Z Chylami

Artysta wizualny Andrzej Cwalina, dla wielu znany jako lubelski malarz, grafik i fotografik ma łomżyńskie korzenie ze strony ojca. Z Drozdowem i Łomżą łączą go także osobiste wspomnienia związane z pracą i życiem na przestrzeni lat 80. XX w. Ostatnia wizyta w Drozdowie stała się kanwą jego opowieści o latach spędzonych na Ziemi Łomżyńskiej.

 

 

 

Urodziłem się w Lublinie w 1954 roku, tam też spędziłem większość życia. Ojciec (ur. w Olszynach) po ukończeniu studiów na AWF we Wrocławiu, otrzymawszy nakaz pracy, wybrał Lublin, ponieważ stamtąd pochodziła mama. Siostry rodziły się we Wrocławiu, brat zaś w Łomży (wakacje). Na studia wybrałem również Wrocław z uwagi na rodzinę i kwestie meldunkowe, były to lata 74/79. Dobrze było mieć jakiekolwiek oparcie. Z żoną poznaliśmy się pod koniec liceum. Całe studia byliśmy narzeczeństwem, potem pobraliśmy się. To właśnie dzięki jej zawodowi (stomatolog) mieliśmy możliwość zamieszkania w Drozdowie w kapitalnym miejscu.

            W Drozdowie stał mało używany budynek należący do szpitala. Mieszkające w Drozdowie ciotki: Halina Żochowska i Maria Cwalina wiedziały że, w Lublinie mieszkamy z rodzicami. Wykorzystały nasz wakacyjny pobyt, spytały, czy nie chcielibyśmy się tu „zainstalować”.

Po naszej zgodzie pozałatwiały wszystkie sprawy. To była ich koncepcja. 

            Nie było przypadkiem to, że pojawiłem się w tych stronach, natomiast przypadkiem okazało się, że zjawiłem się tu w momencie dopinania koncepcji wykorzystania budynków po dworze Lutosławskich. Pierwotną wersją był Dom Pracy Twórczej Związku Literatów Polskich, pod tym kątem przeprojektowano i odremontowano budynki. W momencie kiedy powstały „dwa związki”, nie wiedziano, z którym z nich prowadzić rozmowy. Tak upadła koncepcja wioski literackiej w Drozdowie. W sumie szkoda, bo zapowiadała się bardzo interesująco. Jedyne co się udało, to osiedlenie się Henryka Gały, który przyjechał wcześniej i stał się jedynym literatem, jaki tu mieszkał i tworzył. Natomiast my skorzystaliśmy pośrednio, bo inny twórca odsprzedał działkę z budynkiem szpitalowi w Łomży. Tak zamieszkaliśmy w budynku, gdzie obecnie jest dyrekcja ŁPKDN. Wówczas pracowałem na etacie w Lublinie w Liceum Plastycznym jako nauczyciel i wicedyrektor. W łomżyńskim urzędzie nie mogli znaleźć pracy, aż dyrektor Wydziału Kultury powiedział, niech przyjdzie do mnie. Przyszedłem, pracowałem tam od października 1982 r. do lutego 1983 r. Rodzaj pracy, a więc urzędnika w Wydziale Kultury, wybitnie mi nie odpowiadał i przeszedłem do Wojewódzkiego Domu Kultury. Wówczas czasy dla Łomży i w ogóle dla tych miast, które były ośrodkami wojewódzkimi, były świetne. Wszystkie one miały swoje pięć minut.

            Pracując w Urzędzie Wojewódzkim w Wydziale Kultury byłem bezpośrednim świadkiem poszukiwania koncepcji przeznaczenia dawnego dworu Lutosławskich. W końcu stanęło na Muzeum Przyrodniczym. Sprowadzili z Mławy Andrzeja Chyla z całą rodziną, by urządził od podstaw przyrodniczą placówkę. A że byłem na miejscu, to naturalną kwestią stała się propozycja dyrektora Muzeum, bym uczestniczył przy projektowaniu i realizacji ekspozycji.

