MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

Część dziesiąta – ostatnia.

Do Moskwy przybyliśmy w nocy; prócz mnóstwa świateł na rozległej równinie nic, dojeżdżając, nie widziałam. Rano, gdy nas wypuszczono z wagonów i wyładowano bagaże, również z dala od dworca siedzieliśmy na materacach i różnych tobołkach, pilnując rzeczy i czekając, aż panowie zdobędą dla nas jakieś ekwipaże do przejazdu. Trwało to dość długo. Takich obozów jak nasz – było pełno. Znaleźli się znajomi Polacy, którzy mieli już jakąś organizację opieki nad „bieżeńcami”, jak nas określali, niewłaściwie, bo byliśmy wysiedleni bardziej, jednak im dogadzało to „bieżeństwo”.

W końcu już koło południa, całe nasze zgromadzenie rozdzieliło się. Pani Paulina z księdzem Kazimierzem i ze mną oraz państwo Janostwo, przejechaliśmy do hotelu, a państwo Józefowie i Marianowie z panią Sofityną, jej córkami, zięciem i wnukami – do znajomych. Byłam zmartwiona tym rozdziałem, bo mi żal było towarzystwa młodszego, a zwłaszcza pani Sofityny, Beli i Medżi. Manitka już wtedy zajęta dziećmi i mężem, pani Józefowa myślą o szpitalu, pani Marianowa gospodarką – nie miały czasu na dzielenie się wrażeniami i obserwację tego, co nas otaczało. Ja z Belą zachwycałyśmy się olbrzymimi drzewami, które były daleko wyższe i grubsze od naszych. Pepa, która z Belą lubiła się sprzeczać, zapytała złośliwie, czyśmy mierzyły w Drozdowie na Górkach centymetrem, bo tak na oko, to ja nie wierzę...

Hotel nasz na Łubiance był bardzo bogato urządzony: pełen marmurów i brązów, wszędzie dywany były bardzo kosztowne, ściany pokryte makatami adamaszkowymi, ręcznie tkanymi. Byłam tak zdziwiona tym przepychem, że zapytałam jednego ze starszych służących: „Czy w Moskwie wszystkie hotele są tak wspaniale urządzone?” Był to stary służący, a raczej przyjaciel właścicieli hotelu, przyjechał z nimi razem z Tyflisu przed dwudziestu laty. Dorobili się razem, jak mówił, a dywany i makaty to robota naszych babek i ciotek, niezdarta, nieznoszona, bo ręczna. Staruszek okazywał mi wielką sympatię i przedstawił mnie jakiemuś krewnemu swej pani: „Patrz, ta bieżanka poznała się, że makata w stołowej ręcznej roboty, nie zapomnij powiedzieć o tym Annie Iwanownej. Oto się ucieszy!”

Na obiad przyszli państwo Marianowie, ona w ładnej letniej sukni – zręcznie, elegancko uszytej, ślicznie wyglądała i ogólną zwróciła uwagę, a mnie bawiło słuchanie rozmaitych zdań wygłaszanych po rosyjsku, np.: „Patrz, Włodziu, jaka śliczna bieżanka”. A Włodzio już dawno się jej przyglądał... „Dziwne, że na tych bieżankach wszystko tak zgrabnie leży!” Czasem też mówiono w sklepach: „Jak Boga kocham, Polacy to kulturalny naród”. Gdy o tym mówiłam, ksiądz Kazimierz mówił, że na pewno to, co kupiłyśmy, było przepłacone, bo oni targowali się jak Żydzi i często pytali: „A ile dacie?”

Jakimś szczęśliwym trafem pan Jan znalazł mieszkanie dość obszerne tak, że wszyscy mieli swoje pokoje; co prawda pokoje mieli tylko pani Paulina i chłopcy dość obszerne, o dwóch oknach, a państwo Janowie, ksiądz i ja po pokoju, ale czyste, ciepłe, nieprzechodnie; mój i księdza z wejściem oddzielnym. Zameldowana byłam jako sublokatorka, co w końcu pobytu oddało wielką przysługę.

Jako tako naprędce umeblowali się wszyscy, tak że po dwóch dniach czuliśmy się już u siebie. Ja byłam uszczęśliwiona, bo, wyjeżdżając z Drozdowa, zabrałam mnóstwo rzeczy bez pytania takich, które pani Paulina bardzo lubiła; z jej saloniku i sypialni. Ponieważ mieliśmy jechać do Wilna i tam czekać końca wojny, więc chciałam, by jak najmilej móc urządzić się. Byłam pewna, że mi nie pozwolą taszczyć, na przykład jakichś pamiątkowych wprawdzie zabytków, ale już zębem czasu mocno nadwyrężonych, a teraz wszystko tu na obczyźnie było takie miłe, takie kochane. Pani Paulina dziękowała mi, mówiąc, że gdybym ją pytała, to pewno nie zgodziłaby się na zapakowanie tych gracików, ale cieszy się, że je widzi.

Manitka wynalazła również mieszkanie, a raczej rezydencję, bo był to cały dom z ogródkiem i tarasem, ale było to od nas daleko, tramwajem mieliśmy aż dwie „przesiadki”, a dorożka lub auto drogo kosztowały. Nasi panowie od początku dostali się w wir zajęć i należeli do tworzących się na gwałt instytucyj pomocy dla wygnańców. Zakładano szkoły, ochrony, szpitale, przytułki, powstał skauting i stowarzyszenia młodzieży. Zakładano wydawnictwo jakiegoś dziennika dla wychodźców. Słowem, ratowano się w każdej dziedzinie, a wszędzie oni to; czterech Lutosławskich i pan Niklewicz, pracowali na czele. Niekiedy ksiądz i pan Jan nie mieli czasu przyjść na obiad i ledwie późnym wieczorem wracali do domu zmordowani. W dodatku w Moskwie mieszkający Polacy, którzy występowali jako dobroczyńcy dla swoich współziomków, chcieli, by świeżo przybyli uznawali ich za opiekunów i doradców, więc często nie byli radzi, gdy ich pominięto, gdy uważano, że to, co oni robią, nie jest wystarczająco dobre. Dowiedziałam się o tym zupełnie przypadkowo. Spotkałam znajomą mi panią Liebertową, którą poznałam, jeszcze będąc nauczycielką u państwa Goszczyńskich. Ona mnie sobie przypomniała i zawołała: „Czy Pani nie jest czasem panną Wacławą?” „Kiedyś nią byłam” – odpowiedziałam, śmiejąc się. Pogawędziłyśmy, wspominając odległe czasy i naszą młodość. Zaprosiła mnie bardzo serdecznie do siebie na obiad w niedzielę, bym się zobaczyła z jej mężem i jego bratem, bo i oni również chętnie odnowią tak dawną znajomość. Przyszedłszy do domu opowiedziałam o tym księdzu i panu Janowi, bo słyszałam, że wspominali to nazwisko. Obydwaj znali Liebertów, należeli oni do partii kadetów i byli zaprzyjaźnieni z Lednickim. „No, to może lepiej, żebym tam nie szła?” – spytałam. Ale ksiądz Kazimierz uważał, że powinnam pójść. Tylko w razie gdyby mnie o coś wypytywali, na przykład kto u nas najczęściej bywa, czy mamy zamiary gdzie wyjechać itp. – należy być ostrożną.

