MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

XXIX

Głos

Zaza z panią Jackiewiczową zatrzymała się w dobrym starym hotelu krakowskim.

Nigdzie nie czuje się tak, jak w Krakowie, prawie namacalnie – zbliżającej się wiosny, i nigdzie ludzie nie żyją tak długo i tak bezużytecznie. Oba te zjawiska, gdy je zauważyć razem – a Zaza właśnie zastanawiała się od dwóch dni nad czemś w tym rodzaju – są kojące. Bo drzewa w tem mieście, szczególnie kasztany, mające gwałtowną i namiętną naturę, nie wyglądają nigdy martwo. Pulsują ciągle własnem życiem, taksamo domy stare, ruiny, wiele nazwisk na grobowcach, natomiast ludzie posiadają tu martwotę doskonałą, obojętność zaświatową i oczy szkliste. Takie oczy miewają gracze nad ranem po grubej przegranej; tancerki, gdy wirują zawrotnie, a mają wzrok krótki, i takie oczy ma też każda ryba nieżywa.

Otóż przybysz podniecony jest tajemną wibracją martwej natury w tem mieście, nieustanną obietnicą drzew. W kwietniu na szczytach wieżyc, o które obija się wiatr zdaleka, na gałęziach drzew nabrzmiałych – trwa już w pełni przedziwna krakowska wiosna. A nieruchomość napotkanych twarzy ludzkich, pogwar drobnych plotek, które w tem mieście, pierwszy raz u nas, usiłowały wkroczyć do literatury – wszystko to uspokaja poryw marzycielski i zwraca myśl do kuchni, kieszeni i sypialni pierwszego z brzegu sąsiada. Dobrze jest.

Pani Jackiewiczowa spotkała zaraz nazajutrz po przyjeździe swą koleżankę z pensji – i była zachwycona. Nareszcie jest żywy świadek jej życia „obywatelskiego”. Cóż z tego, że zmarszczki poorały twarz tego świadka, a niewystarczająca wdowia emerytura wyżłobiła grymas w ustach. Pani Jackiewiczowa widzi „Zosię” przyjeżdżającą ongi w lecie do nich na wieś i pamiętającą napewno i piękne obrusy mamy („oh, Boże! ci bolszewicy, miałabym je dotąd”) i wyborny gatunek szarych ber jesiennych w Bogumicach.

– Zazula – mówi pani Jackiewiczowa do Zazy, która wstała z łóżka o 12-ej po źle spędzonej nocy – wyjdźmy, śliczny dzień. Słońce. Umówiłam się z Zosieńką w cukierni. Wiesz? Ona ci powie masę ciekawych rzeczy o ludziach w Krakowie. Mieszka tu lat trzydzieści!

– Trzydzieści? – przerwała Zaza – myślałam, że sto. Ona wygląda na osobę, która się nigdy nie urodziła i nigdy nie umrze.

– Co ty gadasz!

– Naprawdę. Ale to wogóle mnie tu uderza. Wie ciocia? Może tu ludzie wogóle nie umierają? Co?

– Dajże spokój – spoważniała pani Jackiewiczowa – krypty pełne trumien, cmentarze...

Zatrzymała się, bo jej przyszło na myśl coś, czego nie mogła powiedzieć: umierają, tylko nie warjują tak, jak w Warszawie, dlatego mniej tu bywa nagłych katastrof... Białkowski! Ten zginął, bo szalał... tak, tak!

– Bardzo miłe miasto – mówiła Zaza – prawdziwy odpoczynek. Niby się spotyka najzwyklejsze fizjonomje, a ma się wrażenie nieśmiertelności.

Ciotka, która nigdy nie odróżniała humoru Zazy od jej skrajnych poglądów i z tego powodu zawsze żywiła niepokój, mruknęła:

– Żyją tu długo! chwała Bogu! mnie się Kraków bardzo podoba. Odpoczniesz.

Zaza sypiała źle, była blada, ale w duchu przyznawała ciotce rację. Trochę odpoczywała.

Lubiła już od kilku dni wyjść w południe na Planty, a że była bezwietrzna, łagodna pora, siadała na ławce i patrzała na drzewa. Ludzie przechodzili nie śpiesząc – ona też nigdzie, nigdzie nie śpieszy. Nie śmieli się prawie – ona też jakoś nie może się śmiać, choć myśli już o różnych rzeczach, które ją nawet bawią. Oddycha i trwa. Jak większość mieszkańców tego błogiego miasta. Patrzy na szerokie aleje – uroczyste, takiemi alejami czasem się idzie do szczęścia – patrzy i dwukrotnie już wspomniała:

– Aleje!... Aleja Wilanowska nie jest szersza. Ale jest jedna. Jedna i nie można jej zapomnieć. Tu jest ładnie. Tu jest spokojnie. „Co się ze mną dzieje? Chcę mrużyć oczy i mieć spokój. A przecież ten spokój nie ma nic wspólnego z życiem”.