            Samo Drozdowo poznałem wiele lat wcześniej. Kiedy przyjeżdżałem na wakacje do dziadków do Olszyn, często bywałem gościem w Drozdowie u siostry ojca. Dziadkowie mieszkali na koloni, było nudnawo, więc gdy tylko mieliśmy taką możliwość, to biegliśmy do Drozdowa do rówieśników. Tu u rodzeństwa ciotecznego było po stokroć ciekawiej i spotykało się dużo młodzieży. Po pracy mieliśmy masę interesujących zajęć. Były: jeziorko na łąkach nazywane Kotłem, gdzie się mogliśmy bezpiecznie kąpać i rzadziej odwiedzana rzeka Narew, świetlica, boisko, a nawet zabawy w remizie i niezapomniane spotkania wieczorne na mostku czy „galakach”. Życie towarzyskie kwitło.

            Pamiętam ostatnią dziedziczkę Marię Niklewiczową, która mieszkała we dworze po wojnie. To dzięki braciom ciotecznym pierwszy raz pojawiłem się we dworze, kiedy mieli przyjęcie komunijne organizowane okazjonalnie przez dziedziczkę. Świeżych „komunistów” przyjmowała herbatką i ciasteczkiem. Uzyskałem pozwolenie na towarzyszenie rodzeństwu w tym święcie. Wówczas willa pałacowa stała pusta, życie koncentrowało się w drewnianym dworze, tam też odbyła się wspomniana herbatka.

       Pierwszy prawdziwy kontakt z dworem zakończył się przerażeniem przy zabawie w chowanego, kiedy ukryłem się w parkowych roślinach przypominających bambus. Sukcesem było to, że nikt nie mógł mnie dostrzec, a dramatem, że nie mogłem znaleźć wyjścia. Strach pamiętam do dziś.       

       Później już w pełni świadomy odwiedziłem park i dwór w wieku licealnym. Tu rodzina Lutosławskich przyjeżdżała na wakacje. Tak spotkałem rówieśniczkę o imieniu Kasia. Jako licealista z plastyka zapytałem czy mogę przychodzić na plenery do parku? Dostałem zgodę, więc skorzystałem. Wtedy miejsce to wyglądało zupełnie inaczej. W parku zarastały korty tenisowe, funkcjonowała aleja grabowa. Było widać dawną świetność urokliwego miejsca. Dziedziczka (tak wtedy wszyscy mówili) Maria Niklewiczowa chadzała z rodziną ową aleją do kościoła. Tam zasiadali w prezbiterium w ozdobnych stallach między ołtarzem głównym a stołem eucharystycznym. Miejscowi ludzie odnosili się do Mari Niklewiczowej z wielkim szacunkiem.

      W trakcie moich plenerowych praktyk mama czy ciocia Kasi zorientowawszy się, że ja uczę się w liceum plastycznym, zaprosiła mnie do środka na zwiedzanie dworu. Oglądałem piękną salę balową z balkonem dla orkiestry z ozdobnymi piecami wysokości dwóch kondygnacji i z prześlicznej urody mozaiką podłogową z egzotycznych gatunków drewna. Obejrzałem albumy rodzinne z cudownymi akwarelami i szkicami. Po prostu była to dokumentacja procesu domowego kształcenia dziewcząt. Na koniec, przyjmująca mnie przyniosła olbrzymich rozmiarów album z dokumentacją browaru zawierający ręcznie robione rysunki: rzuty z góry i przekroje. Ujrzałem rozrysowane pełne ciągi robocze, gdzie naprawdę dobrze narysowani pracownicy wykonują poszczególne czynności przy produkcji piwa. Raz w życiu dane mi było zobaczyć i dotknąć coś takiego – „cudo” w skórzanej oprawie.