W niedzielę pani Paulina pojechała na obiad na Preśnię, jak mówiła zwykle - do dzieci. Było to przykre dla pani Janowej, a ksiądz Kazio tłomaczył ją, że tam ma już prawnuki, więc dlatego tak chętnie tam jedzie i nazywa dziećmi wszystkich razem. Zauważyłam, że pan Jan był zawsze zadowolony, gdy mógł sam z żoną zrobić jakąś wycieczkę, daleki spacer, pójść na koncert lub przedstawienie teatralne, więc Bogdana i Dziutka wysłano również na Preśnię. Pomyślałam sobie, że  Medżi będzie miała urwanie głowy, bo chłopcy byli wtedy dziwnie wojowniczy: i Zbych z Jerzym, i Bogdanem czubili się o byle co. Dziutek z Frankiem także niezbyt byli dopasowani. Na to jednak tylko pani Janowa zwracała uwagę. Pan Jan zupełnie otwarcie mówił, że woli dzieci zostawić w domu i był zadowolony, gdy ich ksiądz zabierał pod swoją opiekę. Pomiędzy rodzonym synem Bogdanem i pasierbem Dziutkiem pan Jan nie robił żadnej różnicy, obydwóch zupełnie jednakowo traktował, jak panienka Dziunia mówiła: „Bleib mir drei Schritt von Liebe”, co znaczyło po polsku: „Zostań o trzy kroki ode mnie.” Bogdan mało na to zważał, z natury nie był pieszczotliwy, Dziutek zamknięty, na pozór zupełnie obojętny, w głębi serca miał żal, że matka nie pozostała z nim u swoich rodziców w ukochanych Likszelach, gdzie oboje dziadkowie pozwalali wnukowi na wszystko, nie licząc się nawet z tym, co było nieraz szkodliwe dla dziecka. Dziwiło mnie, że jednak w Drozdowie przywiązał się bardzo do pani Pauliny, księdza Kazia i dzieci państwa Marianostwa, a szczególniej pokochał Haneczkę, a mając dziesięć lat zapytywał księdza Kazia: „Kaziu, czy będę mógł ożenić się z Haneczką?” Z czasem jednak stosunki między dziećmi oziębiły się z racji zupełnie odmiennych typów charakteru i zdolności oraz różnicy wieku. W czasie pobytu w Moskwie Bogdan i Jerzy mieli okres wielkiej między sobą przyjaźni, często Jerzy przybiegał do nas, a wtedy obydwaj urządzali sobie różne zabawy, snuli projekty założenia wspólnie jakiejś wielkiej fabryki przetworów chemicznych, mieli założyć w Drozdowie, na przykład przy browarze własnego wynalazku sposób chwytania gazu, który zamknięty w blaszanych puszkach wystarczał do odstręczenia przy otwieraniu przez złodziei zamków – w składach. Gdy przeprowadzali próbę po tygodniowych przygotowaniach w zachowanku przy wejściu frontowym, po całym domu rozszedł się wstrętny zapach i w pierwszej chwili biegaliśmy z panią Janową i Walentyną od okna do okna, myśląc, że to pochodzi z podwórza. Tymczasem ozwał się dzwonek od frontu i wpadła doktorowa Łopatina ze słowami: „Chrysta radi! Czto u was?” Obydwaj chemicy otrzymali wielką burę, zapas blaszanek poszedł na śmietnik, a wielkie przedsiębiorstwo pod nazwą „Bilut”, co znaczyło Bogdan, Jerzy Lutosławscy, upadło. Upadło również i zainteresowanie się Bogdana chemią.

W ową niedzielę u państwa Liebertów przekonałam się, że moja osoba budziła zainteresowanie nie tylko wspomnieniem z młodych lat pani Liebertowej, z którą naprawdę przyjemnie gawędziłyśmy o wspólnych znajomych, przyjęciach, zabawach i strojach. Ich zięć i pan Lednicki wypytywali się mnie bardzo o całą rodzinę Lutosławskich, bardzo chwaląc i pijąc nasze Marcowe piwo, żałując, że już w Moskwie trudno go zdobyć, bo zapasy prawie zupełnie są wyczerpane. Że starano się tu założyć naśladownictwo wyrobu, ale się nie udało, że nieboszczyk pan Franciszek to był genialny człowiek. Pytali, który z synów prowadził teraz gospodarstwo, który zajmował się browarem, itp. Ja opisywałam im piękno położenia Drozdowa, Górki, las, ogród, dzieci, dobroć i szlachetność charakterów całej rodziny; mówiłam o pani Sofitynie, pani Myszce. Oni znowu zapytywali, kto jest z domu pani Marianowa i zachwycali się jej urodą, i sposobem ubierania się. Zięć, którego nazwiska nie pamiętam, znał braci pani Janowej i opowiadał, że oni potrafią tracić majątek, ale są sympatyczni. Że stary Daszkiewicz był bardzo bogaty, ale służąc w Gwardii Carskiej tracił bez pamięci, tak że dla synów zostały resztki, a córka posagu nawet nie miała i wyszła za doktora z miłości. Wspomniałam wtedy, że pan Jan był w swojej żonie zakochany jeszcze w trzeciej gimnazjalnej, że jest najlepszym mężem i nie robi różnicy między synem rodzonym i pasierbem. Oni znowu zwrócili rozmowę na ożenek pana Wincentego z Hiszpanką. Naturalnie był to dla mnie miły temat, bo panią Sofitynę mogłam im dać poznać jako sławną poetkę, jako niezwykłą, pełną wdzięku osobę i niezwykle cenioną przez całą rodzinę za to, że wyrzekła się swego stanowiska w Hiszpanii jako damy dworu. To zaimponowało paniom. Panowie zaś woleli rozmowę o obecnej chwili i czynności niezwykle energicznej wszystkich czterech braci. Okazało się, że daleko więcej wiedzieli, czym się zajmują, bo ja wiedziałam tylko o szkole, skautingu i założeniu kursu ochroniarek. Słuchałam pochwał oraz krytyk i zarzutów w milczeniu, a pomna na przestrogę księdza – byłam ostrożna. Wyczuwałam, że są zazdrośni, że radzi by tylko sami rządzić funduszami, przeznaczonymi na pomoc dla wygnańców. „Bo przecie my tu znamy lepiej warunki, jesteśmy zżyci z władzą itp.” W końcu jeden z nich przeczytał w jakimś humorystycznym pisemku dość złośliwy wierszyk, ułożony niby na pochwałę czterech braci, pełnych siły i ochoty do gadania i roboty. „Nic dziwnego, z Bożej łaski każdy zwie się Lutosławski.” Było tam, że każdy wszystko umie i rozumie, że doskonałym jest mówcą, że chętnie innych gani, a każdą strofę kończyło to: „z Bożej łaski...”