Pani Jackiewiczowa zaprowadziła Zazę do cukierni i po drodze z ożywieniem opowiadała:

– Pomyśleć! Miała prześliczne oczy, kochał się w niej, gdy przyjeżdżała do nas, pan Świrtun z Leżajska. Ba... wolała inżyniera i ma teraz nędzę. Mówiłam – ostrzegałam i mama jej radziła... To była partja... pan Świrtun!

Zaza rozglądała się po wąskich ulicach, chłonęła z przyjemnością ich spokój, i zupełnie nie słuchała ciotki.

W cukierni czekała już przyjaciółka pani Jackiewiczowej. Miała twarz płaską i smutny duży nos, tak obcy w twarzy własnej, jak obcem było napewno dla niej całe jej przypadkowe życie. Była wysoka i chuda – Zaza zauważyła delikatny ruch rąk i wówczas dopiero uwierzyła, że pan Świrtun...

– To kompanja – pomyślała z odcieniem humoru – ciocia i ta „Zosieńka”. A ja z niemi! Na co mi przyszło! „D e  f a c t o” wiedział, czego mi trzeba. Prawdziwie kuracyjne towarzystwo. O, nieba!

Ziewnęła leciutko i słuchała rozmowy obu przyjaciółek niby nic nieznaczącego szmeru. Chwytały się za ręce z czułością, wybuchały śmiechem niespodziewanym, odmłodzonym, żyły jakimś strzępem życia bujnego z żywiołową potrzebą odnalezienia go w sobie, czy wydobycia z zamierzchłych lat.

– Co za urojenie – mówi sobie Zaza na temat obu starszych pań – cóż ta kawiarnia i wygląd ich obu ma wspólnego z temi wykrzyknikami: „Zosieńko, Geniusiu”. – Czego one się tak podniecają? Ciocia ma wypieki. Wspomina „obywatelski dom”. Komedja! Komedja!

Zazy spojrzenie błądzi po kawiarni. Niedaleko widzi szczupłego, ogorzałego pułkownika. Przenosił wzrok z obu starszych pań na Zazę i dyskretnie ale jednak zrozumiale wyrażał jej współczucie i – zachwyt. Patrzał przez rzęsę, typowem polskiem spojrzeniem szafirowych oczu męskich, z powagą. Był młody. Zaza przyjmuje jego współczucie i ma pokusę mu się pożalić. Lecz zachwytu nie chce.  Ledwo dostrzegalnie potrząsa głową, chwieją się lekko włosy, a nieznajomy ma zrozumieć jej mowę, bez słów:

– Nie chcę, nie chcę! Mam tego dość.

Oficer widzi żałobę czarodziejskiej nieznajomej i stara się pojąć jej życie.

– Straciła ojca – myśli – jest sama. Jakże pragnę stanąć przy niej i – bronić. Przed czem? choćby przed temi dwiema paniami, które stanowią jej opiekę. O! Cudna! O, nietutejsza. Czyż nie widzisz, że idzie wiosna? Wio-sna...

I westchnął głęboko.

– Owszem, owszem – wyraża nieosobowo wzrok Zazy – idzie wiosna! Ale ja jej tu nie doczekam… Chcę spokoju – rozumiesz? Wyjadę i czasem będę się tobie śniła. Jesteś miły, doskonale uczesany, chciałabym usłyszeć dźwięk twej mowy – czy masz grzmiący głos dowódcy? Czy byłeś na wojnie? Ale chyba nie ranny? Mundur leży na tobie, jakby na ciele bardzo zdrowego człowieka.       

Pułkownik spotykając się z jej wzrokiem, zapatrzony w nią, w pewnej chwili bezwiednie wstał i złożył jej ukłon, wojskowy, spokojny, pełen powagi.    

A Zaza uśmiechnęła się, pokazując okrągłe, dziecinne zęby, i odkłoniła z odcieniem światowej zalotności.              

– Komu się kłaniasz? – zapytała pani Jackiewiczowa i zaraz rozejrzała się uważnie po sali. 

– Mój znajomy – z lekkim uśmiechem mówiła Zaza i wydało jej się, że pułkownik poznał, co ona mówi, po ruchu ust, gdyż utkwił w niej wdzięczne spojrzenie.           

– Ten wojskowy?  

– Tak, pułkownik.  

– Lubisz oficerów? – ciocia Genia pytała jakby o rodzaj letnich kapeluszy, które nie odpowiadają jej poziomowi.  

Zaza chciała odpowiedzieć, że lubi wszystkich, którzy świadczą jej o swym zachwycie i na których może spocząć z przyjemnością wzrok. Ale powstrzymała się.    

– Bardzo.   

– Ja, nie. Pewni siebie i żenią się fatalnie.  

Zaza roześmiała się. Jeśliby ufać cioci, któż gorzej od niej wybrał w małżeństwie?

       Ciocia Jackiewiczowa zobaczyła z radością, że Zaza zaśmiała się tak, jak dawniej.

