, z boną i panią Janową w loteryjkę. Pani Paulina na ten cel kazała kupić specjalnych cukierków w kształcie różnokolorowych fasolek i wypłacała wygrane. Ksiądz Mioduszewski wybierał się naprawdę z Drozdowa i stosunki w tym czasie bardzo się zmieniły, nawet do Górnego Dworu rzadko zachodził, dowodząc, że chce się od dobrych i przyjemnych rzeczy odzwyczaić. Pani Paulina powiedziała mu, że te rzeczy są aż tak dobre, że od nich ucieka. Ksiądz się tłomaczył, widać jednak było zmianę zupełną w jego obcowaniu z całą rodziną państwa Lutosławskich, a nawet ze mną. Co do siebie, to mnie nie dziwiło, bo może zbyt śmiało wypowiedziałam swoje zdanie co do sklepu i zadowolenia mego, iż jest teraz udziałowym nie tylko dworu i proboszcza, ale całej parafii.

Najzabawniejsze było, że przy pożegnalnym obiedzie, który wyprawiła dla księdza Mioduszewskiego pani Paulina, tak się wszyscy rozczulili, że proboszcz żałował, iż wyjeżdża. Pan Stanisław razem z nim płakał, pani Paulina do obydwóch przemawiała jak do synów. My z panią Janową obie przypatrywałyśmy się temu dość spokojnie i przypuszczałyśmy, że głównie przyczyniła się do tego pyszna galareta mrożona z najlepszego wina, której wszyscy zjedli po dużej porcji, a popili równie dobrym winem i stuletnim miodem.

Zanim mianowano proboszcza, przyjechał jako zastępca z Łomży jeden z młodych wikarjuszy ksiądz Narkiewicz. Pani Paulinie podobało się bardzo jego kazanie, pani Janowej jego litewskie nazwisko i smutne oczy, więc obie powiedziały panu Stanisławowi, by napisał do biskupa Baranowskiego w Sejnach, prosząc o naznaczenie go do Drozdowa. Państwo Stanisławowie zaprosili księdza na obiad, aby go bliżej poznać, no i nie wiadomo co by się dalej stało, gdyby nie dwa wypadki. Ledwie zasiedli do stołu i spożyli zakąskę, przy pierwszych łykach zupy zjawił się zakrystjan, bez opowiedzenia przez taras prosto do stołowego i zameldował, że przywieziono chore dziecko do chrztu z najdalszej wioski. Ksiądz podniósł się natychmiast, pan Stanisław zaczął gniewać się na zakrystjana, że powinien był przyjść przez kuchnię, opowiedzieć się lokajowi, pani Stanisławowa prosiła, by ksiądz powrócił i obiad skończył, a tymczasem faworyt księdza, mały piesek, który wpadł razem z zakrystjanem, wskoczył na stół, porwał z talerza pasztecik i wylał kieliszek czerwonego wina. Bo żeby to chociaż było inne – ale czerwone! Bo żeby ksiądz był wrócił, przeprosił za obiadową przerwę, ale wcale się nie pofatygował – papiery księdza Narkiewicza w Dolnym Dworze spadły zupełnie. A w Górnym stały wysoko, ale tylko u pani Janowej i u pani starszej. Pan Jan zupełnie wrogo był usposobiony dlatego, że jego żonę za długo spowiadał i to nie w zakrystii, ale przy konfesjonale, przy którym było dosyć ludzi. Daremnie pani Paulina tłomaczyła synowi, że gdy się spowiada u ojca Łukasza, czeka swojej kolejki i nigdy dla siebie nie wymaga żadnych względów. Słowem, zamiast najmłodszy wikary z Łomży, bez żadnego starania został naznaczony według starszeństwa ksiądz Karpowicz. Ten zaś, jakoś bez żadnych przygód, został w obu dworach bardzo polubiany. Pani starsza ceniła go za wielką akuratność co do godzin nabożeństwa i przestrzeganie czystości, i porządku bielizny, i aparatów oraz musztry, jaką prowadził z ministrantami, przy czym śpiewał bardzo ładnie; był muzykalny, sam prowadził chór, a na domiar tych zalet był w całym znaczeniu tego słowa ładny i postawny. Tak że nawet staruszka - ciotka pani Pauliny - pani Banzemer, gdy bawiła parę tygodni w Drozdowie, chodziła często do kościoła i mówiła: „Wiesz, Paulinko, ja lubię popatrzeć na waszego ładnego księdza”, a pani Paulina uważała, że lepiej by ciocia przypatrywała się księdzu nie w kościele i często go zapraszała. Księdzu pani Banzemer również się podobała, a najwięcej jej aksamitna fioletowa suknia, mówił mi: „Wie Pani, że z tej sukni byłby śliczny ornat”. Ale raz to pani Banzemer narobiła mi ogromnego kłopotu. Ksiądz Karpowicz czasami miał w spojrzeniu lekkiego zyza. A gdy pani Banzemer tak wychwalała jego urodę, powiedziałam jej:  „A wie Pani, że czasem brzydki, bo zyzuje”. Otóż gdy byłam z nią na rannej mszy, gdy wyszłyśmy z kościoła, na cmentarzu przywitał się z nami ksiądz proboszcz i zaczął rozmawiać, raptem pani Banzemer powiada: „Czy wie Ksiądz Proboszcz, że pani Lignowska mówiła, że Ksiądz jest zyzowaty, ale nie - nieprawda”. Wolałabym wtedy pod ziemię się schować.