           Wraz z końcem studiów, skończyłem uprawiać malarstwo sztalugowe. Wypowiadałem się w grafice, akwareli, fotografii. W głowie miałem słowa mądrych ludzi: Nie masz co mówić - nie mów. Jeżeli nie potrafiłem wyrazić siebie w malarstwie – nie malowałem. Dopiero przyjaźń z Andrzejem Chylem spowodowała powrót do malarstwa. W Muzeum w Drozdowie wisi jeden z moich obrazów. To nie jest najlepsza praca, ale przełomowa, bowiem wówczas jeszcze nie wiedziałem, co i jak, gdzie i kiedy. Andrzej Chyl zorganizował plener. Zaprosił malarzy z zewnątrz i mnie. Był to 1985 r., a plener nazwano „Drozdowo 85”. Pamiętam, wówczas w posiadaniu Muzeum był motorower. Jak dostałem go do dyspozycji, to jeździłem jak szalony w poszukiwaniu motywów. Odkrywałem kapitalne fragmenty okolicznych pejzaży. Polecam wszystkim zwiedzanie miejsc, w których się mieszka, szukając piękna, odkrywamy inny świat. Muzeum miało też UAZa, którym obwozili nas artystów po okolicy w tym samym celu. Kiedy czekaliśmy na prom w Bronowie, stałem z aparatem, oglądając plenery. Nad nami odbywało się szaleństwo jaskółek brzegówek, dostarczały pokarm swoim pisklętom do gniazd wyrytych w wysokim brzegu. I nagle eureka!, znajduję własny sposób postrzegania pejzażu. Zainspirowany cykl „Wyrwa” rozwijałem przez kilka następnych lat. Oczywiście pełne efekty przyszły później, ale to ten moment zadecydował, że wiedziałem już co malować, bo znalazłem własną koncepcję. Zmagania z materią były bardzo trudne. Osiągnięcie zadowalającego efektu trwało i trwało. Udało się w końcu, a efektem była pierwsza nagroda za pracę roku. Do końca mojego pobytu w Drozdowie rozwijałem pracę nad wyżej wymienionym cyklem. Nie miałem jeszcze wówczas pojęcia, że był to mój najpiękniejszy okres w życiu pod każdym względem. Niestety dopiero po jakiejś stracie dowiadujemy się o ważności tejże.

 Powrót do malowania w Lublinie był już łatwiejszy.

            Przez całe życie Malarstwo było we mnie. Pojawił się trudny moment (zdrowie) i konieczność dochowywania ojca. Spowodowało to podjęcie decyzji o rzuceniu wszystkiego i powrotu do malowania. Nie żałuję. Wówczas porozmawiałem z Karoliną Skłodowską. Z szefową galerii w Łomży (najpierw BWA, a obecnie Galerii Sztuki Współczesnej) znaliśmy się i lubiliśmy od zawsze. Umówiłem się z nią, że pierwszą wystawę zrobię w Łomży, na co chętnie przystała. Jednak wyznaczyła mi dwuletni termin. Najpierw się obruszyłem, a po roku dziękowałem jej za ten pomysł. Ona wiedziała jak trudno się wraca do malowania, byłem jej nie jedynym przypadkiem powracającego. Karolinę bardzo zdziwił tytuł pierwszej wystawy „W poszukiwaniu utraconego raju”. Rzeczywiście oparłem to malarstwo na tutejszych pejzażach nadnarwiańskich.

„Utracony raj” miało symbolizować mój wyjazd stąd, bo miałem tu jak w raju, kapitalne warunki, widoki i możliwości do pracy. Żona nie wytrzymywała pobytu na wsi, dla niej był to dramat.       

                       Fotografia zajmuje poczesne miejsce w mej twórczości. Długie lata traktowałem ją jako najlepszy notatnik – szkicownik dla malowanych obrazów. Gdy obrabiałem zdjęcia, w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że są na tyle interesujące, że mogą być bytem samoistnym. Następne sesje były już stricte fotograficzne. Z aparatem się nie rozstaję, od kiedy przeszedłem na bezlusterkowce – jakość zdjęć ta sama, a torba dużo lżejsza.

Głównymi tematami są: akt, portret i oczywiście pejzaż. Akt jest rzeczą trudną, pokazanie interesująco nagiego ciała, bez podtekstów, wymaga sporo myślenia. Tak więc wróciłem do fotografii czarno-białej. Czerń i biel w mocnym kontraście staje się bardziej grafiką. Operowanie światłem podczas sesji jest podstawą sukcesu. Wiek modelki ma o tyle znaczenie że, dobre zdjęcia modelek starszych dają większą satysfakcję. Zaletą czarno-białej fotografii jest mocniejsze pobudzenie wyobraźni odbiorcy. Poza tym wychowałem się na czarno-białej fotografii. Zresztą w Drozdowie też miałem ciemnię fotograficzną, w niej jednak dominowała fotografia rodzinna.