Ale Zaza czuje niechęć krańcową do wszelkich pojęć ciotki... Co ją to wszystko obchodzi! Wiosna! w mieście obcem, przy jej usposobieniu, bez żadnych zamiarów – podczas żałoby. I z tajemniczą, niełatwą sprawą do załatwienia po powrocie. Stanowczo za dużo tego wszystkiego.

Wstała sprężystym ruchem, zwykłym sobie, który tyle razy budził podziw warszawiaków.

Stojąc zbierała torebkę, rękawiczki, a rzuciwszy wzrok na pułkownika, zobaczyła, że poruszył się nagle i wahał.

– Tak – rzekła jeszcze z satysfakcją do pani Jackiewiczowej, wydymając usta – ciocia uważa, że na wsi jest błogo. Proszę zapytać stryja Stefana.

I wzruszyła ramionami.

– Ba, jak się ludzie stale kochają niby para młodzików i świata poza sobą nie widzą, to wkońcu ich taki los spotyka. To już Różanka temu nie winna.

„Różanka! co za nazwa" – myśli Zaza z buntem – można wszystko zapomnieć, ale niepodobna oderwać się od tej nazwy. Wydaje się jedną nieustanną obietnicą, drażni nerwy, jest nie do zniesienia – rozkoszna”.

„Zapomniałam zupełnie o tem, co tam było, nie widzę w myśli owych ludzi i dawnych lat, ale gdy usłyszę: „R ó ż a n k a”, to nazwa ta uderza mnie jakby w serce, choć ja w sercu nic nie czuję – pewno go nawet nie mam...”.

– Moja ciociu – przerywa nagle rozmowę przyjaciółek – ja wrócę już do hotelu, a wieczorem się spotkamy w restauracji. Tak.

Widząc niepokój w oczach pani Jackiewiczowej, dodała:

– Nie ucieknę. Choć szykuję cioci pewną niespodziankę, ale o tem pomówimy jutro, nie trzeba na noc się podniecać, źle sypiam.

Wyciągnęła rękę do wdowy i nie mogła nawet się uśmiechnąć, do tego stopnia postać tej pani wydała jej się niepotrzebna na tle całej podróży. Trzeba sobie życie upraszczać, a nie komplikować. Co Zaza na wspólnego z emerytką o przerażającym nosie? okropność!

Ledwo się znalazła na ulicy, doznała pewnego uspokojenia. Było cicho. – Zachód gorzał ostro, płomienisto, jak zwykle świeci przed samą wiosną, a w Krakowie często już od lutego. Dzwony biły; służące przemykały się ze wzrokiem spuszczonym i modlitwą na ustach.

Zaza właśnie przechodzi koło kościoła, widzi szeroko otwarte podwoje, oraz klęczących ludzi.

– Mamo! – pomyślała niespodziewanie – jakżeby ci tu było dobrze!

I bezwiednie weszła do kościoła. Wzrok jej pada mimowoli na obraz Serca Jezusowego i rani ją wspomnienie choroby matki, nagłość i niepojętość owego nieszczęścia. Tak, nieszczęścia – bo z śmiercią matki Zaza się nie pogodzi. Zginęła niepowrotnie młodość, odkąd nikt już na nią nie spojrzy jak na dziecko – a życie traci prawie cały urok, gdy się przestało być dla kogoś jednego na świecie – dzieckiem... Jaka dziwna powaga jest w żałobie po – matce! Jak świat się w oczach zmienił, gdy nie można już zawołać: „m a m o”.

Zaza ma wrażenie, że cięży jej czarna suknia. Na rękach swych ze zdziwieniem spostrzega nabrzmiałe żyły i wspomina, że takie same zmęczone ręce miewał ojciec. A matka leciutkie, gładkie ręce do końca...

„O j c i e c – m a m a”. Powtórzyła sobie dwukrotnie: „o j c i e c – m a m a” i uczuła się – na jedną chwilę – znów dzieckiem. Błoga chwila, pierwsza od wielu tygodni. Zaza oddycha głęboko, z ulgą. Jaki miły chłód panuje w kościele i zapach kwiatów, tylko jakich to kwiatów? chyba laków... Oh, laków nie, laki przypominają jej zawsze coś, co namiętnie pragnie zapomnieć, coś złego sprzed pięciu lat. Może to prymulki? A tak, stoją tam doniczki liljowych kwiatków, właśnie, że prymulki. To dobrze. Laki nigdy nie powinny się znajdować na ołtarzu...

Wokoło cisza. Zaza chciałaby się pomodlić, ale – jak? Nie wie, jak. Słyszała zwykle, że Boga się prosi o coś lub Bogu się za coś dziękuje. Ona nie prosi o nic, niczego nie chce. A dziękować – w jej pojęciu uśmiecha się gorzko – nie ma za co. Nie ma za co...

– Serce Jezusa najcichsze – westchnęła głośno bolesnym głosem stara kobieta, klęcząca obok. Zaza wstrząsnęła się.

– O mamo, mamo! – krzyknęła w duchu przerażona własną tęsknotą – o mamo!