Kochana pani Banzemer, widzę ją w mej pamięci naprawdę śliczną, zabawną staruszkę o pięknej różowej cerze, prawie bez zmarszczek i ślicznych, puszystych białych włosach, zawsze starannie uczesanych; przeważnie w sukniach aksamitnych lub jedwabnych koloru fioletu ciemnego lub jaśniejszego, z kołnierzykami i mankietami z prawdziwych brukselskich koronek i z zegarkiem o cudnych kopertach emaliowanych fioletowo i usianych brylancikami. Nosiła też bardzo staroświeckie kolczyki i pierścionki. Wszystko to było tak piękne i artystyczne, jak spotyka się tylko na portretach starych.

Zabawną przygodę mieliśmy raz z przyjazdem już ostatnim pani Banzemer. Wybrała się z córką i gdy doniosła o dniu przyjazdu, pani Paulina bardzo się ucieszyła i starannie przyszykowała jej ulubione pokoje. Martwiła się, że pociąg do Czerwonego Boru przychodzi późno, a że nie była zupełnie zdrowa, nie będzie mogła sama czekać tak długo. Więc ja z panem Kazimierzem oboje czekaliśmy na nią. Gdy usłyszeliśmy trzask z bata, wychodzimy na oświetlony ganek i po chwili, gdy powóz stanął przed schodkami, oboje schodzimy do drzwiczek, aż tu z powozu zamiast pani Banzemer wyskakuje pan Marian i pyta się śmiejąc: „A co to za owacyjne przyjęcie wyszykowaliście dziś dla mnie?” „A gdzież babcia Banzemer?” - pyta pan Kazimierz pana Mariana. Ja znowu wpadam na Jagodzińskiego, czemu nie powiedział panu Marianowi, że przyjechał po panie. A on mi odpowiada: „Toć powiedziałem, że przyjechałem po paniów”. A że pan Marian przyjechał z monterem, wyobraził sobie, że to „po paniów” znaczyło „po panów”. Siedzieliśmy strapieni oboje z panem Kazimierzem nie wiedząc co robić. Proponowałam, żeby Jagodziński jechał z powrotem na spotkanie. Panowie twierdzili, że jeżeli wzięły dorożkę, to i tak przesiadanie narobi ambarasu w drodze, noc ciemna i zaczął padać deszcz.

A pani Banzemer z dużym opóźnieniem przyjechała dorożką żydowską najprzód do Dolnego Dworu i tam pobudziła wszystkich, a na drugi dzień pan Marian dostał burę od matki i starszego brata, któremu powiedział, że gdyby gospodarował w Drozdowie, to nie miałby analfabetów, którzy mówią „paniów” zamiast „pań” lub „panów”. Pani Paulina przepraszała swoją ciocię serdecznie, ale staruszka zupełnie lekko traktowała całą tę przygodę i prosiła, by nie przejmowano się tym, że tych parę mil przebyła żydowską dorożką, zamiast czwórką rączych koni. A przy obiedzie, gdy pan Marian zaczął jej opowiadać o swoim zdziwieniu, że tak ostentacyjnie był witany i o naszych minach zrozpaczonych, zaśmiewała się i cieszyła się, że to opisze w liście do znajomych.

