Paulina Lutosławska

fot. Paulina Lutosławska

 

W roku 2022 przypada 100. rocznica śmierci Pauliny Lutosławskiej (1846-1922) – kobiety niezwykłej, nestorki ziemiańskiego rodu z Drozdowa, żony Franciszka Dionizego Lutosławskiego, osoby powszechnie szanowanej na Ziemi Łomżyńskiej, znanej z pomocy słabszym.

Zmarła w Drozdowie 30 stycznia 1922 roku.

W celu przypomnienia jej losów prezentujemy fragment wydanej przez Muzeum Przyrody – Dwór Lutosławskich w Drozdowie książki Tomasza Szymańskiego „Panie Lutosławskie. Losy niezwykłych kobiet na tle historii dwóch stuleci”:

Paulina

Po śmierci Marii Franciszek Lutosławski poślubił w roku 1870 jej rodzoną siostrę Paulinę Szczygielską. Sam fakt ślubu z siostrą pierwszej żony może dziwić współczesnego czytelnika, bo obecnie nieczęsto zdarza się tego typu małżeństwo, oczywiście w świetle wiary katolickiej i prawa państwowego zupełnie dopuszczalne.

Jak do niego doszło? Związek zaczął się po tym, jak Paulina na dłuższy czas zamieszkała w Drozdowie, by zająć się dziećmi Marii. Była bardzo przejęta śmiercią siostry i losem osieroconych chłopców. Niepostrzeżenie wraz z następującymi po sobie tygodniami i miesiącami między nią a szwagrem rodziła się miłość. Franciszek, widząc liczne zalety Pauliny, doszedł do wniosku, że musi wypełnić w swoim życiu pustkę po stracie pierwszej żony, a chłopcom zapewnić matczyną opiekę. Ciekawa i zarazem zabawna jest scena, którą zapamiętał Wincenty Lutosławski. Otóż, Franciszek postanowił zapytać swoich małych synów (dziś powiedzielibyśmy – w wieku przedszkolnym) o zgodę na ten ślub. Chciał zapewne przypieczętowania swojej decyzji, ale też powodowała nim odpowiedzialność, by synowie mieli matkę, którą będą akceptowali i kochali. Wincenty wspominał: „Pamiętam, że przed tym ślubem wezwał mnie i młodszego brata Stanisława i prosił o naszą zgodę, zapytując, czy chcemy, żeby ciocia została naszą mamą. Pamiętam ogromne poczucie odpowiedzialności, z jakim odpowiedziałem: dobrze! – I zarazem ciche postanowienie, o którym nikomu nie wspominałem, aby o matce rodzonej już nigdy nie mówić, gdyż to mogłoby sprawić przykrość siostrze, która jej miejsce zajęła”. Ślub odbył się po zakończeniu żałoby. Nie miała dla nich znaczenia różnica wieku: Paulina miała w chwili ślubu 24 lata, Franciszek miał lat 40.

Dziedzic Drozdowa znalazł w niej zaradną i pracowitą żonę, opiekuńczą matkę i wielkie życiowe wsparcie. Dała mu sześcioro dzieci. Rok po ślubie urodził im się syn Marian. W dwa lata po nim Władysław, który był chory na wodogłowie i przeżył niespełna trzy lata. W 1875 roku na świat przyszedł kolejny syn, który otrzymał imię Jan. Rok później para spodziewała się już kolejnego dziecka i tym razem była to dziewczynka. Otrzymała na cześć zmarłej siostry na pierwsze imię Maria, zaś na drugie, po matce – Paulina. Rodzice wraz z dziećmi nazywali ją Marylka. Niestety, dziecko zachorowało na dyzenterię i po niespełna dwóch latach zmarło. Para po raz drugi, w krótkim odstępie czasu pogrążyła się w żałobie po śmierci kolejnego dziecka. Była to dla Franciszka śmierć tym bardziej bolesna, że spadła na niego nieoczekiwanie. Tydzień wcześniej wyjechał do Piotrogrodu za interesami, a gdy wrócił do Drozdowa dziecko już nie żyło. Po raz kolejny musimy przywołać opisany wcześniej los rodziców, którzy ze względu na niski poziom nauk medycznych przeżywali podobne dramaty.