I ukrywszy twarz w obu rękach, pochyliła się i drżąc na całem ciele, powtarzała słowa, które wyczytała w przeddzień śmierci matki z jej starej książki do nabożeństwa.

– Serce Jezusa najcichsze.

– Serce Jezusa najcichsze.

A potem doznała wewnętrznej ciszy.

Jakby serce przestało bić – czy to śmierć? Nie, to spokój. Zaza nie pamięta go w sobie nigdy, nie doznawała go. Trzeba było zawsze o coś walczyć. Może kiedyś, jako narzeczona, przez kilka dni w Różance zaznała spokoju. Ale nie, nawet wówczas bała się – dziwnie się bała i przyszło coś najgorszego: narzeczony ją opuścił. Zaza nie pozwala sobie wspominać przeszłości, ale teraz nie odrzuca pogardliwie nachodzącej ją wizji: „narzeczony mnie porzucił”. Powtarza zaciskając usta, w obawie, by długo tajony jęk nie wydostał się z piersi.

„P o r z u c i ł... p o r z u c i ł...”

Drewnianą kołatką ktoś stuka... I nic nie boli... Jest cicho wokoło, a w nią wstąpił nagle zupełny spokój. Zamyka oczy i widzi matkę jakby żywą tuż przy sobie. Regularne rysy, z pozoru nikłe a opromienione czemś... czemś niezwykłem. Wszak nieraz matka przypominała jej Zbigniewa Bobrowskiego. Wielki Boże! Tylko, że Zaza nie chciała się do tego przyznać.

A choć w duchu wymówiła wyraźnie, od lat ze zgrozą unikane imię i nazwisko byłego narzeczonego – spokój trwał. Tylko stawał się zimny, kamienny – znów nasunął jej myśl o śmierci. I powtórnie wydało się Zazie, że serce bić przestaje.

– „Wróci” – usłyszała nagle wyraźnie głos matki sprzed pięciu lat. Głos, jakim mówiła kiedyś w ów wieczór majowy, blednąc na widok Zazy... Głos powtarzający ze słodyczą:

– „Wróci, Zazula, wróci”.

– O! mamo, nie wrócił! – Zaza skarży się pierwszy raz, ale nie ma żalu do matki, przeciwnie, głos matki brzmi jak żywy, wciąż coś obiecuje, pomimo że Zaza nie potrzebuje nic.

Z tym kamiennym spokojem, osiągniętym przypadkiem w kościele, zdobyła – mówi sobie – wszystko, co jej potrzeba na całe życie: spokój, spokój.

– Pojadę do Warszawy – pomyślała stanowczo – nawet na to jedno mam ochotę. Wrócić! A potem? nie wiem. Wszystko jest takie obojętne.

A jednak Zaza wie, że ostra tęsknota, która nią wstrząsnęła przed chwilą, dodała jej sił w niepojęty sposób i przemieniła coś w jej poczuciu żałoby. Żałoba widać ma to do siebie, że człowiek czuje się w niej corazto inaczej...

Od śmierci pani Barskiej Zaza pierwszy raz usłyszała jej głos – żywo. Wskrzesiła cośkolwiek z postaci, którą pochłonęła przepaść: miała ją oto przy sobie!

„Głos – Zazę ogarnia rozrzewnienie – głos, jakże to wiele! A mama miała cichy, dobry głos i przemawiała ze słodyczą”.

– Ah, mamo, co za pustka i co za klęska, odkąd ciebie niema! Ciebie jedną kochałam na świecie! I umarłaś – nie patrząc na mnie. Nie widziałaś mnie, ginąc – dreszcz przeniknął całe drobne ciało Zazy – to było okrutne. Właściwie całe życie mnie nie widziałaś taką, jaką byłam naprawdę.

I kończy myśl z odruchem pokory.

– Może dlatego ciebie tak kochałam...

– Może dlatego ciebie tak kochałam...

To dopiero zabolało Zazę do żywego. Wzdryga się i cierpi. Rozdzierającem cierpieniem człowieka, w którem pokora dopiero oświetla samo dno nieszczęścia.

– Jak ty mi ufałaś, mamo, jak ty się zawsze łudziłaś co do mnie – łzy płyną po bladej i nieruchomej twarzy Zazy – jaka ty byłaś cicha... cicha... Boże mój! jaka cicha...

I Zaza, która dotąd stała wyprostowana na środku kościoła, klęka i pochyła głowę.

Kiedy to ona klęczała po raz ostatni? Nie wie, nie pamięta. Chłód kamiennej podłogi przypomina jej odrazu dzieciństwo. Matka kupowała jabłka dla niej na placu Trzech Krzyży a potem mówiła, ciągnąc ją łagodnie za rękę:

– Teraz do kościoła, Zazulka, podziękować Panu Bogu.

Zawsze pani Barska dziękowała... Czy nigdy nie prosiła Boga o nic? Zaza nie pamięta, ale chyba nie..