Była to ostatnia już wizyta pani Banzemer. Nie pamiętam, w którym roku umarła, ale do Drozdowa już nie przyjeżdżała. Odwiedzała ją pani Paulina w Warszawie.

---

Wielką uroczystością w Górnym Dworze zwłaszcza, były imieniny pani Pauliny, czasem łączone z jakiemiś wydarzeniami, na przykład ślubu lub chrzcin. Opowiadano i o takich imieninach hucznych jeszcze za życia pana Franciszka, gdy pan Wincenty przyjechał pierwszy raz z żoną. Bombinio twierdził, że to był wielki bal, że w ogrodzie na placu krokietowym zrobiono froterowaną podłogę i tańczono na niej do rana w ogrodzie, w którym były pozapalane latarnie, a muzyka sprowadzono z Warszawy (Karasiński). Ja pamiętam ślicznie oświetlony cały ogród i ognie sztuczne na pierwszych imieninach po ślubie pana Mariana oraz imieniny w roku 1902, gdy 29 czerwca odbyły się chrzciny dwojga wnucząt: córki pana Mariana i syna pana Jana. Chrzciny odbyły się w domu, bo pani Janowa była chora, gdyż w miesiąc po urodzeniu syna miała wrzody w piersiach, a czekać aż wyzdrowieje nie chciano z powodu, że jej matka bawiła dwa miesiące i musiała wracać do domu. Cały ten

chrzest wraził mi się w pamięć głównie z powodu kucharza, który lamentował, że ma się wszystko przepiec, bo cały obrzęd trwał dosyć długo. Haneczka miała już chyba pół roku, a nawet więcej, wojowała z księdzem Karpowiczem, jego stułą i komżą, Bogdan wrzeszczał wniebogłosy. No, ale co do obiadu, to jakoś nic się nie popsuło, a smakował wszystkim, no i trwał niesłychanie długo, bo oprócz przekąsek było aż siedem dań: to jest: dwie zupy, rakowa i a la reine, volau-vent, jarzyny, pieczyste, indyk i młode kaczki, galareta z wina, lody, kawa czarna i likiery. Wypisałam to jako przykład, co to dawniej były za obiady, po których następował w trzy godziny podwieczorek, na który dawano do wyboru: kawę, czekoladę, herbatę, torty, ciastka, babkę, owoce, cukry i kruszony. Na kolację o godzinie dziesiątej: szczupak w majonezie, kurczęta, suflet, a pito przy obiedzie do zakąsek cztery rodzaje wódki: starka, śliwowica, pomarańczówka i chlebówka. Z wódek tych i piwa słynęło Drozdowo w całej okolicy oraz z Burgunda i stuletniego miodu. Co do gości, to – o ile zjechali Woyczyńscy i Jabłońscy z dobrymi apetytami, nie było obawy, by był ambaras z przechowaniem resztek. A w dodatku pani Paulina swojej służbie zawsze dawała wszystkiego trochę z pierwszego stołu, pomimo że na imieniny obiad dla furmanów gotował się z trzech dań: rosół z makaronem, pieczeń z buraczkami i legomina: ryż zapiekany z rodzynkami, osypany cukrem i cynamonem, piwo i szklaneczka wina kaukazkiego. Jagodziński, jako furman domowy, zapraszał kolegów i grał rolę gospodarza; pilnował, by całe bractwo zebrało się pod oknami stołowego i gdy wznoszono przy stole zdrowie solenizantki, trzaskano z batów z taką werwą i niesłychaną wprawą, że szyby drżały. Powoli jednak, już po działach, pani Paulina zmniejszyła swój dwór; całą jej troską i radością były wnuki, synowie i synowe. Zajmowała się ogrodem, ochronką, jeździłyśmy do Krynicy, którą polubiła bardzo, raz zatrzymałyśmy się w Krakowie u państwa Wincentostwa.