Gdy opowiadałam księdzu Kazimierzowi o tych wszystkich gawędach na tym obiedzie, śmiał się tylko i mówił, że oni chcieli tylko korzystać sami, a dla nas nie przygotowali nawet jakiegoś przytuliska dla chorych. Co do chorych i biednych, którzy w drodze potracili rzeczy i ubranie, to trzeba przyznać, że rodowici Rosjanie okazywali dużo współczucia. Widziałam rosyjskich skautów dźwigających chorych na noszach, widziałam bogato ubrane damy prowadzące za rękę obdarte dzieci do łaźni i tam ubierane od stóp do głów w nowe, porządne ubrania. Byłam na loterii fantowej, urządzonej przez bogatych kupców dla bieżeńców, gdzie za rublowy bilet można było wygrać nawet sturublowy dywan.

Do końca 1917 roku naprawdę nie czuło się zupełnie żadnych braków i niewygód. Prócz rannych, których widywało się po ogrodach, na ławkach, pod drzewami przy bulwarach, nic nie przypominało wojny. Wystawy sklepowe wspaniałe, ulice czyste, ogrody i cieplarnie pełne cudnych kwiatów. Moskwa była dla mnie bardzo ciekawym miastem, pełnym starych zabytków z czasów jej tatarskiej niewoli. Były tam różne zaułki, przejścia przez podwórza, przez cerkiewne cmentarze; było mnóstwo klasztorów, kapliczek, obrazów, przed którymi przechodnie zatrzymywali się i bili pokłony, żegnając się, zapalali cienkie woskowe świece na specjalnie przygotowanych lichtarzach, głośno wymieniając intencję swej ofiary. Przysłuchiwałam się czasami temu i dowiadywałam się, na przykład o tym, żeby św. Mateusz poszukał zaginionego, a bardzo czujnego pieska, po którym w domu wszyscy płaczą. Raz widząc, że jakiś jegomość przeżegnał się co najmniej z dziesięć razy, schylając się do samej ziemi, zapytałam: „Przepraszam, jaki to jest święty?” Usłyszałam odpowiedź: „Da czort jewo znajet”. Roześmiałam się głośno, a jegomość z gniewem zawołał: „Czego się śmiejecie?” „No z tego, że o świętym chyba wie lepiej Pan Bóg.” Tak się to podobało, że się sam zaczął śmiać i przyznał, że to prawda. Pytał się, czy jestem bieżanka i doradził, gdzie mogę dostać najlepsze sery i masło, po które szłam właśnie.

Chociaż pobożni bardzo są, ale zarówno często wzywają Boga, jak i djabła i to mnie często bawiło, gdy słyszałam, jak dając jałmużnę i to hojną, kupiec mówił: „Masz, zjedz to razem z twoimi dziećmi i idź z Bogiem do djabła”. Na przykład żołnierz czyta list od rodziców: „Bóg nas pocieszył Twoim listem, ale tak napisałeś niewyraźnie, że sam djabeł nie przeczyta”. Sprzedając, zaklinają się, że już nie mogą taniej oddać, a gdy się wychodzi, wołają: „No, bierz do djabła, kiedyś się tak zawziął.”  Raz jakaś krzepka jejmość, gdy pomagałam pani Paulinie wsiąść do tramwaju, odepchnęła mnie brutalnie, nazwała czortem kwadratowym, sama się wtoczyła, a ja zostałam. Biedna pani Paulina dojechała do ogrodu i w bramie czekała na mnie do następnego tramwaju.

Te nasze spacery były najmilszą rozrywką pani Pauliny, nawet wybrała sobie parę sympatycznych, jak mówiła, kącików do posiedzenia w słynnym Sadzie Nieskucznym, przy wspaniałym pałacyku, wybudowanym przez jednego z faworytów Katarzyny II. Do połowy szesnastego roku ogród był starannie utrzymany; pełen starych drzew, niezwykle pięknych grup kwitnących krzewów, sztucznych grot, otoczonych pnączami egzotycznych roślin. Położenie tego ogrodu na małym wzniesieniu w zakręcie rzeki Moskwy było prześliczne. W dodatku w jednym z małych pawilonów w pobliżu cieplarni, pełnej kaktusów i storczyków, można było wypić kawę, herbatę lub zjeść lody, podziwiając przez czyste, kryształowe szyby różnokolorowe ptaszęta, motyle i małe, ustawione na oknach akwaria z chińskimi rybkami. Jeździłyśmy tam dwoma tramwajami na dłuższy pobyt, tj. od godziny czwartej do zachodu słońca, gdy pogoda wydawała się pewna. Bliższe posiedzenia spacerowe odbywały się przy olbrzymim klombie heljotropów na placu przed Chramem Spasitiela, również nad Moskwą. Tam bardzo lubiłam jeździć, bo pani Paulina poznajomiła się przypadkowo ze starą francuską nauczycielką, która tam zawsze przychodziła z książką i robótką, ale najczęściej gawędziły sobie, a ja trochę słuchałam, malowałam kwiaty lub widoczki, bo ksiądz Kazimierz zafundował mi dobre farby i cały przybór w leciutkim pudle z podstawką, tak że mogłam je