„Jaka mama była pokorna” – myśli – i rozumie nagle coś, co było dotąd zupełnie niezbadane: n a t u r ę  m a t k i. Zrozumienie to przynosi jej odrazu ulgę.

„Mam wrażenie, że mama umarła już dawno, ale dziś dopiero coś z niej jest dla mnie żywe naprawdę, bo rozumiem  t o .  Ż y w e! Widzę jej pokorę, jakby spojrzenie zwrócone ku mnie. Patrzy na mnie”.

– Jestem, mamo – szepnęła mimowoli  w niejakiem uniesieniu, gdyż czuła obecność matki...

Potem płakała, mówiąc do matki coś takiego, czego sama nie mogła pojąć. A matka odrazu zrozumiała... I znów szepnęła żywym głosem:

– „Wróci, Zazula – wróci”.

– Nie. – Zaza wie, że Zbigniew Bobrowski był podobny w czemś nieuchwytnem do tej, która odeszła, by nie wrócić. On należy do innego świata, tak jak matka. A stamtąd się nie wraca.

– A może ona mogłaby... Co?... co?...

Zaza już ochłonęła i wrodzona trzeźwość zaczyna działać. Zimno jej. Dobrze było w tym kościele i coś się nawet wyjaśniło. Ale ona nie chce o nic prosić Boga, ani nie ma za co dziękować. Trzeba wyjść.

Wstała z klęczek, spojrzała na ołtarz jeden i drugi niepewnie, jak robi ktoś, gdy chce zapamiętać jakiś dokładny szczegół z okresu ważnej rozmowy... Oczy miała jeszcze załzawione i nie widziała nic. Natomiast jasno uprzytomniła sobie, że w tym mrocznym kościele usłyszała głos matki sprzed pięciu lat jakby żywy – i zastanowiła się, czyżby w kościele na placu Trzech Krzyży, tyle razy odwiedzanym przez nią w dzieciństwie w towarzystwie pani Barskiej – miała doznać tego samego wrażenia?

Na wszelki wypadek, gdy wróci do Warszawy, zajdzie do kościoła św. Aleksandra... Głos mamy! ten głos!...

Wieczorem Zaza była podrażniona.

Daremnie pani Jackiewiczowa szukała na jej twarzy tego zachwycającego uśmiechu, który błysnął popołudniu w kawiarni.

Zjadły kolację w restauracji hotelowej, a gdy ciotka zaczęła coś mówić o przyjaciółce, Zaza przerwała sucho:

– Moja ciociu, dość już o Zosieńce, dość.

Ciotka udała, że nie słyszy.

– A twój znajomy?

– Co?

– Niema go tu czasem? Możeby nam co ciekawego powiedział?

I rozglądała się po sali, szukając pułkownika.

– Niema – odrzekła Zaza i zapragnęła znowu wracać do Warszawy.

– Ciociu – zaczęła innym tonem, sama zażenowana niewytłumaczonem postanowieniem – nie

jedźmy nigdzie dalej. Kraków już mi dał odpoczynek... Ciotka patrzała okrągłemi oczyma na nią.

– Chcę zaraz wracać do Warszawy.

– O! nieba! – żachnęła się pani Jackiewiczowa – ale tobie dogodzić to nie jest łatwo.

– Toteż mi nikt nie dogodził – bolesnym głosem odpowiedziała Zaza.

Ciotka zaraz jej pożałowała.

 „Cóż, przy podwójnej żałobie i w tak krótkim czasie może biedactwo mieć humory! A mnie nie sądzono widać nigdy zapomnieć o Warszawie. I znów trzeba wracać. Niech robi, co chce. Mnie to wszystko już męczy.

I nazajutrz rano obie panie wsiadły do pociągu. Pani Jackiewiczowa wspomniała pana „De facto”. nie mogąc się jeszcze pogodzić z tem, że to nie był żaden specjalista z Wiednia, a Zazę bolało trochę serce, wzięła krople i przez całą drogę leżała w przedziale.

XXX

W oddaleniu

Człowiek sam jest przerażony, gdy postąpił wbrew swemu szczęściu, posłuszny nieznanej w sobie sile. Tak było ze Zbigniewem Bobrowski w stosunku do Zazy pięć lat temu.

Był z natury zdolny do pochłaniającej miłości, cała młodość minęła mu jakby w oczekiwaniu na nią, a gdy poznał w Różance u Barskich młodziutką Zazę, pokochał ją z tym szczególnym porywem, z jakim mężczyzna wita miłość, gdy napewno mu się ona wydaje przeznaczeniem. A potem odszedł od Zazy bez wahań, z niepojętego musu.

W swobodzie Zazy, w jej pewności siebie widział charakter i ten charakter go zachwycał. Sam był człowiekiem mocnych przekonań, ale usposobienie miał zmienne, we własnem pojęciu, zbyt wrażliwe. W zdobywaniu darów życia czuł się leniwy, a w całej postawie Zazy tkwiła aktywność i żądza zdobywania.