Do najmilszych wspomnień zaliczam pobyt parotygodniowy w Krakowie. Ileż to było przyjemności, gdy z Manitką i Belą zwiedzałam to nasze ukochane miasto. Byłam tam z matką jako kilkoletnie dziecko i zapamiętałam tylko Bramę Florjańską. Pewno tylko dlatego, że miałam ją na obrazku. Wawel był wtedy zajęty przez wojsko i właściwie był przerobiony na koszary. Wspaniałe kominki i sufity były pozasłaniane deskami, schody i posadzki również. Jedynie Katedra i groby królewskie były w dawnym swym stanie, nietknięte. Oprowadzał nas jakiś staruszek i monotonnie objaśniał to, co znałyśmy z historii doskonale. Belę zniecierpliwiło to gadanie przewodnika i powiedziała mu: „Niech się Pan nie fatyguje, my mamy podręcznik”. Dałam mu skwapliwie całą koronę, bo obawiałam się, że się obrazi i nie otworzy nam Kaplicy Jadwigi. Hala i Pepa chodziły ze mną po obiedzie na Planty, które w tym czasie były śliczne. Mnie najwięcej zajmowała Hala, taka była zabawna i taka różna od innych dzieci. Moi znajomi, gdy im opowiadałam o Hali i Franku, żartowali, że poza Lutosławskimi już nigdzie nic lepszego i piękniejszego nie widzę, że Drozdowo w moich oczach śliczne itp. Mówiłam im wtedy: „Pokażcie pomiędzy majątkami bogatych ziemian, nie magnatów, podobny do Drozdowa i właścicieli jego.” Ale tam wszystko będzie inaczej. Rzadko która rodzina była taka ciekawa i tyle miała uroku, co dom na Groblach. Pan Wincenty w tym czasie był w Krakowie ceniony, jego wykłady gromadziły licznych słuchaczy. Na jednym z nich byłam z panią Pauliną. Całe audytorium wpatrzone jak w tęczę słuchało. Matka jednak nie była zadowolona, a gdy pytałam dlaczego, powiedziała mi, że ci wszyscy słuchacze, to jeszcze niedowarzone głowy, że za dużo tam bab podstarzałych, które już powinny na wykłady nie chodzić i zbyt nowoczesnymi nie zajmować się tematami. No także i te młode studentki nie były tam potrzebne, bo to głupie kozy. „Więc kto ma słuchać wykładu?” – spytałam. „Mężczyźni po skończeniu gimnazjum powinni obrać sobie jakiś przedmiot i studiować poważnie, a dzisiaj to chwytają wszystko po łebkach”. Długo o tym myślałam i zastanowiło mnie, że jednak jestem od pani Pauliny o wiele młodsza i że ona córce swojej nie pozwoliłaby kształcić się, skoro uważa, że studentki to głupie kozy. Z wielką chęcią pozostałabym w Krakowie jak najdłużej, ale pani Paulina już po dziesięciu dniach czuła się zmęczona, w dodatku obawiała się, że w Drozdowie bzy przekwitną, zostałyśmy jednak do piętnastego maja, by powinszować pani Sofitynie. Na imieninach poznałam dużo sławnych ludzi: literatów, uczonych, malarzy, polityków, których nazwiska znałam tylko z pism. Przyjęcie trwało cały dzień, bo już od godziny jedenastej przychodzili winszować uroczej solenizantce i przynosili naręcza całe kwiatów, cukrów i owoców. Pierwszy przyszedł Sewer, którego dziwnym trafem poznałam przedtem, na Kleparzu, gdzie zabłądziłam sama chodząc po Krakowie rano przed siódmą, gdy pani Paulina spała jeszcze. Wyszłam z kościoła i zwróciwszy się w przeciwną stronę, nie mogłam się zorjentować którędy wracać. Szłam, gapiąc się na jadące furmanki, na ludzi, na ich ubiór, na pejsatych Żydków i tak znalazłam się na jakimś targu pełnym furmanek. Zaczepiłam jakiegoś niepozornego, starszego jegomościa z prośbą, by mi wskazał drogę na Groble. On zapytał mnie, czy nie znam jeszcze Krakowa, więc bawią mnie zapewne stroje i obyczaje ludu tutejszego. Ja odpowiedziałam, że właśnie po przeczytaniu „Bajecznie kolorowej” przypatrywałam się dziewczętom, myśląc o tej powieści. Jegomość i mnie przypatrywał się ciekawie i zaproponował, że mnie przeprowadzi i drogę pokaże. Rozmawiał wesolutko i zapytał, z których jestem stron, a gdy usłyszał „Z Łomżyńskiego” -  powiedział: „Ja mam tam znajomych, którzy tu mieszkają i to na Groblach”. „A może państwa Lutosławskich, bo ja właśnie u nich jestem”. „Więc się tam spotkamy jeszcze, a teraz pójdzie Pani w lewo i pierwszą ulicą na prawo, no i będą Groble”.