nosić zawsze. Niestety, jednak pani Paulina lubiła nawet malowane kwiaty, ale nie znosiła zapachu olejnych farb. Na tych spacerach miałyśmy czasem zabawne przygody. Raz niespodziewanie spadł rzęsisty deszcz, prawie z jasnego nieba. Wszyscy siedzący na ławkach, schronili się do przedsionka cerkwi, a między ludźmi mały, do połowy ogolony pudelek, zmoknięty, zabawnie wyglądał i trząsł się, bo deszcz był trochę z gradem. Ja powiedziałam, patrząc na niego: „Biedna psina!” Widocznie to zrozumiał, bo w tej chwili przybiegł do mnie i zaczął się łasić, i poszczekiwać. Raptem zjawił się jakiś cerkiewny sługa i zaczął wszystkim, a mnie najbardziej wymyślać. Wołał: „Widzicie jaka pobożna dusza, w święto do cerkwi nie chodzi, a w deszcz to nawet i psa przyprowadziła, wynoś się razem z nim albo dawaj mi zaraz dwa ruble na świeczki”. Zaczęły się śmiechy i sama nie wiedziałam, co mam robić. Na szczęście zjawił się właściciel pieska, jakiś sympatyczny jegomość, mnie przeprosił, a z kolei nawymyślał cerkiewnemu słudze: „Ach, ty rozdarta gębo, ty chcesz na świecę nawet od psa? Masz, ale tej chwili zapal ją przed obrazem, bo inaczej to ją zmienisz na butelkę czystej”. Nasza znajoma Francuzka zostawiła na ławce ładny woreczek z robótką, pomarańczą i karmelkami. Na drugi dzień, gdy nas spotkała, prosiła, bym z nią poszła do dozorcy cerkiewnego placu i zapytała, czy nie znalazł przypadkiem. Siedział na ławce, paląc fajkę, wysłuchał, co mu o woreczku opowiedziałam i z najwyższym zdumieniem orzekł: „Oto głupia! Wczoraj zgubiła, a dziś chce znaleźć!” Śmieszyło mnie, że oni zawsze zamiast coś odpowiedzieć zwyczajnie, musieli dodać jakieś słowo nagany i wzywać imię Boga lub djabła, a kobiety, gdy się kłóciły, radowały, martwiły lub dziękowały – to powtarzały przy tym najczęściej imię Przeczystej Bogurodzicy i przeróżnych świętych.

Czasem przechodząc, dawałam jałmużnę, żeby usłyszeć co powie babka, a co dziadek. A takich żebraków jak w Moskwie u nas nigdy nie widziałam. Byli to tak zwani „izurodowannyje ludi”, wyzuci z podobizny ludzkiej. Niektórzy budzili we mnie litość i przestrach połączony ze wstrętem. Nasi częstochowscy nie dają nawet słabego obrazu ani tej liczby, ani tych kalectw, ani nędzy, jaką widziałam w Palmową Niedzielę na placu przed Kaplicą Kazańskiej Matki Bożej. Poszłam tam, żeby zobaczyć coś w rodzaju naszych odpustów, a zarazem jarmarków razem połączonych. Byli również pomiędzy żebrakami jacyś zaklinacze różnych dolegliwości, uzdrawiacze, wróżbici, ogłaszali się: „Dusze chrześcijańskie cierpiące, zbliżcie się do mnie, rzućcie mi pół rubla, a uczujecie ulgę w waszym bólu”. „Oto św. Tymoteusz dał mi moc odgadywania waszej przyszłości w tym i w przyszłym życiu, za rubla powiem ci, czy będziesz zdrów i bogaty, czy cię zabierze Bóg Zbawiciel, czy też czort kusiciel.”

A między całą tą ciżbą krążyli zakonnicy ze skarbonkami i świętym obrazem. Ludzie się do nich zbliżali, rzucali pieniądz do skarbonki, przyklękali i byli błogosławieni. Takich uroczystości odpustowo - jarmarcznych w Moskwie było podobno bardzo dużo, ale w czasie gdy tam byliśmy, już obchodzono tylko w dzień Niedzieli Palmowej i św. Michała. Cerkiewnych procesyj widziałam kilka, a szczególnie liczną i uroczystą w dzień Trzech Króli, gdy wychodziła z cerkwi Spasitiela do rzeki na lód i tam zanurzano w wodzie krzyż przy śpiewie i modlitwach. Byłam także w klasztorze żeńskim, gdzie zakonnice zajmowały się rozmaitymi robótkami bardzo pięknymi. Mnie to zajmowało, a ponieważ właścicielka domu, w którym mieszkaliśmy, pani Wasilowa miała siostrę w tym klasztorze, dostałam pozwolenie zwiedzenia go dokładnie. Widziałam tam ciekawy sposób malowania twarzy i rąk, i nóg świętych, którzy szaty dostawali srebrne i złote, potem przytwierdzane. Przeważnie malowano na deskach i blachach, na przykład jedna zakonnica malowała twarz bez oczu i ust, druga znowu tylko usta, a trzecia oczy, a nawet paznokcie malowała jeszcze inna – każda część miała swoje specjalistki. Siostra przełożona tłomaczyła mi, że to bardzo dobry sposób, bo prędzej idzie robota. Wybiera te, które najlepiej potrafią daną część ciała rysować i malować, no, i dochodzą do artyzmu. Oto siostra Awdotija, mastieryca oczna... parę pociągnięć pędzelka... Rzeczywiście oczy były bardzo wyraziste w twarzy, która jeszcze nie miała ust.

Tak to w pierwszym roku pobytu naszego miałam czas zajęty tylko obowiązkiem towarzyszenia pani Paulinie i myślą o niej, i o sobie. Korzystałam z wolnego czasu i zwiedzałam różne muzea, sklepy, galerie albo sama, albo też z panią Janową lub chłopcami. Pani Paulina nie bardzo lubiła zwiedzać rzeczy umieszczonych w obrębie zamkniętym, więc latem wolała być w parkach, a w zimie, o ile było ciepło, jeździłyśmy do cieplarni Nojewa w mieście, albo w Nieskucznym Sadzie. U Nojewa godzinami nieraz bawiły nas małe ptaszęta i rybki. Ale najmilszą rozrywką było pojechanie na Preśnię i dla niej, i dla mnie – tam było tak przytulnie i swojsko słuchać, i patrzeć na dzieci, które całą gromadką otaczały zwykle babcię, i pokazywały zabawki, opowiadały o ogrodzie zoologicznym, śpiewały. Zosia grała już różne melodyjki, a mały Witek ledwie nosem dostawał do klawiatury, a już jednym paluszkiem wystukiwał „Wlazł kotek na płotek” lub jakiegoś krakowiaka. Pani Sofityna z niezrównanym dowcipem i werwą opowiadała swoje przygody obecne, i dawne, jeszcze z Kazania, jak rozmawiała z Tatarami i robiła sprawunki, na przykład w sławnym kolonialnym sklepie w Moskwie chciała kupić cytrynę: dawano jej po kolei cydr w butelce, cykatę, cynamon – a gdy pokazała palcem cytrynę, wtedy kupiec powiedział: „A, limon”, a że po hiszpańsku również cytryna nazywa się limon, pani Sofityna ucieszona zaczęła mówić po hiszpańsku, no i sprzedający z powagą wyrzekł: „Sumaszedłsza”, co znaczy po polsku warjatka.