Dla mężczyzny bywa rozkoszna różnorodność życiowych pragnień w kobiecie, którą kocha, tętno życia, uparta wola – wszystko to, przy miłości, stale wydaje mu się odbiciem cech jego własnych, pomimo że bywa zupełnie od niego niezależne...

Zbigniew Bobrowski zobaczył kiedyś miłość w oczach Zazy i zdumiał się – ze szczęścia. Była tą, na którą czekał – powiedział sobie, znaczyła więcej od wszystkiego, co go dotychczas w życiu spotkało – napewno była jego p r z e z n a c z e n i e m! Świadomość ta wypełniała krótkie dni ich narzeczeństwa w Różance.

Na wiadomość o śmierci Leona Barskiego, ojca Zazy, przyjechali oboje wraz z Stefanostwem do Warszawy i w kilka dni po pogrzebie Zaza wyznała mu coś, co było właściwie niejasne i niepojęte. Wiele razy później Zbigniew mówił sobie: „może tego nie było wcale?”. To coś sprawiło jednak, że porzucił narzeczoną nagle i to w sposób dla niego samego grubjański.

Powiedziała mu tylko dwa słowa: „s k r z y w d z o n o   m n i e”, ale na śmiertelnie bladej twarzy pokazał się cień nie do zniesienia dla pewnego gatunku mężczyzn: mianowicie cień hańby na twarzy kobiecej.

Wówczas napisał do niej list, żegnając ją, i czynił to wbrew sobie, wzdrygając się właśnie tem najgłębszem przerażeniem człowieka, który niszczy sam swe szczęście, naprzekór własnej woli...

Ona nie odezwała się nigdy więcej, i każdy obelżywy wyrzut z jej strony bolałby go mniej od tego milczenia, wśród którego odeszła nagle z jego życia, napewno pogardzając nim. Pogarda ze strony kogoś, kto nas skrzywdził, jest jątrząca, boli do żywego, – a Zbigniew Bobrowski nie mógł pomimo wszystko oprzeć się poczuciu, że w klęsce ich miłości – jego przedewszystkiem spotkała krzywda, nie ją...

Po zerwaniu wrócił do Romanowa na kilka dni zaledwie. Nie mógł wytrzymać w domu, gdzie wszystko czekało na Zazę, prócz niego, który na nią nie czekał. Nie znosił widoku starej nauczycielki, pani Maciejewskiej, wahania w jej wzroku, powiek spuchniętych, gorączkowości, z jaką wyglądała poczty, poczty Zbigniewa, jeszcze tak niedawno będącej pocztą szczęśliwego człowieka, który załatwia sprawy, związane z bliskim swym ślubem.

Nie wchodził wcale do narożnego pokoju z widokiem na strzyżone mirty i wczesne sztamowe róże – przeznaczonego na buduar dla Zazy. Jakże szczegółowo obmyślał jego urządzenie – nigdy w żaden sprzęt nie włożył tyle myśli i czułej wybredności, co wkładał w niespodzianki tego pokoju. Pokój był już gotów, czekał na Zazę, jak czekała pani Maciejewska, służba, ogrodnik, dom pełen kwiatów. Nawet otwarte całemi dniami okna zdawały się czekać. Nieszczęście!

Zbigniew wychudł i zmienił się przez kilka dni. Nie mógł sypiać. Tęsknił do Zazy w cierpieniu, które mu skręcało nerwy, a widział ją gdzieś w olbrzymiem oddaleniu, jakby na innym świecie, nieosiągalną. W miarę upływania dni nie potrafił nawet wcale dojrzeć jej. Twarzy, rysów nie rozróżniał, głosu nie słyszał. To stanowiło pewną ulgę w tęsknocie, bo dotyczyła ona teraz osoby, ledwo widocznej oczyma wyobraźni, ale zarazem było dla Bobrowskiego znakiem strasznej beznadziejności.

– Czy ona umiera? – mówił sobie – czy to ja umrę? Przecież pragnę jej obecności, jak niczego na świecie, a nie mogę, nawet zamknąwszy oczy, jej zobaczyć. „Zaza! jaka ty jesteś? drżałem z zachwytu nad twoją osobą – i zachwyt trwa, a osoby twej nie widzę. Co za niepojęta pustka, a jednocześnie każdy nerw mnie boli. To wszystko ciężko jest znieść”.

I pomyślał, że musi wyjechać. Był z tych, co pojmują, że wszystko można znieść, tylko trzeba do tego samotności. Wyjechał i pół roku prawie podróżował po Francji i po Anglii. Jednak podróż, to nie jest dobra rzecz dla nieszczęśliwego człowieka. W podróży ciągle się na coś czeka, na widok, na pociąg, na nowe miasta, na widoki obce. Wreszcie podróżny się łudzi, że może on sam z losem swym czeka na coś innego, najlepszego?... A sprawdziwszy, że się myli, bo nieszczęśliwy człowiek na nic czekać nie może, a Zbigniew był życiowo zupełnie złamany – czuje się taki turysta jeszcze gorzej po uświadomieniu sobie prawdy.