Wieczorem tego dnia mój przewodnik zjawił się i pani Sofityna przedstawiła mi go. Zrobiłam zdziwioną minę, a on żartował: „Tak, tak to nie kto inny, to ten Sewer ma taką niepocieszną minę”. Niepocieszną minę miał również Przybyszewski, którego pokazano mi w kawiarni. Ale wśród gości pani Sofityny była para ludzi, którą się zachwyciłam. Byli to oboje Baliccy. Wydali mi się bardzo dobraną parą. On niezwykle zgrabny i przystojny, ona pełna wdzięku, z twarzy podobna do Kościuszki, nieładna, gdy się jej rysy rozebrało, a jako całość jej sylwetka czarująca. Byłam u nich z panią Pauliną i panią Sofityną na przyjęciu wieczornym. Mieszkali ładnie, ale u nich nie było tak przytulnie i swobodnie jak u pani Sofityny. Sądzę, że to z powodu braku takich dzieci jak Hala i jej siostry.

Może i u państwa Balickich by tak było, gdyby tak na stole postawiono taką Halę z naiwną minką, która powiedziała jakiś śmieszny wierszyk i wszyscy się śmieli, a gdy przycichli, Hala, wciąż stojąc, odezwała się: „No, a teraz plaśkajcie”. Czasami pomysły Hali były komiczno-tragiczne. Gdy starsze siostry dostały zegarki, ona zegarek Beli wsadziła do doniczki i postawiła na balkonie, by wyrósł drugi. Innym razem do samowaru, gdy Pepa nalewała wody, wrzuciła czerwony kaftanik swojej lalki, aby się wygotował. Zmieniony smak i kolor herbaty wywołał wielkie zdziwienie i z trudem dobadano się przyczyny.

Wyjeżdżając, byłam bardzo zmartwiona, bo nie tylko, że mi żal było rozstawać się z dziewczynkami i panią Sofityną, ale jeszcze pani Lutosławska zapowiedziała mi, żebym pod żadnym pozorem nie wiozła jakich pism lub książek przez cenzurę. A ja właśnie kupiłam sobie trzy tomy najmilszych poezji Słowackiego, od pani Balickiej dostałam parę broszurek, znajomy ojca Łukasza - kapucyn ojciec Wacław - przesyłał dla niego również listy i broszurki bardzo ciekawe. Z pomocą pani Sofityny, prócz książek, umieściłam wszystko na sobie, to jest od stóp do głowy opancerzyłam się papierami, bo nawet w kapeluszu i na kapeluszu, w kokardzie miałam kartki z broszurek, ukryte szczelnie. Pakiet z książkami trzymałam pod peleryną, przywiązany pod pachą. Wygodnie to niezbyt było. Gdy dojechałyśmy do granicy, wzięłam ręczne torebki moją i pani Pauliny. Podałam je, dodając jeszcze neseser, który wyjęłam z torby. Gdy tylko urzędnik przylepił mi kartkę cenzury, ściągnęłam ją czym prędzej, neseser schowałam z powrotem do torebki, a potem nachyliwszy się, aby podnieść parasol, z pośpiechem kartkę przylepiłam do zawiniętych pod pachą książek; zwróciło to jednak uwagę, że się tak długo grzebię i podszedł do mnie z pomocą żandarm. Wtedy z najlepszą, na jaką jedynie uczennica z czasów Apuchtina zdobyć się może ruszczyznę, powiedziałam: „Oni tak niedbale nalepiają kartki, że oto na tym pakiecie już się odlepia”. Poczciwe żandarmisko pomógł mi nieść torebki i towarzyszył aż do progu poczekalni, gdzie mnie pani Paulina oczekiwała i o mało nie spadła z krzesła zobaczywszy, że idę z żandarmem. Odetchnęła jednak swobodnie, gdy ten zasalutował i odszedł.

Gdy już byłyśmy pod Warszawą, powiedziałam pani Lutosławskiej, że wszystko, co mi kazała zostawić – przewiozłam. Powiedziała mi, że już ze mną za granicę nie pojedzie, ale to był żart. Bo tę granicę na naszej własnej ziemi przejeżdżałyśmy jeszcze nieraz.

fot. 20 fot.21

fot. 22 fot. 23

fot. 24