Paulina znacznie podupadła na zdrowiu, a Franciszek pogrążył się w smutku. „Ogromne wrażenie zrobiło na mnie to, że Ojciec płakał” – wspominał ten trudny okres Marian Lutosławski. Synowie ze względu na osłabienie matki byli wysyłani pod opiekę kuzynów, zaś Paulina w celach zdrowotnych wyjeżdżała do Francji, nad morze.

Jednak, jak to zwykle bywa w życiu (stwierdzenie to jest truizmem, ale jakże prawdziwym), czas leczy wszelkie rany. Musi leczyć, inaczej życie byłoby nie do zniesienia. Radość z posiadania rodziny i z małżeństwa niebawem powróciła do Drozdowa. W roku 1880 urodził się piąty syn Franciszka – Kazimierz, zaś rok później 51-letni ojciec cieszył się z kolejnego potomka, któremu nadano imię Józef.

Paulina była zatem matką dla sześciu chłopców, w tym dwóch z pierwszego małżeństwa męża. Zatarła się jakakolwiek granica między jej biologicznymi dziećmi a synami zmarłej siostry. Nigdy z ust któregokolwiek z dwóch najstarszych Lutosławskich nie padło w stosunku do niej słowo „macocha”. Stała się matką wybitnego pokolenia Lutosławskich, z których każdy miał znaczne zasługi w służbie dobru publicznemu, w czym oczywiście należy szukać wpływu Franciszka Lutosławskiego i jej samej.

Mąż, budowniczy gospodarczej potęgi Drozdowa, zmarł w roku 1891 po 21 wspólnie przeżytych latach. Odszedł, zostawiwszy majątek w stanie rozkwitu oraz wzorce do naśladowania: pracowitości, zaradności i konieczności zdobywania wiedzy. Paulina miała go przeżyć o 31 lat i to na niej spoczął obowiązek prowadzenia synów po życiowych ścieżkach. W chwili, gdy żegnała męża, najstarszy syn, Wincenty, miał 28 lat zaś najmłodszy Józef – 10. Ona spajała rodzinę, sprawowała pieczę nad majątkiem i kontynuowała dzieło edukacji synów, które wyznaczył Franciszek.

Każdy z młodych Lutosławskich kończył niemieckojęzyczne gimnazja leżące daleko od Drozdowa, w Rydze lub Mitawie. Był to przejaw dużego rozsądku, bo szkoły te choć działały na terenie Rosji, były wolne od zapędów rusyfikacyjnych, typowych dla placówek z terenów Kongresówki. Wincenty Lutosławski wskazywał na „mądry plan ojca mego, który wolał zapewnić swym synom dobre wychowanie w szkole o 700 km odległej od Drozdowa niż narażać na obcowanie w Łomży z nauczycielami szpiegami i łapownikami, którzy przygotowali u młodzieży polskiej grunt dla zarazy socjalizmu. W łomżyńskiem gimnazjum nie znalazłbym nauczyciela, któremu bym mógł pokazać zabroniony przez cenzurę utwór i pozyskać jego uznanie. Za taki czyn ojciec mój musiałby owemu nauczycielowi lub dyrektorowi zapłacić okup kilkuset rubli, aby uniknąć wydalenia syna ze szkoły”. Później każdy z nich kończył renomowane uczelnie zagraniczne w Niemczech, Szwajcarii lub Londynie. Lutosławscy mogli również podróżować po krajach europejskich, poznawać tamtejszy przemysł i odwiedzać instytucje kultury. Znali niekiedy nawet po kilka języków obcych. Wincenty, absolwent uniwersytetu w Dorpacie, stał się znanym filozofem z tytułem profesora, kontynuatorem mesjanizmu polskich wieszczów narodowych, wykładowcą w Londynie, Kazaniu i Lozannie. Stanisław po ukończeniu studiów w Halle zajął się rodzinnym majątkiem i pracą w organizacjach jednoczących polskie ziemiaństwo. Marian po studiach technicznych w Rydze stał się cenionym konstruktorem i projektantem. Jan – doktor nauk rolnych był społecznikiem i wieloletnim redaktorem „Gazety Rolniczej”. Kazimierz – ukończył studia medyczne w Zurychu, lecz potem wstąpił do seminarium duchownego, został księdzem, zdobył doktorat z teologii i stał się kapelanem harcerzy. Józef ukończył studia rolnicze w Zurychu oraz Szkołę Nauk Politycznych w Londynie, po czym angażował się w zarządzanie rodzinnym majątkiem oraz parał się publicystyką na łamach pism narodowych. Każdy solidnie wykształcony, każdy był społecznikiem, każdy przysłużył się krajowi. Była matką „złotego pokolenia Lutosławskich”.