            W Drozdowie zostawiłem dużą część swojego serca. Powtarzam raz jeszcze, że to był mój zawodowy i prywatny najlepszy okres w życiu. Stąd ten skrót artystyczny – „utracony raj”. Wówczas robiłem rzeczy kapitalne z jakimś tam sukcesem i nigdzie indziej nie było mi tak dobrze pod względem pracy zawodowej. Wystawy w Muzeum, które robiliśmy od początku do końca, a więc od projektu do realizacji, dawały dużą satysfakcję. Problemy rozwiązywaliśmy w wielogodzinnych dyskusjach. Przykładowo bazowe gabloty szklane to nic innego jak sprowadzone z Poznania akwaria. Wielkie, klejone, obrócone do góry dnem pojemniki na wodę ustawione na robionej przez nas podstawie okazały się niezwykle trwałymi i najlepszą ochroną przed szkodnikami. W budynku wyremontowanym pod kątem ośrodka pracy twórczej wszystko trzeba było formatować do potrzeb muzealnych. Pokoje wypoczynkowe na piętrze przekształcano w biuro i pracownie, a parter w sale wystawowe. Trzeba było przykryć ściany okien. Oj duży problem! W białostockiej Agnelli produkowano grube plusze. Były one złote, czerwone, absolutnie nie pasujące, za to świetnie zatrzymujące światło. Policzyłem metry potrzebnego materiału i sporo tego wyszło. Więc powiedziałem do Andrzeja Chyla, że może w fabryce się zgodzą na nasz kolor. I rzeczywiście udało się, kolor podobał się, nawet mieli go wprowadzić do produkcji. Całą resztę wraz ze stolarzem Tadeuszem Pieńkowski docinałem i frezowałem na prymitywnych maszynach. A potem szlifowanie, bejcowanie, lakierowanie. Dużo czasu zajęło robienie podpisów. Warto było, bo efekt cieszył. Zresztą nawet Ministerstwo Kultury i Sztuki doceniło projekt i wykonanie, przyznając nagrodę II stopnia za ekspozycje. W roku 1990 pojechaliśmy odbierać nagrodę. Było potworne zadowolenie, bo wystawy się nie robiło tylko lepiło z niczego, w czasach kiedy w sklepach brakowało wszystkiego. Super, że spotkało się kilku zapaleńców i coś z tego wyszło.  

            Pamiętam też Janusza Królika, który zajmował się przygotowaniem saloniku Lutosławskich. Był on przyjacielem Andrzeja Chyla i zarządzał Muzeum Romantyzmu w Opinogórze, więc przywiózł ze sobą pomysły i trochę eksponatów. Muzealnik z Opinogóry chciał postarzyć sosnową podłogę i zaproponował jej lico w kolorze lekko pożółkłym. Dorobiłem więc bejcę, którą rozrabiało się z proszku i pomalowaliśmy sosnowe deski. Polakierowano bez podkładu lakierem chemoutwardzalnym. Na drugi dzień dostaję telefon alarmowy, że podłoga zrobiła się w kolorze buraka ćwikłowego. Bardzo dramatycznie to wyglądało, więc zapadła decyzja, żeby to cyklinować i robić odnowa. Ale po paru dniach ta podłoga zaczęła jaśnieć, po dwóch tygodniach było wszystko w porządku.                                                                                 

            Z dość szerokich planów Andrzeja Chyla, z czasów mojej współpracy, nie zostały zrealizowane piwnice. Przeznaczone tam meble (mojego projektu) można dzisiaj spotkać na terenie Muzeum. 

Chylowie przez to, że mieszkali tu na miejscu, to żyli tym Muzeum przez całą dobę. Początkowo park był w stanie agonalnym, Chyl ściągnął ekipę, która uratowała drzewa, a później restaurował, wyprowadzając od zera opracowywane koncepcje. Chyl miał pozytywną cechę kierownika, jak był jakiś problem, to zwracał się z nim do specjalistów, to było u niego najcenniejsze. Ostateczna decyzja zawsze należała do niego, ale była konsultowana. Po śmierci Andrzeja stery przejęła Stasia Chylowa, wprowadziła muzykę do Drozdowa. Miejsce miało żyć i ożyło.