Tak było z Bobrowskim. Czasem widok wąskiej, zwinnej postaci kobiecej na ulicach Londynu czy Paryża uderzał go zupełnie konkretnem, a przecież obłędnem poczuciem, że Zaza jest blisko. Szedł za nią, nieznajoma prędko z tego zdawała sobie sprawę i zwalniała kroku, by ułatwić eleganckiemu cudzoziemcowi możność przyjrzenia się jej. Czasem uśmiechała się nagle, jak do wybranego mężczyzny – bo Bobrowski miał wielkie powodzenie u kobiet. Wówczas on widział i sprawdzał po raz niewiadomo który, że niema nigdzie kobiety podobnej do Zazy, że ona jest jedna taka.

I cierpiał coraz bardziej. Taką to miał podróż pięć lat temu...

Od kilku lat Bobrowski porzucił Romanów, wydzierżawiając go sąsiadowi, i zamieszkał, niby prowizorycznie, w kresowym majątku Lebioda, odziedziczonym dawno, ale nigdy dotąd przez niego nie zamieszkałym. Tymczasowość ta ciągnęła się cztery lata.

Dziwne to były strony. Kobiety gospodarowały, jeździły konno po ośmdziesiąt kilometrów dziennie, rozmawiały rzeczowo, ogorzałe, zamaszyste i sprawne. Mężczyźni siedzieli po dworach, wyglądających zzewnątrz jak wielkie chaty. Mieli pełno cennych rodowych obrazów i mebli, wśród drewnianych ścian grali na fortepianie, malowali, pisali pamiętniki, mieli duże bibljoteki. Tkwili w oderwaniu od życia wsi, kulturalni, ze starych rodów, siedzących tu wiekami – panowie ci byli odmienni od całej gromady szlacheckiej w Polsce.

Zbigniew nie utrzymywał wcale stosunków towarzyskich, ale wziął się do podniesienia gospodarstwa w upadłym majątku. I z tej racji widywał wiele pań na zebraniach rolniczych i gospodarskich. Podziwiał ich zdolności organizacyjne na terenie fachowych zagadnień i nie mógł sobie odtworzyć życia w ich ogniskach rodzinnych. Czy miewały wielkie namiętności? Czy zdolne były do poświęceń dla swych dzieci? Czy małżeństwa kojarzyły się w myśl reguł ekonomicznych, czy z miłosnego porywu?

Nie wiedział nic. Panie te, młode czy stare, ładne (a niektóre bywały śliczne) czy brzydkie, wszystkie były pochłonięte pracą i nieosobiste. Nie mówiły nic o swych upodobaniach, nie głosiły przekonań – były w ciągłem działaniu, jakby upojone możnością ruchu i władzą w gospodarstwie.

Jedna z tych pań w wieku nieokreślonym, szczupła i wytrenowana sportsmenka, zwróciła szczególną uwagę na pana Bobrowskiego.

– Lubi pan polowanie z chartami? – zapytała, spotkawszy go kiedyś w powiatowem mieście.

– Charty? – ożywił się nieco i błysnął jego piękny uśmiech – u nas ich chyba niema. Może jeszcze na Wołyniu. Widziałem przed kilku laty wspaniałe białe charty w Anglji.

Pani skinęła głową, jakby o to tylko chodziło.

– Mam jedenaście cudnych chartów. Niech pan przyjedzie je zobaczyć. Dobrze?

Gdy się zdecydował jechać, była późna, wietrzna jesień. Jadąc, miał wrażenie, że wspomnienia z Romanowa i jego kultury należą do innego świata, nierzeczywistego. Droga błotnista, pełna dziur, wokoło sine wody, piaski i sośnina karłowata, ani szosy, ani domów murowanych nigdzie na wiele kilometrów wokoło. Pustka i nędza, lud ciemny, kryjący się na widok nieznajomego...

– Charty, białe charty angielskie – myślał z humorem Bobrowski – na tem tle!

Gdy przyjechał na miejsce, nim zeskoczył z bryczki, rzucił okiem na zabłocone hołoble i pożałował dobrego konia: stał wreszcie przed dworem, ale otrząsał jakby z błota i ze wstrętu swój suchy, kształtny łeb, ujęty w ciężką uprząż.

Dom parterowy drewniany wśród nizinnego ogrodu zrobił Zbigniewowi wewnątrz niespodziankę. Najpierw oboje gospodarstwo, przywitawszy go z radością w sieni, zaraz pokazali okazały gościnny pokój, by odpoczął, a sami się cofnęli. To wydało się Bobrowskiemu postępowaniem wzorowem, powtóre nie plątał się żaden chart biały, który byłby go rozgniewał, jako niedorzeczny okaz zbytku w środowisku zabłoconem. Pozatem było wszędzie ciepło, a w pokoju, w którym się znalazł, wisiały dobre obrazy starej szkoły, na łóżku lśniła pościel z cienkiego płótna i żywego koloru kołdra. Na stole w wazonach stały kwiaty, żółte róże cięte z oranżerji, widocznie starannie utrzymanej. Zbigniew zauważył wszystko wzrokiem wrażliwego człowieka, niby rozproszonym, a ostro widzącym. I zaraz ogarnął go dobry humor oraz świadomość, że w tym miłym domu kryje się jakaś tajemnica.