Przygotowaniem do tego europejskiego modelu edukacji były dzieciństwo i nauki w drozdowskim dworze. Młodzi Lutosławscy zdobywali wiedzę pod czujnym okiem nauczycielek sprowadzonych z Niemiec, Szwajcarii i Francji. Oprócz wiedzy ogólnej uczono się języków obcych. Paulina sama uczyła dzieci historii, języka polskiego, muzyki oraz religii. Wielką wartość przykładała szczególnie do ostatniej dziedziny, sama bowiem była osobą niezwykle religijną: „Co dzień odbywała rozmyślania, zawsze z tych samych książek św. Ignacego Loyoli i „Naśladowania Chrystusa”. Przed wyjściem z domu, nawet na spacer lub do zajęć gospodarskich, żegnała się, w sypialni miała śliczną kropielnicę, zawieszoną pod dużą fotografią siostry i rodziców. Wodę nalewało się do niej tylko w Wielką Sobotę i w sobotę przed Zielonymi Świątkami, ale chociaż kropielnica była sucha, pani Lutosławska, idąc na spoczynek, dotykała jej, żegnała się, modląc się na dobranoc za ojca i siostrę. Miała uprzywilejowany ołtarzyk. Była to wąska filigranowa półeczka z czarnego dębu, zrobiona przez pana Jana [syna urodzonego w 1875 roku], gdy był jeszcze dziesięcioletnim chłopcem. Na tej półeczce stały dwie figury Matki Boskiej: jedna z Lourdes, gipsowa, druga jeszcze mniejsza ze złoconego brązu, przywieziona z Hiszpanii […]. Dla zmarłych miała kult wielki, zapisane rocznice śmierci, imienin, urodzin, i to nie tylko rodziny, ale przyjaciół i paru starych sług. Ofiary na Msze święte składała oprócz własnej, w parafii u Kapucynów w Łomży i u świętego Krzyża w Warszawie”.

Wolą ojca było poznanie przez synów trudu pracy fizycznej – czy to w gospodarstwie rolnym czy browarze, tak by każdy nabrał szacunku do ludzi stojących niżej w hierarchii społecznej. Musieli uczyć się heblować deski czy budować samodzielnie karmnik dla ptaków. Kto tego nie dokonał, powtarzał pracę aż do skutku. Model wychowania, jaki obowiązywał w Drozdowie obejmował posłuszeństwo i szacunek dla rodziców oraz dyscyplinę w nauce i codziennych czynnościach. Marian Lutosławski wspominał, że grymasy przy stole lub dziecięce niesnaski w towarzystwie dorosłych były zabronione. Jedno spojrzenie ojca przywracało niesfornych chłopców do porządku. Późniejsze osiągnięcia całej szóstki wskazują, że taki model nie przyniósł złych owoców. Wprost przeciwnie.

Paulina kierowała dworem i wychowaniem dzieci, a po śmierci męża także zarządzała majątkiem. Z czasem w sprawach ekonomii wyręczyli ją synowie, głównie Stanisław. W 1906 roku rodzina postanowiła założyć Towarzystwo Udziałowe Zakładów Przemysłowych w Drozdowie – Synowie Franciszka Lutosławskiego i Spółka. Majątek podzielono, ustalono udziały w zyskach i sposób zarządzania, ale tak jak poprzednio, to z matką zawsze konsultowano najważniejsze decyzje. Jej wnuczka Hanna z Lutosławskich Zalewska pisała o niej: „zawsze zarządzała”, charakteryzując ją jako osobę, która „cały dom trzymała w ręku”. Była poważna, z natury zamknięta w sobie : „Babcię Paulinkę bardzośmy kochali, ale dzielił nas zawsze do niej pewien dystans którego nie śmieliśmy przekroczyć. Staraliśmy się przy niej nie hałasować, a tym bardziej nie sprzeczać się”. Być może to wpływ czasów, w których przyszło żyć ludziom z jej pokolenia. Powstanie, trudy życiowe, pożegnania przedwcześnie zmarłych dzieci, śmierć męża gdy miała 45 lat, a więc zdecydowanie za wcześnie, by owdowieć – to wszystko hartowało duszę.