            Andrzeja Chyla dość dobrze poznałem także prywatnie. W mej pamięci pozostały słynne spacery. Jak był jeszcze zdrowy, a przez większość bytności tutaj cieszył się dobrym zdrowiem, to odbywał długie spacery. Uwielbiał chodzić po torfowiskach, iść w łąki i godzinami zdobywać rowy, przechodzić bagna, wracać wykończonym. Tutaj przyroda naprawdę była i jest w zasięgu ręki. Sam gdy mieszkałem, widziałem nieporównywalne nigdzie indziej ilości dzikich zwierząt, a zwłaszcza wiosną. To prawdziwy moment, nie do przecenienia. Wspólnie z żoną, czasami z dziećmi, Andrzej ruszał co wieczór na wycieczki. Weszło im w krew coś takiego, ze kładli spać dziadka i dzieci, a potem szli na spacer przykładowo do Krzewa lub Kalinowa i Piątnicy i z powrotem. A że chodzili nocą, to widzieli światło w mojej pracowni, przecież ze względu na dzieci ja też dopiero nocą miałem spokój. I tak w końcu kiedyś zaszli i zaproponowali. Ale szybko dałem sobie spokój, mimo że byłem młody i wysportowany, z nimi nie dawałem rady, tak byli wyćwiczeni i wytrenowani. Dla nich nawet pory roku nie miały znaczenia. Co z tego że – 25° C, kiedy oni w puchówkach mieli najlepszą pogodę do forsownych spacerów. Dzięki tym „wyprawom” doceniłem kurtki puchowe. Udało im się zdobyć kurtki szyte specjalnie dla himalaistów. Załapałem się i ja. Od tamtej pory zapomniałem o kożuchach i wszystkich innych tradycyjnych zimowych odzieniach.                      

            Wspominane czasy zupełnie różniły się od obecnych, pod każdym względem. Teraz jestem na  emeryturze, nic nie muszę, więc dopóki się da chcę być artystą czyli malować, tworzyć i zwiedzać. Ostatni mój przyjazd był właśnie taki. Planuję jeszcze odwiedziny w maju, w czasie przelotów ptaków wzdłuż Narwi. To są tereny nieodkryte przez resztę Polaków czy resztę Polski. Z jednej strony to źle, z drugiej dobrze, bo jak się przyjeżdża, to ta dzikość i spokój jest tu cały czas.

            Nigdy nie liczyłem swoich prac, ale pewnie szłoby w setki. Z technik był to głównie olej i akryl, teraz wspomagam się drukiem cyfrowym. Pracowałem też jako architekt wnętrz przez ładnych parę lat. Życie każdego artysty podzielone jest na cykle. W danym cyklu są prace, do których twórca ma stosunek najlepszy i uważa za najlepsze. W ciągu zdarzeń są też wyjątkowe momenty. Gdy przenosiłem się z powrotem do Lublina, adaptowałem strych na mieszkanie. Żeby coś tam powiesić, musiałem coś namalować, bo obrazy w Łomży jakoś szybko znikały. Wówczas namalowałem tryptyk, nazwałem go „Tryptykiem polskim”. Siostra cioteczna Krystyna przyjechała wtedy z osobą zainteresowaną moją twórczością, która bardzo zaciekawiła się tymi obrazami. Nie miałem zamiaru ich sprzedawać, podałem więc cenę zaporową dla świętego spokoju. Po pierwszym szoku i konsultacjach z „Ameryką” musiałem sprzedać. A gdy po paru latach s ponownie potkałem tę osobę, to oczywiście wspomniała, że zapłaciła drogo, ale nie oddałaby tego nawet za kilka razy więcej, tak się zżyła. To najlepsza recenzja jaką dostałem w życiu. Są takie momenty życia artysty, które nagle budują, dając motywacje do dalszej pracy. I rzeczywiście, tryptyk ten był podsumowaniem „Wyrwy”, jak nazwałem cykl drozdowskich obrazów, które zacząłem dzięki Chylowi. To była przyroda i nadal jest głównym dostarczycielem pomysłów.  

                                                                       Wywiad udzielony Marcinowi Rydzewskiemu

Październik 2020 r. 

 

 

 Od lewej: Stanisława i Andrzej Chylowie z synem Bronkiem i Andrzej Cwalina na spacerze w parku muzealnym. Fot. Radosław Chyl, Drozdowo 1987 r.

Od lewej: Stanisława i Andrzej Chylowie z synem Bronkiem i Andrzej Cwalina na spacerze w parku muzealnym. Fot. Radosław Chyl, Drozdowo 1987 r.

Kasia, córka Andrzeja Cwaliny, wśród wysianych przez ojca czarnych malw. Fot. Andrzej Cwalina, Drozdowo ok. 1987 r.

Kasia, córka Andrzeja Cwaliny, wśród wysianych przez ojca czarnych malw. Fot. Andrzej Cwalina, Drozdowo ok. 1987 r. 

Cykl Wyrwa Mazowsze 100 x 80 olej 1985m

Obraz "Mazowsze" z cyklu "Wyrwa", płótno, olej, A. Cwalina.

Wystawa Łomża Tryptyk polski 1988m

Tryptyk "Tryptyk polski", płótno, olej, A. Cwalina.