– Skąd mi to przyszło? – mówił do siebie i patrzył na blade róże, wiedząc, że się nie myli.

Odechciało mu się też odpoczynku, przebrał się, i jak zawsze staranny, spokojny, zacierając zlekka zziębnięte ręce, wyszedł i zobaczył przez otwarte drzwi sieni salon biedermeierowski, pusty, cały w kolorze lila. Było w nim bardzo ładnie; grzbiety książek migotały zbytkownemi oprawami na dwóch wielkich półkach, które mu przypomniały odrazu jego dawny gabinet w Romanowie. Fortepian otwarty, rozrzucone nuty, kwiaty w wazonach – wszystko było niezależne od dróg kresowych, miało swą piękną wymowę.

Dobrze tu – pomyślał Zbigniew. Gęste muślinowe firanki zasłaniały szyby i widok na błotnisty zajazd. Ale słońca nie było. Wiał ostry wiatr i pędził wprost ku domowi w Gilutce chmury czarne, od czterech lat przez panią Maciejewską witane z pogardą w tych stronach.

Zbigniew uśmiechnął się i właśnie zobaczył w tej chwili wchodzącą panią domu.

Była w białej sukni kroju sportowego, w czemś nieokreślonem strojnej. Cera opalona i bardzo gładka robiła odrazu wrażenie nieukrywanej kobiecości w postaci suchej, zamaszystej.

Podała Zbigniewowi jeszcze raz rękę, stanąwszy blisko niego, i powiedziała:

– Ślicznie, że pan przyjechał. O panu krążą w naszych stronach całe legendy!

– O mnie? – Zbigniew bezwiednie trochę się odsunął, bo nie lubił, gdy narzucano mu rozmowę o jego osobie. – O mnie niema nic do mówienia, proszę pani, ja jestem zupełnie spokojny człowiek.

– Tak. Ale pan się bardzo podoba kobietom – mówiła bez ogródek. – O tem pan chyba wie?

Wzrok jego wyraził jej chłodno i wyraźnie, że o tem wiedzieć nie chce, a usta uśmiechnęły się światową uprzejmością pełną najlepszej ogłady.

– Tu dzisiaj będzie zjazd – pani udawała, że nie rozumie. – Przyjadą Świrtunowie, Zabiełłowie, każdy chciał pana nareszcie bliżej poznać. Zaraz, która to godzina? Czwarta, oni przyjadą wszyscy na kolację. Mamy czas, to teraz –

Zbigniew pomyślał: „teraz ona mi odkryje tajemnicę” i usłyszał:

– To może pan teraz pójdzie zobaczyć moje charty?

Głos był zmieniony. Wyglądała ładnie. Ile ma lat? Jest młoda.

– Skąd pani przyszedł pomysł tej psiarni? – Charty! w tych stronach. Jestem w podziwie.

– Człowiek doznaje zawodu na ludziach i zwraca się z ufnością do zwierząt. Stara jak świat historja. Nie zna jej pan?

W tonie jej przy ostatnich słowach było coś osobistego, co kazało Zbigniewowi po raz drugi wciągu krótkiej rozmowy mieć się na baczności.

– Nie – odparł dobitnie – wymagam od ludzi bardzo mało i nie doznaję zawodów.

– Mało?... To pan nie ma zasad?

– A dlaczego ja mam mieć zasady? – powiedział i nie mógł się powstrzymać od śmiechu na widok zaskoczenia, jakie zdradzał jej głos.

Pani chciała odpowiedzieć coś, co nie byłoby dyskretne, i zamilkła, pochylając głowę.

Potem nie wytrzymała i rzekła:

– Bo ja nie mam zasad i tęsknię do ludzi innych ode mnie.

– A! to tłumaczy wiele! Człowiek traci zaufanie do ludzi dopiero, gdy przestał sobie ufać: to jest tak!

– Mści się pan na mnie.

– Może – rzekł uprzejmym głosem.

Wyszła na chwilę, wróciła w szalu włóczkowym, równie białym jak suknia, i powiedziała:

– Ja to sobie zapamiętam, rozprawimy się kiedyś. Ale teraz proszę.

I prowadziła go na duży taras, osłoniony od północy, cichy, gdzie leżały i spacerowały powoli białe charty. Było ich jedenaście.

– Tu z niemi sypiam aż do mrozów – powiedziała, a twarz jej nabrała ostrej czystości zarysów.

Psy na jej widok wstawały, podchodziły i układały się na nowo tam, gdzie chciały, jak ludzie, którzy spełniają obowiązek, ale czują się wolni.

Zbigniew spojrzał na biały szal pani, na psy, i zrozumiał, że ową tajemniczą duszą tego domu są jej charty.

Additional information