Paulina Lutosławska miała ustalony tryb życia. W każdym dniu. „Rano, po śniadaniu, szła do spiżarni, dysponowała obiad (a były wtedy trzy stoły: normalny, oficjalistów i służby), wydawała produkty, potem ubierała się, latem wkładała rękawiczki i zabierała parasolkę, i szła na obchód ogrodu. Wydawała ogrodnikowi polecenia, a gdy coś się jej nie podobało, stukała parasolką w ziemię, co nas bardzo bawiło. Potem był obiad, krótki odpoczynek i półtorej godziny poważnej lektury u siebie w pokoju. […] Około piątej Babcia zasiadała do podwieczorku, a potem czas spędzała na rozmowie, robótkach itp. Wieczorem szła sama do ogrodu na górną ścieżkę, tzw. „pomidorową” – od pomidorów, które tam bywały sadzone, żeby wykorzystać popołudniową wystawę i spacerując tam i z powrotem odmawiała różaniec. Miała przed sobą wspaniały, szeroki widok na całą dolinę Narwi”.

Słowem, życie w Drozdowie toczyło się pod jej matczynym okiem. Spokojne, jego rytm wyznaczały tradycja, praca, religia i związane z nią święta. Rodzina zjeżdżała na obchodzone uroczyście imieniny Pauliny Lutosławskiej 29 czerwca, na święta oraz na wakacje. Jak wspominała jej wnuczka Izabella, życie w majątku Lutosławskich było prowadzone według „rytuału dworu polskiego, gdzie w precyzyjnym ładzie pani domu, moja babka, trzymała wszystko w swoich rękach, goszcząc przez całe lato około 40 osób rodziny, nie licząc gości przyjezdnych”. Dysponując wspomnieniami członków rodu, możemy tylko w szczątkowym zakresie odtworzyć tę atmosferę. Jedno z nich, pisane nie bez dozy nostalgii, warto szczególnie wyróżnić, a chodzi o słowa wnuczki Izabelli Lutosławskiej: „Wielki spokój, dom pachnący owocem i kwiatami, kawa uroczyście zaparzana, o woni rozchodzącej się po pokojach, jak najlepsze perfumy...”.

Taki był urok życia w dawnym dworze.

Wspomnieliśmy, że Paulina Lutosławska była osobą o silnej osobowości. Ten charakter przejawiał się też w trosce o przyszłość dzieci. Nie oznaczało to jednak kontroli i sterowania. Oczywiście chciała dla synów jak najlepszych żon i nawet rozmyślała o właściwych kandydatkach dla każdego z nich. Nie sprzeciwiała się jednak, gdy wybierali drugie połówki według wyłącznie własnego uznania. Gdy najstarszy syn Wincenty Lutosławski poślubił Hiszpankę, Sofię Casanovę, którą poznamy w II rozdziale, mimo zaskoczenia tym wyborem zaakceptowała synową z „dalekiego kraju” (a to określanie miało w ówczesnej Europie swoje znaczenie, bo większy był dystans kulturowy między Polską a Hiszpanią niż we współczesnych zglobalizowanych czasach). Zaakceptowała, choć ona i jej mąż decyzję syna początkowo uznali za istne szaleństwo. Inny potomek – Jan, gorliwie zakochany w Wandzie Korybut-Daszkiewicz ze Żmudzi, przeżył ogromny zawód, gdy ta wyszła za innego, ale gdy wybranka jego serca niespodziewanie owdowiała, nie czekawszy zbyt długo wybrał się na Litwę i niedługo potem ogłosił Paulinie, że się żeni. Matka była zdumiona decyzją o poślubieniu wdowy z małym synkiem, który w dodatku nie znał języka polskiego i mówił jedynie po litewsku. Pomińmy już fakt, że dowiedziała się o planowanym ślubie na miesiąc przed uroczystością. Uszanowała jego wybór i zaakceptowała synową. Miała też obawy, by żaden z synów nie zakochał się – tu zacytujmy relację nieodłącznej pomocy i powierniczki Pauliny Lutosławskiej, Wacławy Lignowskiej – „w jakiej studentce, bo ten rodzaj kobiet, pnących się do równouprawnienia – jak się wyrażała – był jej wstrętny”. Cóż... los jednak chciał, że najmłodszy syn Józef zakochał się w studentce medycyny Marii Julii Olszewskiej. Paulina musiała przyjąć decyzję o ich ślubie, zresztą od razu, gdy poznała wybrankę najmłodszego syna „młodą, wesołą, bez pretensji, niemodnie ubraną”, pokochała ją szczerą miłością.