Pani Marianowa znowu chciała kupić kiedyś dywan, dano jej kanapę, a w kolonialnym, gdy zażądała kawioru, odsyłano do sklepu z dywanami.

W drugie święto Wielkiejnocy, gdy  Medżi czekała na tramwaj, jakiś oficer pocałował ją, Haneczkę i Halę, ku ich przerażeniu wielkiemu. A znowu u nas rządca Wasilow, stary zabawny dziadyga, chwycił Walentynkę wracającą rano z kościoła i wycałował ją, a ona z całej siły palnęła go w twarz i tym tak obraziła, że aż syn Wasilowa dorosły, zajmujący już jakąś wysoką posadę, przyszedł do państwa Janostwa ze skargą na brak wszelkiej delikatności ze strony ich służącej. Biedna Walentynka musiała go przeprosić.

Doktór Łopatin przyszedł do nas i przyniósł chłopcom czerwono farbowane jajka, w zamian dostał pisanki gotowane w cebulaku na żółto. Jeszcze dziś pamiętam ogłuszające dzwonienie, jak mówiono „sorok soroków”, co znaczy czterdzieści razy czterdzieści cerkwi bez przerwy przez dwa dni.

Świętują jednak prawie cały tydzień, bo chodzą wciąż jedni do drugich na jaiczko, a ponieważ świąteczny tydzień, nie wiem z jakiego powodu, był w owym roku bardzo uroczyście obchodzony przez powracające z frontu wojsko i zniesiono zakaz sprzedaży trunków – pijanych było mnóstwo leżących, słaniających się po ulicach i na placach.

Państwo Stanisławowie przyjechali z Petersburga i opowiadali bardzo niepokojące wiadomości o rozruchach. Do Łopatina przyjechał jego brat, żonaty z siostrą jego żony, i namawiali doktora, by z nimi wyjechał do Anglii, bo tam było bezpieczniej u rodziców ich żon. Niestety, Łopatin był związany posadą urzędową, żona nie chciała z nim się rozłączać. Państwo Stanisławowie jechali do Jałty i namawiali panią Paulinę, by wraz ze mną jechała również, na co ksiądz Kazimierz i pan Marian nie zgodzili się, a matka nie miała ochoty. Nawet ja, choć chętnie bym zobaczyła południową część Rosji, dziwnie obawiałam się, by pani Paulina zgodzić się nie chciała. Na Preśni została Ela Barańska, żeby razem z Halą i Haneczką uczyć się. Biedaczka narobiła tam ambarasu, bo cierpiała na epilepsję, a państwo Stanisławowie nie uprzedzili o tym.

Pan Jan z księdzem tak byli zajęci, że czasem zjawiali się dopiero wieczorem, a ksiądz pracował jeszcze wieczorami, bo zaczął wykłady dla starszych uczni. Nie było odpowiednich książek, więc pisał dla nich, a mnie zaproponował, bym przepisywała. Miałam charakter pisma czytelny. Powoli przybywało różnych zajęć. Pani Janowa robiła korektę pisemka, które wychodziło. Ja za namową Beli i księdza zaczęłam pisać wierszyki dla dzieci, wydano je w książeczce. Następnie pisałam wiersze do kalendarza wychodźców, legendę o Twardowskim i zarobiłam kilkadziesiąt rubli. Zostałam wciągnięta do parafialnego pisemka. W końcu nazwano mnie sekretarką księdza Kazimierza, z czego byłam dumna. Starałam się z całego serca podołać wszystkiemu i czułam się szczęśliwą, i użyteczną. Bawiły mnie listy, które pisano do redakcji, na które odpowiadałam. Zarzuty i pochwały księdza Kazimierza były dla mnie wskazówką pracy nad sobą. Pani Paulina interesowała się również i nieraz robiła trafne uwagi, gdy jej czytałam swoje bazgroły.

Miałam raz zabawną korespondencję z księdzem Sznarbachowskim, prałatem z Kijowa, który napisał do księdza Kazimierza, jako redaktora, że za mało zwraca uwagi na objaśnianie treści ewangelii niedzielnych oraz żywotów świętych, którzy przypadają w niedzielę, że w ostatnim numerze pisemka zauważył, że zbyt dowolnie naciągnięto tekst do obecnych zdarzeń, że w „waszych” redakcjach macie teraz pełno smarkatek niedorosłych jako korektorek i sekretarek – ksiądz Kazimierz polecił mi wszystkie listy adresowane do niego, jako redaktora, czytać i odpowiadać na nie, a jeżeli coś ważniejszego będzie, poradzić się dziekana. Dziekan rzeczywiście miał młodą sekretarkę i korektorkę przy swoim parafjalnym pisemku, więc poczuł się obrażony trochę i dowodził, że ksiądz Sznarbachowski celowo to napisał, poradził mi, bym odpisała co do ewangelii, że napisał objaśnienie on sam, a co do smarkatych sekretarek i korektorek, to proszę wymienić swój wiek i godne stanowisko towarzyszki matki księdza redaktora jakie od wielu lat pani zajmuje. Niech się stary grzyb zawstydzi – dodał z irytacją, siedzi tam i o sztuce kościelnej, i starych drukach bzdurzy, a my tu nie wiemy, za co się chwytać, tyle mamy na głowie... No i, zanim ksiądz Kazimierz powrócił, już miałam od prałata list drugi, w którym się tłomaczył i z lekka przepraszał.

Niestety, powoli coraz więcej przybywało kłopotów i coraz trudniej zapewnić było pani Paulinie spokój i dobre warunki życiowe. Na spacery już przeważnie wychodziłyśmy, bo tramwaje były przepełnione. Ja często musiałam jeździć daleko po kawę, bo tylko w jednym sklepie była jeszcze dobra i świeżo palona. Bałam się, bym pakietu z kawą w tłoku nie rozdarła, więc kupiłam puszkę na dwa funty i wszedłszy do sklepu, gdzie mnie już znano, zawołałam: „A ja dziś do Państwa przyszłam po kawę z puszką”. Mówiłam po rosyjsku i zapomniałam, że puszka znaczy armata. Zdziwił mnie ogólny wybuch śmiechu, a jakiś jegomość, stojący przy mnie, z powagą orzekł: „Nic dziwnego, proszę Pani, czas wojny”. Ach prawda, puszka to znaczy u was armata, nie „żestianka”. W końcu kiedyś, gdy zapas dobrej kawy się wyczerpał, jeszcze to pamiętano i właściciel zobaczywszy mnie powiedział: „No, szanowna Pani, gdybyś tu nawet naprawdę przyszła z armatą, to i tak kawy nie zdobędziesz”.

Wielkim zmartwieniem dla całej rodziny była śmierć synka Manity Romeczka i wyjazd ich obojga, matki i sióstr do Petersburga. Pani Paulina niezmiernie to odczuła, parę nocy zasnąć nie mogła, a najbardziej ją bolało, że ta dziecina zostanie na obcej ziemi sama, gdy odjedziemy. Było mi przykro, gdy ksiądz Kazimierz powiedział nieostrożnie: „Bóg wie, kogo jeszcze przyjdzie się tu zostawić”. Było to przy końcu obiadu, pani Paulina nie dopiła herbaty i rozpłakała się. Nie była wcale łatwa do łez, ale wyczerpana nerwowo. Biedny ksiądz Kazimierz zmartwił się bardzo, pojechał z matką sam na spacer, czy też na Preśnię. A my z panią Janową zabrałyśmy się do korekty i gawędki przy tym.

Pani Janowa miała także dużo zmartwień. Ojciec jej umarł, brat ożenił się z Rosjanką i był poważnie chory, od matki nie miała listów, sama także często chorowała na zapalenie płuc, które dość łatwo przechodziło, ale pozostawiało ślady. Doktór polecał wielką ostrożność w narażaniu się na chłody nadchodzącej jesieni, ona jednak lubiła być zawsze bardzo lekko ubrana i w domu, i na ulicę: a to gniewało panią Paulinę i męża. Były z tego powodu delikatne wymówki, często milczące obiady, zasępione miny, a najwięcej cierpiał nad tym milczący, ale wrażliwy Dziutek, który matkę ubóstwiał.

Gdyby nie ksiądz Kazimierz i moc pracy, i mnie byłoby ciężko w tej atmosferze, nie miałam jednak ani chwili wolnej, bo oprócz lekcyj u ochroniarek, pisaniny i czytania pani Paulinie lub z nią przechadzki, miałam trzy razy w tygodniu po dwie godziny, z przejazdem trzy, na komplecie u p. Jętkiewiczowej: niemiecki i geografię, a z Bogdanem trochę rosyjskiego. Zarabiałam sporo i prosiłam panią Paulinę, by mi już nie płaciła zwykłej pensji, ale nie przystała na to. Było mi przykro, postanowiłam więc zawsze kupić coś do życia, zwłaszcza że zaczynały się już kolejki i było coraz drożej. Miałam z tym jednak parę zabawnych przygód. Raz kupiłam ślicznego, tłustego prosiaka, oprawionego czysto. Ledwo go przydźwigałam i cieszyłam się bardzo, że zrobimy wyborną roladę z Walentynką. Okazało się, że prosiak był nalany wodą i zamrożony, bez wątróbki i dlatego tak okazale wyglądał. To znowu sprzedano mi trzy ogórki, a jeden z nich był z papier - maché, zupełnie ładny, zielony; długi czas żartowano ze mnie.

W siedemnastym roku latem były straszne upały tak, że na lipiec i sierpień ksiądz Kazimierz wynajął pod Moskwą domek od kolejarza. Była to miejscowość letniskowa z ładnymi willami prywatnej własności, obok wielkiego jakiegoś majątku z prześlicznym parkiem, ogrodem i stawami. Właściciele wyjechali za granicę. Jak mi powiedział stary ogrodnik: „udrali k’czortu”, to jest uciekli do djabła. Chodziliśmy tam często z Dziutkiem i Bogdanem, i Gryszą, synem gospodarza. Chłopcy oglądali łabędzie i inne ptaki oswojone, żurawie, czaple, w ogrodowych basenach złote rybki. Ogród był już trochę opuszczony, ale prześliczny, a przed domem tarasy, wspaniałe trawniki i pełno marmurowych mitologicznych posągów. Z tarasu był wspaniały widok, a przez ogromne okna nie zasłonięte niczym zaglądaliśmy do wielkiego salonu obok gabinetu. Były tam meble prześliczne, kryte jedwabnymi adamaszkami, również nie osłonięte. Płowiało to wszystko, skazane na zagładę, a biedne ptactwo na głód, który już im dokuczał, bo zamiast trzy razy – karmiono je tylko raz.

Dziutek po skończeniu gimnazjum wstąpił do podchorążówki, jaką stworzył w Bobrujsku Dowbór Muśnicki. Przed jego wyjazdem pan Jan wyprawił dla niego pożegnalną wieczerzę, na której byli: Kulwieciowie, paru innych bliżej znajomych księdza nauczycieli oraz kilku uczniów, którzy nie mieli rodziców w Moskwie. Zaproszeni zostali przez pana Jana, który miał do Dziutka przemowę dość długą: radził mu namysł przed obraniem dla siebie zawodu i obiecywał mu pomoc, gdyby się chciał wyżej kształcić. Dziutek był bardzo wzruszony, a jeden z chłopców rozpłakał się. Ksiądz Kazimierz mówił, że ten chłopiec miał ojca, który zupełnie o niego nie dbał, więc wzruszyła go dobroć ojczyma.

Ksiądz Kazimierz urządził sobie kaplicę w oddzielnym jakimś domku u ogrodnika kolejowego i o ile był w domu, odprawiał Mszę św. co dzień i starał się być co niedziela, bo na stacji było kilka polskich rodzin, które przychodziły. Bywali czasem i Rosjanie, mówiąc: „Wszystko jedno, Bóg zrozumie wszystkie języki, jakimi Go chwalą i proszą. No, co prawda nie zawsze chce słuchać...”