Jak widzimy, mocna pozycja matki nie oznaczała zaborczości, ale przede wszystkim autorytet. Niech jeszcze jednym przykładem na potwierdzenie tej prawdy będzie historia kolejnego z synów – Kazimierza. Ten dwudziestokilkuletni doktor medycyny był po powrocie ze studiów w Zurychu szykowany do małżeństwa. Matka rozważała potencjalne kandydatki, lecz on – ku jej zdumieniu – oświadczył, że nie będzie lekarzem i zajmie się działalnością oświatową, w tym organizowaniem szkół. Matka była zaniepokojona i zdziwiona, lecz się nie sprzeciwiała. Wkrótce Kazimierz znów zmienił zdanie i oświadczył, że chce zostać księdzem. Paulina zafrapowana niekonsekwencją syna poleciła mu, by wstrzymał się z decyzją o wstąpieniu do seminarium na cztery lata. Jeśli jego powołanie jest prawdziwe, to przetrwa i dojrzeje, jeśli nie, uniknie wielkiego błędu. Kazimierz posłuchał matki. Po czterech latach wstąpił do seminarium.

W roku 1912 w drozdowskim kościele odprawił Mszę prymicyjną, po której Paulina ze wzruszeniem pocałowała jego konsekrowane ręce. Biorąc pod uwagę jej głęboką religijność, uważała za wielką łaskę to, że jedno z jej dzieci weszło na drogę służby Bogu.

Jednego nie tolerowała – naruszenia zasad moralnych. Wielkim zawodem było dla niej postępowanie Wincentego Lutosławskiego, który po ponad 20 latach małżeństwa zostawił żonę i związał się z inną kobietą. Paulina stanęła wtedy po stronie skrzywdzonej Hiszpanki, a z synem zerwała wszelkie kontakty. Naruszył świętość katolickiego małżeństwa, co było dla niej niedopuszczalne i stał się w rodzinie persona non grata. Dopóki żyła, miał zakaz wstępu do drozdowskiego dworu. Gdy któregoś razu przyjechał do rodzinnej miejscowości, odwiedził kościół i cmentarz, ale do domu bał się wejść.

W dużej mierze taki matczyny autorytet i konserwatywne zasady był typowe dla jej stanu społecznego. W warstwie ziemiańskiej władza i pozycja rodziców stały bardzo wysoko, ale wiele zależało też od indywidualnego podejścia do zadań wychowawczych. Pewnie nie każda z ziemianek tak jak ona, czytała wszystko, co napisali jej synowie i starała się zgłębić oraz zrozumieć dziedziny, które reprezentowali. Jej wnuczka wspominała: „Skarżyła mi się kiedyś, że z filozofią daje sobie radę, zagadnienia rolnicze nie są trudne, tematy religijne i wychowawcze ją interesują, ale z elektrotechniką mojego ojca [inżyniera – Mariana Lutosławskiego] nie może sobie poradzić”.

Zaszczepiła synom potrzebę pomocy słabszym. Znana i wspominana z wielkim uznaniem była jej troska o biednych, których wspomagała jedzeniem i ubraniami. W drozdowskim dworze szyto dla nich stroje na zimę. Tradycją były świąteczne, wielkanocne i bożonarodzeniowe, podarunki dla nędzarzy i potrzebujących z Łomży i okolic. Dbała też o dobre warunki życia pracowników folwarku. Każdy członek służby otrzymywał świąteczne paczki.

Początkowo, gdy Wacława Lignowska chciała zakładać w Drozdowie koło tajnej oświaty, Paulina Lutosławska sprzeciwiła się temu pomysłowi w obawie przed represjami. Wciąż jeszcze żywe było wspomnienie prześladowań po upadku powstania styczniowego. Później, w czym był niemały wpływ syna Wincentego i jego żony Sofii, przekonała się co do konieczności pracy oświatowej wśród pracowników majątku i mieszkańców wsi. Wybudowała budynek, w którym złożono ochronkę i żłobek. Uczęszczało do niej kilkadziesiąt dzieci. Część z nich otrzymywała obuwie i ubrania, bo w najbiedniejszych rodzinach (a te starano się wspomagać w pierwszym rzędzie) dzieci bywały zaniedbane.

Dzięki tej inicjatywie wiele osób nauczyło się pisać i czytać. Ale nie tylko tego uczono w drozdowskiej ochronce, bo była także prowadzona nauka śpiewu, religii, a także zajęcia praktyczne. Chłopcy uczyli się drobnych prac rzemieślniczych, a dziewczynki haftu. Sprowadzono nawet do Drozdowa specjalnego tkacza, który szkolił miejscowe kobiety. Rezultaty działalności ochronki były znaczące. Drozdowo słynęło z dobrych rzemieślników, zaś wiele pań potrafiło pięknie haftować obrusy, ornaty i sztandary. By kobiety rodzące i będące w połogu miały dobrą opiekę, Paulina Lutosławska sprowadziła do Drozdowa przeszkoloną położną. Dała jej mieszkanie oraz opłacała część pensji.

Dwór Lutosławskich zarządzany przez Paulinę Lutosławską był więc swoistym ośrodkiem służby lokalnemu społeczeństwu. Najbiedniejsi dzięki zaangażowaniu dziedziczki, jak zwano nestorkę rodu, mieli w ówczesnych czasach, w których nie istniały państwowe ośrodki pomocy społecznej, jakie znamy obecnie, miejsce, gdzie znajdywali wsparcie. Drozdowo nie było po tym względem odosobnionym przypadkiem. Wiele dworów i pałaców arystokracji pełniło podobną rolę, a świadczeniem pomocy zajmowały się z reguły rezolutne i empatyczne kobiety. To ważny przypis do historii kobiet wywodzących się z warstwy ziemiańskiej. Syn Pauliny – Kazimierz, późniejszy ksiądz, był zaprzyjaźniony z księstwem Czartoryskimi z Pełkiń. Na jego prymicji w Drozdowie gościł książę Witold Czartoryski z żoną Jadwigą. Wtedy uroczyście podziękował Paulinie za wychowanie sześciu synów na obywateli zaangażowanych w sprawy publiczne. Czartoryscy są doskonałym przykładem wielkiej filantropii właścicieli ziemskich. Mieli dwanaścioro dzieci, z których każde było uczone wrażliwości na potrzeby słabszych. Pani Czartoryska z młodymi córkami odwiedzała najbiedniejsze rodziny. Mimo że majątek był bardzo duży, na pamięć znały imiona wszystkich domowników z podległych wsi.

W opisie ostatnich kilku lat życia Pauliny Lutosławskiej znowu przywołać musimy określenie matka-Polka. Podczas I wojny światowej, w roku 1915, Drozdowo zamieniło się w koszary wojska rosyjskiego. (Wtedy istniały w miejscowości dwa okazałe dwory – oprócz Górnego, położonego na wzgórzu, głównej siedziby Lutosławskich, powstał w miejscu starego XVIII-wiecznego dworu, nowy, stylizowany na willę włoską, zwany Dolnym). Paulina musiała znosić towarzystwo sztabu armii. Wkrótce front zbliżył się do Łomży i z obu stron Narwi zagrzmiały działa. Wiele rodzin chłopskich, mieszczańskich i ziemiańskich uciekało na tereny wschodnie przed grozą wojny i widmem łupieżczej okupacji. Lutosławscy należeli do tych, którzy podjęli taką decyzję. Jak pokazało życie, była to kalkulacja niesłuszna, bo życie pod władzą niemiecką nie było tak straszne, jak przypuszczano.