Najgorszą niewygodą na tym letnisku było to, że nie mogliśmy często dostać świeżego pieczywa, a także mięsa. Na szczęście była u gospodarza lodownia, więc gdy się trafiło kupić większą ilość, można było przechowywać. Niedaleko mieszkali znajomi pani Myszki państwo Bobieńscy i ci pomagali nam bardzo dużo. Parę razy jeździłam do Moskwy z Walentynką i z przerażeniem widziałyśmy całe tłumy ludzi tłoczących się wszędzie bez pracy, obdartych i wymizerowanych. Byli to robotnicy fabryczni albo strajkujący, albo też pozbawieni pracy na skutek zamknięcia fabryki. Moskwa tonęła w kurzu, ale nie polewano ulic, śmieci nie zamiatano, po nocy jeździły patrole. Drożyzna rosła.

Zima tego roku była bardzo ciężka. Już w jesieni wczesnej z wielkim trudem i kosztem zdobywano zapas opału, warzyw nie wolno było kupić od razu większej ilości, więc biegaliśmy wszyscy po kolei, kupowaliśmy z początku po parę funtów, a wkrótce ledwie po pół funta kaszy lub mąki. Państwo Stanisławowie przysłali nam dużą pakę różnych zapasów, ale szła tak długo, że się dużo popsuło. Każdy obiad był przedmiotem narady - jak i z czego. Pani Paulina już tylko sama pijała kawę, ale nie wiedziała o tym, bo proszono doktora, by jej zalecił pić śniadanie w łóżku. Łatwiej było zanieść jej coś lepszego.

Zaczęły się u nas powoli wielkie kłopoty. Chorował Bogdan równocześnie z panią Pauliną, ja nie mogłam zwolnić się z lekcji i dwie godziny, a z jazdą trzy, byłam nieobecna. Pani Paulina robiła o to wymówki księdzu Kazimierzowi, który jej powiedział wtedy, że wszyscy robią ofiarę dla wygnanych z kraju, więc wygnani muszą także pracować, a ponieważ ona już nie może sama nieść pomocy, więc ja powinnam ją zastąpić. Kochany ksiądz Kazimierz zrobił mi mimo woli usługę niedźwiedzią. Pani Paulina bowiem wzięła do serca jego powiedzenie, zapragnęła coś robić sama dla najbiedniejszych, więc kazała kupić Walentynce funt wełny dość grubo przędzionej, do tego szydełko i zaczęła robić kaftaniki dla małych dzieci. Było to zbyteczne, bo ten dział miał zaopatrzenie dostateczne, a mnie przybyło zajęcia, gdy przypadkiem spadło oczko, gdy jeden rękawek był krótszy lub szerszy. Musiałam to naprawiać.

Na szczęście tak byłam przywiązana do pani Pauliny i tak odczuwałam, że ona mi również odpłacała się przywiązaniem, że wszystko, co dla niej robiłam, dawało mi zadowolenie. Tylko tęsknota za krajem rodzinnym była coraz bardziej ciężka, trudności coraz gorsze we wszystkim, jedne po drugich ciężkie zmartwienia. Początkiem była śmierć synka Manity i ich wyjazd, potem choroba pani Janowej, Bogdana, śmierć brata pani Józefowej - tragiczna i niespodziewana, bo został zastrzelony przez omyłkę, gdy jechał do rodziców na Wigilię Bożego Narodzenia. Zabójca czekał na przejazd kogoś innego. Dalej posypały się różne nieporozumienia partyjne między partiami Polaków. Zaczęły się oszczerstwa, a z Warszawy doszły wieści niepocieszające...

U nas w nocy zrobiono rewizję, ale na szczęście nie znaleziono nic. Dzięki przytomności umysłu księdza Kazimierza i temu, że policja najprzód weszła do pani Pauliny, do której ja pobiegłam przerażona i zaczęłam im tłomaczyć, że tu nie mają nic do szukania, bo staruszka chora i synowie nie narażają jej nigdy na żadne niebezpieczeństwa. Moja Apuchtinowska edukacja oddała wtedy wielką usługę. Starszy policjant zapytał mnie, czy jestem Rosjanką, nim skończyłam z nim rozmowę już ksiądz Kazimierz zdążył ostrzec pana Jana i przenieść swoją teczkę do mego pokoju. Ja byłam zameldowana jako lokatorka oddzielna ze względu na pewne ulgi emerytalne. Rewizja mi nie groziła, więc miałam zwykle rozmaite papiery i kosztowności w szafce ściennej pod dywanem za łóżkiem. U księdza zabrano tylko sztandar skautowski z ładnym haftowanym orłem białym. Musieli za niego potem w policji zapłacić, bo któraś urzędniczka wycięła skrzydła orła srebrem haftowane na balowe pantofle...

Słowem, prócz wielkiego strachu i przykrości z tej nocnej wizyty, na razie nic nie było. W każdym razie jednak żyliśmy wciąż jak na wulkanie.

Na lekcje do p. Sienkiewiczowej przestałam jeździć, bo tam już zabroniono uczyć stenografii. Oplustil i Gregorczyk wyjechali. Haneczka zaniechała uczenia się, mnie jeszcze kilka lekcyj dał Zelenko, Czech, bo ksiądz Kazimierz bardzo chciał, bym mogła stenografować jego przemówienia i wykłady. Pani Paulina była temu przeciwna i kiedyś powiedziała: „Moglibyście pomyśleć przecie, że Pani Lignowska właściwie jest tu dla mnie”, więc gdy ksiądz mnie potrzebował, zapytywał żartobliwie: „Czy Mama może Oczkę na dwie godziny pożyczyć?” Coraz jednak mniej było pożytku z tej całej pracy mojej, a również z pracy ogólnej na wygnaniu. Rozruchy przybierały z każdym dniem na sile. Wieczorami już na ulicy zaczynały się strzelaniny. Przed sklepami najprzód z pieczywem tworzyły się kolejki, a potem przynoszono sienniki i całą noc czuwano przy drzwiach sklepów spożywczych. Aby zdobyć trochę cukru lub masła albo jaj, wychodziliśmy kolejno wszyscy, a często zamiast upragnionego przedmiotu, gdy się dobrnęło do lady, dawano już tylko ziarnka słonecznika lub dyni.

Tego spisywać nie warto, choć były czasem zabawne sceny, pomimo tragizmu całej sytuacji.

Choroba pani Pauliny na uporczywe zapalenie płuc, które trwało parę miesięcy z maleńką, lecz ciągłą gorączką, przerwało moje lekcje i wyjazdy. Siedziałam przy niej, czytywałam lub – o ile się czuła lepiej – grywałam z nią w halmę lub garybaldkę.