Rodziny Jana, Mariana, Józefa, żona Wincentego z córkami, ksiądz Kazimierz oraz 69-letnia Paulina przez Wilno, Mińsk i Peresiekę dotarli do Moskwy. Tak zaczęły się lata trudnej emigracji, podczas której Lutosławscy pomagali polskim uchodźcom, organizowali skauting, szkoły, stowarzyszenia patriotyczne, wydawali gazetkę dla Polaków oraz udzielali się w życiu polskiej parafii katolickiej w Moskwie. Nawet na obczyźnie nie porzucili społecznikowskiej misji.

Najgorszy był czas po rewolucji, najpierw lutowej, a potem październikowej. Borykano się z brakiem żywności i chłodem. Rosja pogrążyła się w chaosie. Ileż trosk daleko od domu musiała wtedy przeżywać Paulina. Jeszcze w roku 1916 pożegnała prawnuka, 2-letniego Romana, syna Marii Niklewicz (której życie omówimy w rozdziale VI), córki Wincentego Lutosławskiego. W kwietniu roku 1918 bolszewicy pod zarzutem działalności kontrrewolucyjnej aresztowali Mariana i Józefa Lutosławskich.

Bezprawnie, bez procesu zamordowano ich w egzekucji pod Moskwą 5 września 1918 roku. Paulina znów jak XIX-wieczna matka-Polka musiała opłakiwać stratę bliskich. Ten sam dramat spotkał żony Mariana i Józefa, na których spoczęło wychowanie osieroconych dzieci, wśród których był kilkuletni syn Józefa Lutosławskiego – Witold, znany później wielki XX-wieczny kompozytor.

Po powrocie do kraju z bagażem tragicznych doświadczeń Paulina wraz z całą liczną rodziną przywracała Drozdowo do dawnej świetności. Reaktywowano browar, a drozdowskie dwory wracały do życia. Nie minęły jednak dwa lata, gdy w roku 1920 majątek splądrowali bolszewicy. 74-letnia Paulina została wtedy w Drozdowie z nieodłączną Wacławą Lignowską oraz wnuczką Izabellą Lutosławską, późniejszą pisarką. Była świadkiem jak bolszewicka tłuszcza grabi majątek, rozbija szyby, wybija zamki, pije zgromadzony w piwnicach alkohol, tańczy na fortepianach i niszczy portrety przodków. Bolszewicy zniszczyli wtedy piękne obrazy przedstawiające jej zamordowanych synów Mariana i Józefa. „Wszystkie drzwi na dwór szeroko otwarte, wilgoć i wiatr szły z dołu, a kilkunastu kozaków biegało, wyłamując kłódki do skrytek, od kufrów na strychach i szukało srebra, złota oraz jedzenia” ; „Dobrali się do wódki, tańczą na fortepianach i bagnetami kłują portrety. Szaleją” – to fragmenty opowiadania Izabelli Lutosławskiej „Bolszewicy w polskim dworze”, będącego wierną relacją z tamtych dni.

Mimo ogromnego zagrożenia, podczas trwającej prawie miesiąc okupacji, Paulinie, jej wnuczce oraz Wacławie Lignowskiej nic się nie stało. Trzy dzielne kobiety stanęły wobec fanatyzmu i spojrzały wrogowi prosto w twarz. Kolejna wojna się skończyła. Polska odniosła wielkie zwycięstwo, więc znów mogła cieszyć się z obronionej wolności.

Paulina Lutosławska zmarła 30 stycznia 1922 roku w ukochanym Drozdowie. Jak odnotowano w obszernym nekrologu podnoszącym zasługi zmarłej: „Odeszła cicho, pojednana z Bogiem i gorąco opłakiwana przez bliskich i znajomych”. Urodziła sześcioro dzieci, była matką dwóch synów siostry oraz babcią dla aż trzynastu wnucząt.

Zawsze integrowała rodzinę. Na jej przykładzie można uznać trafność porównania, jakie poczynił angielski pisarz Gilbert K. Chesterton, że matka jest jak cement spajający mur. Bez niej może łatwo się rozpaść. Podczas całego życia jednoczyła i konsolidowała rozgałęzioną i liczną rodzinę. Jej wnuczka Maria Niklewicz wspominała, że po śmierci Pauliny Lutosławskiej „Drozdowo straciło cechy gniazda rodzinnego”.

 

Tomasz Szymański