Wielką rewolucję, bitwy i pożary Moskwy przeżyliśmy przy zawieszonych kocami oknach, nie wiedząc, co się dzieje na Preśni, nie będąc pewnym, czy ksiądz Kazimierz wróci z chłopcami. Pobiegłam na górę do właścicieli domu, ale tam zastałam tylko dwoje starych, zrozpaczonych o syna i o własną skórę, bo prócz starego wiernego rządcy, kucharki i jakiejś biednej kuzynki nikt ze służby nie został, furman i podwórzowy chłopak, pokojowa, i stróż poszli z pogróżkami, że teraz oni już nie słudzy, ale wolni ludzie, że należą do organizacji, a lokaj właśnie zostanie komisarzem w dzielnicy Jakimianka. Na domiar nieszczęścia stary Wasilow wpadł w pasję i powiedział mi: „Idź k’czortu póki nie potrzebujesz zbierać zębów po moich schodach”. Ledwie doczekałyśmy się zjawienia księdza, który przyszedł sam, a chłopcy zostali u Kulwieciów.

Wiekiem wydawał się ten dzień. Obie panie po zapaleniu płuc jeszcze bardzo słabe, ja bez możności wyjścia i dowiedzenia się czegoś, bo pani Paulina nie pozwoliła mi ruszyć się z domu. Modliłyśmy się tylko i czekały na przyjście księdza Kazimierza. Gdy wszedł do pokoju, matka krzyknęła: „Kaziu!” i rozpłakała się na głos jak małe dziecko. Łkając pytała o pana Mariana i Józefa, o dzieci. On uspokoił ją mówiąc, że wszyscy są bezpieczni, że na Preśni nie ma walk. Nam jednak przyznał się, że pana Mariana nie widział, a pan Józef był w Riazaniu.

Nadszedł wkrótce i pan Jan, zupełnie spokojny, pewny, że tymczasem nic cywilnym nie grozi, że już utworzyli jakąś Radę, że burmistrz miasta stanął po stronie rewolucjonistów, że piekarnie są czynne, a w danej chwili – oto na dowód – przyniósł jeszcze ciepły chleb pytlowy!!!, bułeczki dla chorych oraz dla zdrowych – z całym efektem rozłożył duże koło surowej kiełbasy. Jak to wszystko zdobył i gdzie, opowiadał żartobliwie, ale ja nie słyszałam, bo poszłam do kuchni gotować kaszkę, a Walentynka pobiegła do składu Wasilowych, gdzie mieliśmy kapustę i inne zapasy.

Dziwne to było, że po zdobyciu arsenału, gmachu Szkoły Kadetów, Kremla i koszar wojska w mieście zaległa zupełna cisza i spokój. Zamęt trwał tylko niecałe trzy dni. Sklepy nie były zrabowane i tylko niektóre zamknięte. Nie wolno było sprzedawać wódki, więc nie było pijanych. Na ulicach pojawiły się pochody z plakatami, na których widniały wielkie napisy: „Precz z carem i tyranią – spokój, zgoda, braterstwo ludzi”. Wszyscy mają być sobie równi. Jacyś przygodni mówcy wygłaszali przemowy bardzo moralnej i uczciwej treści. Zdawało się, że to nie ci sami ludzie. Młody Wasilow uspokoił rodziców. Razem ze swoim lokajem utworzył jakiś komitet dzielnicowy. Uczył, jak mają się rządzić zapasami, znalezionymi w magazynach bajecznie bogatych kupców, którym kazano pracować, sprzedawać według przepisanych cen i wymiarów. Niektórzy pogodzili się ze smutnym losem, inni uciekli, a paru odebrało sobie życie...

Polakom obiecano powrót do kraju po ukończeniu wojny domowej i pokoju z Niemcami. Ale to była cisza przed burzą. Nie spokój to był, tylko chwilowo przygasło. Chcieli zyskać na czasie i zdobyć siły oraz więcej sojuszników. Spodziewali się przyjazdu do Moskwy swoich przywódców i szykowali dla nich triumfalny pochód.

Zupełnie przypadkiem uczestniczyć musiałam w tym pochodzie. Wracałam z lekcji od p. Jętkiewiczowej, do których powróciłam, gdy pani Lutosławska przyszła do zdrowia. Pochód ciągnął się w kierunku, w którym jechałam. Tramwaje przestały kursować, z różnych ulic napływały ciżby ze sztandarami. Przyłączyłam się do szeregu, maszerującego z naszym orłem i napisem na amarantowym sztandarze: „Za naszą i waszą wolność”, i byłam pewna, że zdołam wycofać się, gdy dojdę do najbliższej od naszej Jakimianki ulicy. Ale tłum był tak szczelnie zwarty, że musiałam postępować razem i tym sposobem dostałam się aż do Kremlu; tam dopiero, chcąc trochę odpocząć, wcisnęłam się do cerkwi, w której zastałam już parę kobiet bardzo zmęczonych. Jedna z nich lamentowała, że zostawiła dzieci same w domu i pragnęła powrócić. Przyłączyłam się do niej i namyślałyśmy się, co robić, kogo prosić, by nam pokazał jakieś wyjście poza główną bramę.

Gdy dzwony umilkły, zaczęły się przemówienia, wszyscy tłoczyli się bliżej estrady, z której przemawiał podobno jakiś wielki mówca i przewodnik całego ruchu rewolucyjnego. Skorzystałyśmy obie, by zapytać dzwonnika, czy można znaleźć wyjście „zadnim chodom”. Dałyśmy mu rubla i wyszłyśmy, kołując poza cerkwią nad rzeką. Ucieszone biegłyśmy z tarasu na chodnik Nabiereżnej i natknęłyśmy się na gromadę ludzi, słuchających jakiegoś przemówienia, a gdy ich mijałyśmy, raptem ktoś krzyknął z gromady: „Milcz ty carski sługo! Hej, bracia to zdrajca!” Paru ludzi broniło tego, co przemawiał, zaczęła się bijatyka, gonitwa, w końcu pogoń w stronę rzeki, a wreszcie strzelanina. Bez tchu prawie dobrnęłyśmy do domu podrzutków i tam znalazłyśmy dorożkę.

 

 

Ostatni zeszyt pamiętników Oczki został zabrany podczas rewizji w Drozdowie i zaginął podczas rewizji UB w latach 1940-ych.

fot.35

fot.36

fot.37

fot. 38

 

Szanowni Państwo, od przyszłego tygodnia zapraszamy do kolejnej lektury. Tym razem będzie to powieść „Córka” Izabelli Lutosławskiej – Wolikowskiej, dorównująca w ówczesnych czasach popularnością współczesnym serialom telewizyjnym!

Additional information